z klimatem...

z klimatem...

środa, 11 stycznia 2012

Osiągnąć Cel....

 I co dalej?

Wydawać by się mogło, że  osiągnięcie CELU, takiego rozpisanego na wiele lat, to jest COŚ, to jest WYDARZENIE, to jest powód do dumy, radości i świętowania.

Tymczasem okazuje się, że CEL, który w głowie dążącego doń, raz urastał do niebotycznych, wręcz nieosiągalnych rozmiarów, innym znów razem - zostawał na jakiś czas zarzucany, jako cel zbędny, niepotrzebny i bezsensowny, wobec innych życiowych wyzwań - on cały czas żył własnym życiem. Gdzieśtam sobie istniał, na marginesie codzienności.

Najpierw było mówione: niech no tylko GO osiągnę!
Potem: zaraz się NIM zajmę, tylko skończę TO i OWO.
W końcu:
- teraz mam ważniejsze rzeczy, niż ON.
- w sumie: po co mi ON potrzebny?
- daję sobie z NIM spokój, doskonale można żyć bez NIEGO

Tak minęło 10 lat zwyczajnego życia. Ważnych spraw i całkiem błahych. Miłych i trudnych. Zajmowania się domem, dziećmi, pracą, bytowania w internecie, podróżowania....CEL spał. Przyczajony. Zapomniałam o JEGO istnieniu.

Pewnego październikowego dnia CEL został obudzony delikatnym łaskotaniem w nos: jednym....drugim....trzecim....:

1. "ty wiesz? X. się obroniła! na piątkę!"
    "X - magistrem??? nie-do-wiary!"
2. "mamo, a dlaczego Ty właściwie nie masz magistra? czego Ci zabrakło?"
    "dwóch rozdziałów, synu...."
3. "mamo, a może byś poszła na INNE studia?"
    "ale muszę odebrać papiery z TYCH studiów"
    "to odbierz!"
    "jak już tam pojadę i przełamię wstyd, to i te dwa rozdziały mogę napisać....bo ja się po prostu wstydzę tam pokazać, w tym moim przyjaznym i wspierającym sekretariacie....."

Dzień później pojechałam. Mimo komplikacji (sekretariat przeniesiono), spotkałam te same przemiłe panie sekretarki, tak pozytywnie nastawione, jakbym pożegnała się z nimi wczoraj, nie w roku 2001....
I wróciłam na studia.

Pewnie gdybym w październiku 2010 wiedziała, że czeka mnie EGZAMIN z biochemii, nadal CEL spałby sobie w kąciku, zwinięty w kłębek i przykryty kilkoma warstwami ciepłych szmatek. A tak: biochemia nie tylko ZALICZONA (ćwiczenia laboratoryjne), ale i ZDANA (ustnie! - 40 minut rozmowy z PROFESOREM), no i CEL OSIĄGNIĘTY.

W dniu piętnastych urodzin Gburka, postawiłam ostatnią kropkę w mojej pracy magisterskiej.
Dziś zdałam pomyślnie egzamin magisterski.

Może nie "na piąteczkę", jak "X" - wspomniana jako jeden z bodźców mojego powrotu na studia - "zaledwie" na 4,5, ale uważam, że studia na Uniwersytecie Warszawskim, do tego na TAKIM kierunku, mają nieporównywalnie większą wagę, niż magisterium w prywatnej szkole lansu i czegośtam.
Cóż, prawda jest też taka, że po tych dziesięciu latach mojego przestoju edukacyjnego, tytuł magistra się straszliwie zdewaluował. Niemal każdy teraz może być magistrem (w tej, czy innej szkółce). Jeszcze więcej osób może mieć wyższe wykształcenie - bo już po trzech latach nauki pomaturalnej, z tytułem licencjata, można wpisać sobie w cv kolejny stopień edukacji. Ja nie mogłam tego zrobić, mimo skończonych pięciu lat studiów, ponieważ przepisy naonczas były zupełnie inne.

W związku z tym, że mój "magister" dojrzewał tak długo, chyba po prostu "przejrzał"...

Mam znajome z doktoratem....
Większość moich znajomych ma skończone studia podyplomowe lub specjalizacyjne....
Mam nawet Jedną Sympatyczną Znajomą z tytułem profesora.

A ja niezdrowo ekscytuję się tym, że WRESZCIE mam tytuł magistra.
Tytuł, którego najpierw pożądałam, potem nie chciałam, w końcu o nim zapomniałam.
Tytuł, który X ( a także Y, Z i pewnie Q), zdobyła mimochodem, między jedną imprezą a drugą, napisawszy miałką pracę o niczym, będącą kompilacją kilku(nastu) innych prac na podobny temat.

Czy jest się czym chwalić i z czego cieszyć? Czy wypada?
A na koniec: i co z tego, że mam skończone studia? co z tego, że mam wyższe wykształcenie? czy to coś zmienia? zmądrzałam nagle? otworzyły mi się oczy na świat? poszerzyłam horyzonty?

Nic się nie dzieje nadzwyczajnego, życie toczy się, jak do TEJ pory. Po 11.stycznia wszystko będzie u mnie tak, jak przed 11. stycznia.

Ale....
ale....
Wreszcie rodzinka straci coroczny żelazny punkt w składaniu życzeń wigilijnych, wreszcie nie będą mogli mi wytykać z głębokim westchnieniem: "no i żebyś się wreszcie obroniła...."

Zrobiłam to, po prostu to zrobiłam. I chociażby dlatego było warto osiągnąć CEL.
Oraz dla udowodnienia Potomkom, że co się zaczęło, należy doprowadzić do końca.
Oraz dla udowodnienia sobie samej, że się jeszcze całkowicie nie porosło pierzem kury domowej - że SAMODZIELNIE i TWÓRCZO potrafię napisać i obronić pracę magisterską na kierunku - bynajmniej nie humanistycznym.

A teraz odbieram gratulacje i przyjmuję zapisy na imprezę.

niedziela, 1 stycznia 2012

Kolejny Nowy

I tak co roku.
Nowe oczekiwania, nowe postanowienia, nowe pomysły, nowe plany....

A ja nic nie postanawiam i niczego nie oczekuję.
Im wieksza cyfra wydnieje na przekręcającym się sylwestrowej nocy liczniku, tym jakoś mniej euforycznie to przyjmuję.
Upływ czasu? No i cóż stąd?
Czym pierwszy stycznia różni się od trzydziestego pierwszego grudnia?
Będzie albo tak samo, albo zupełnie inaczej. Będzie przygodowo i podróżniczo, albo domowo i stacjonarnie. Nasze górnolotne postanowienia i życzenia są równie istotne, niezależnie od tego, czy są podjęte 1 stycznia, 12 marca czy 26 listopada.

Będzie, co ma być.
Bądźmy sobą.
Żyjmy tak, żeby  za rok nie musieć postanawiać o "zaczynaniu od nowa" oraz "odkręcaniu tego, co się zakręciło".
Patrzmy też na potrzeby innych, żebyśmy bez wstydu mogli spojrzeć na swoje odbicie w lustrze.
I już będzie to Dobry Rok.

Nie czuję - od pewnego czasu - magii sylwestrowej nocy. Cóż - okazja do spotkania ze znajomymi.