z klimatem...

z klimatem...

sobota, 31 marca 2012

Google Maps

http://maps.google.com/

Mam nowego świra.
Nie śpię po nocach i nie mogę się oderwać.
Oglądam świat.
Oglądam miejsca, w których nigdy nie byłam, a chciałabym.
Oglądam te, w których nigdy nie odważyłabym się być.
Oglądam szlaki, które codziennie przemierzam.
Oglądam miasta i lasy.
Oglądam góry i morza.
Oglądam najukochańsze miejsca na Ziemi.

I z jednej strony mnie to zachwyca - bo mogę być wszędzie. A z drugiej przeraża - bo KAŻDY może być WSZĘDZIE. Moja tajemnicza plaża w Chorwacji jest publiczną własnością - wystarczy wpisać sobie nazwę miejscowości i przeciągnąć na mapie żółtego ludzika na wybrzeże - wyskakują zdjęcia. "Moje" bagno, które tak mnie przerażało w dzieciństwie, o którym wymyślałam tysiące mrożących krew w żyłach historii - jest obecne, można sobie je obejrzeć, z pomocą żółtego ludzika. Mój szlak spacerowy - z psami, czy na rowerach. Moja ulubiona warszawska ulica. Moja przychodnia, mój kościół, mój DOM, wreszcie......Koniec prywatności? Koniec tajemniczości? Koniec świata? Era żółtego, wszędobylskiego ludzika.

niedziela, 18 marca 2012

siedemnastka

Zawsze, zawsze siedemnastka coś dla mnie znaczyła. Nieraz pozytywnego, innym razem - niekoniecznie.
Tym razem, dziwnym zbiegiem okoliczności, Jonatan wyjechał na wyprawę. I tego samego dnia Gburek zadebiutował jako imprezowicz.
O wyprawie pisać TU nie będę nic oprócz tego, że zrodziła we mnie bunt i pokazała mi samej, oraz mojemu otoczeniu, że daleko mi do postawy poprawnej politycznie żony, która bez mrugnięcia okiem i strojenia fochów, pozwala mężowi realizować swoje pasje, marzenia i plany. I trudno. Taka już jestem. Nie mogłabym być żoną polarnika ani himalaisty. Jonatan pojechał, a ja ze swoimi frustracjami radzę sobie, jak potrafię.
Zaś wyjście Gburka. No cóż - zapoczątkowało trudny okres usamodzielniania się i przecinania pępowiny. Nie ma siły - z tym trzeba się pogodzić i jestem na to gotowa, chyba nawet bardziej gotowa, niż na mężowskie samotne wycieczki. Jednak świadomość tego, że błędy i głupoty na pewno zdarzą się mojemu synowi (bo kto nie popełniał błędów i nie robił głupot), przyprawia mnie o kolejne siwe włosy. Tym razem Gburek wrócił punktualny, zadowolony i snujący opowieści. Oby tak częściej.
Życie, po prostu życie....
A za oknem wiosna się panoszy, aż miło.

wtorek, 13 marca 2012

zdarzyło się 5. marca.....

Wróciłam z zakupów, obdarowując Potworzęta soczkiem marchwiowym, jednodniowym. Sok zapakowany był w PLASTIKOWE (istotne) butelki o pojemności 0,33, zakręcane plastikowym korkiem, dodatkowo zabezpieczony (pod plastikowym korkiem), aluminiowym kapslem.
Gburek wypił swój sok jeszcze w drodze do domu, Gryzelda stojąc na środku pokoju, radośnie opowiadała mi o wydarzeniach w szkole. Dla dodania sobie animuszu, podrzucała swoją zamkniętą butelkę soku.
Tu kilka faktów.
1. Nieobecny w domu był Jonatan. I nie do końca wiedzieliśmy, dlaczego. Ja - wychodząc do sklepu i do szkoły po Gburka, nie usłyszałam od niego komunikatu, że planuje jakieś wyjście, Gryzelda, mimo tego, że była w domu, kiedy jej Ukochany Tatuś dom opuszczał, zarejestrowała tylko, że rzucił: "jadę coś załatwić" i wybył. Snuliśmy więc przypuszczenia, co lub KOGO mógł Jonatan chcieć załatwić. Na czarnej liście była listonoszka - zastępczyni naszego Ulubionego Pana Listonosza, która przez tydzień zastępstwa wsławiła się tym, że wrzuciła do naszej skrzynki tyle karteczek "awizo", ile nasz stały Pan Listonosz nie wrzuca przez rok swojej pracy. Dodam, że przy nieustannej obecności w domu któregoś z domowników - wystarczyło zadzwonić dzwonkiem (sprawnym dzwonkiem, podkreślę dla wątpiących).
2. Nieobecny Jonatan, jak już kilka razy na tym blogu wspominałam, jest osobowością pedantyczną. Bardzo. Niełatwo z tym żyć (przypuszczam, że jemu samemu nawet trudniej, niż całemu otoczeniu, bo to jego denerwują krzywo ustawione krzesła lub nieład w obejściu), ale z perspektywy długoletniego związku nie sposób przecenić zalet z tego wynikających, jak chociażby to, że w domu jest zawsze czysto i Jonatan zawsze wie, gdzie jest przedmiot, który on odkładał (w przeciwieństwie do damskiej części domowników).
Wracając do historyjki: mamy nieobecnego pedanta, który nie wiadomo kiedy wróci oraz nastolatkę, podrzucająca butelkę z sokiem.


Jak nietrudno się domyślić, butelka w pewnym momencie nie została złapana, tylko spadła na drewnianą podłogę. Oderwawszy leniwie wzrok od komputera, zamarłam. Nie spodziewałam się wszak tego, co zobaczyłam. Przecież butelka była plastikowa...przecież zabezpieczona dwoma korkami, przecież spadła z niewielkiej wysokości na miękką, drewnianą podłogę......


....co nie przeszkodziło jej  rozlać swej zawartości rozległą, marchewkową kałużą na drewniana, PEŁNĄ SZPAR podłogę. To mnie otrzeźwiło, bo początkowo stałam w kompletnym osłupieniu, usiłując zrozumieć, jak to się mogło stać???? Gęsty sok w szparach między deskami!!!! Co to będzie????

Gburek, jednocześnie ze mną, złapał za papierową rolkę kuchenną, Gryzelda pucowała wytarte deski nawilżanymi ściereczkami, potem jeszcze raz na sucho. W międzyczasie ściągnęłam zachlapane spodnie i skarpetki.

Walczyliśmy z czasem: zdążymy przed powrotem Jonatana, czy nie zdążymy?

Jednak im bardziej podłoga była czysta, tym bardziej przekonywaliśmy się o zakresie dokonanych zniszczeń: okropkowany na marchewkowo był stół, krzesła, schody, drzwi i wszystko-wszystko wokół...Im bardziej się rozglądaliśmy, w tym większą panikę wpadaliśmy. Kiedy w rozpaczy wzniosłam wzrok powyżej linii kolan, okazało się, że pobliska jasnokremowa ściana upstrzona jest rudymi kropkami na całej dostępnej powierzchni. O ile ścieranie z lakierowanego drewna i plastiku jest robotą efektywną, acz żmudną, tak pucowanie ścian....oj...w tym momencie, Gburek się poddał i ewakuował do swojego pokoju, żeby nie patrzeć na sceny, które niewątpliwie rozegrają się po - zapewne rychłym - powrocie Głowy Rodziny.
 W zaistniałej sytuacji, fakt wsiąkania soku w podłogowe szpary, którym się tak strasznie przejęłam, jawić mi się zaczął jako żart i powód do głupawego śmiechu. Śmiałyśmy się więc, nie przestając energicznie trzeć ściany nawilżanymi ściereczkami. Im więcej kropek ścierałyśmy, tym więcej nowych odkrywałyśmy.
 Na szczęście, wytarte plamki nie pojawiały się na nowo, wyglądało więc na to, że nasza działalność jest skuteczna.
Kiedy oceniłyśmy, że jest szansa, iż ściany wyglądają jak przed wypadkiem.....rozejrzałam się jeszcze po raz ostatni, żeby sprawdzić, czy aby na pewno wszystko zostało starte.....i.........





......zobaczyłam SUFIT upstrzony równo marchewkowymi kropkami........

(informacyjnie: TRZY metry powyżej podłogi)

Postanowiłam nie dać za wygraną.
Przysunęłam stół, postawiłam nań drabinkę, weszłam na to dziwne rusztowanie ( ja!!! z lękiem wysokości!!!!!) i pucowałam zawzięcie sufit, aż ostatnia ruda plamka zniknęła mi z pola widzenia.

Pozostawało tylko czekać na obserwację czujnego oka Jonatana....i wyrok: zauważy coś, czy nie zauważy?
A Jonatan powrócił w świetnym humorze, zasiadł do obiadu - a siaduje dokładnie naprzeciwko TEJ ściany - spożył posiłek - i nic! Opowiedział nam, gdzie był i co załatwił. Wyjawił, że spotkał się z Kolegą, którego my jeszcze nie znamy, a i on nas też nie zna. A że to Dobry Kolega, to nawet myślał przez chwilę, żeby skorzystać z okazji (Kolega zamiejscowy jest) i zaprosić go do domu na kawę-herbatę, ale ostatecznie poszli do kawiarni.

Byłoby co najmniej zabawnie, gdyby Kolega poznał Rodzinkę w ferworze walki z marchewką na ścianach.....

Uprzedzając dociekania, skąd nasza panika i co by było, gdyby Jonatan wrócił za wcześnie - w towarzystwie Kolegi lub bez niego, domniemuję:

1. Wściekłby się i miałby zepsuty humor do końca dnia.
2. Zrobiłby z igły widły (a co robi się z wideł??? Bo to były WIDŁY, to mówię ja, nie- pedantka)
3. Dociekałby przez kilka godzin, jak to się stało.
4. Zrobiłby awanturę Gryzeldzie, że podrzucała soczek (w sumie...po co podrzucała? Nie wiem...)
5. Sam zacząłby sprzątać metodami inwazyjnymi, co doprowadziłoby do powstania śladów, niewątpliwie( np. Cifem...)
6. Dopatrywałby się wyimaginowanych śladów przez długie tygodnie, codziennie. Ciągle by je widział. Nie mógłby jeść ani spać.
7. Po miesiącu takiego wypatrywania, stwierdziłby, że nie może żyć w takim brudzie i zarządził malowanie.

Drogi Jonatanie, jeśli to czytasz....wybacz milczenie w tym temacie. Nie byłam w stanie opowiedzieć Ci tej historyjki twarzą w twarz. I tak wiem, że po powrocie gruntownie obejrzysz TĘ ścianę i na pewno dostrzeżesz pozostałości wypadku, których przez tydzień nie dostrzegłeś ;)

niedziela, 4 marca 2012

czy to już przedwiośnie?

Nie, chyba dopiero "pozimie". Ale fajne "pozimie" - miło jest zabłądzić w leśne ostępy w rodzinno-psim gronie.
Wszyscy zadowoleni i zrelaksowani:




Droga przed nami się otwierała, najpierw wąsko, potem coraz szerzej:




Niektórzy poszukiwali wodopoju - razem lub osobno:



Inni po prostu delektowali się przyrodą:





Kiedy ulubiona Pani poszła na zwiady, zobaczyć, co jest "za lasem", zaś psy musiały zostać przy reszcie rodziny, miny miały wyczekujące i zniecierpliwione, jakby chciały ponaglić: "niechże ona wraca!"



Na koniec, żwawym truchtem ruszyliśmy w drogę powrotną:


Jak widać, wilczaści obrali nieco żwawszy trucht od niedźwiedziowatych......

piątek, 2 marca 2012

Ferwor naukowy

Milczę i milczę.
Nazbyt się chyba przejęłam kwestią osiągnięcia celu...
Niemniej jednak, żeby nie osiąść całkiem na laurach, zapisałam się na niemiecki. Mało tego! Podeszłam do egzaminu poziomującego i nie najgorzej na nim wypadłam. Fakt, gdybym Ja-Tuż-Po-Maturze słyszała Siebie-
Samą-Teraz, umarłabym ze śmiechu....czas i bezczynność językowa są strasznymi pożeraczami pamięci. Cóż: trzeba było iść na germanistykę w stosownym czasie, a nie wybierać jakieś fanaberyjne, a do tego trudne studia....

A jeśli już o wyborach mowa - przeżywamy właśnie zbiorową burzę mózgów na temat wyboru dalszej ścieżki edukacji Potomków. Jedno kończy podstawówkę, drugie - gimnazjum. Obydwoje zapaleni do szkół warszawskich, choć Gryzelda powoli się wyłamuje: niby dojazd w miarę wygodny, ale jednak - nie ma co ukrywać - codzienne wstawanie zimą grubo przed 6.00 do najprzyjemniejszych nie należy. Na razie biegamy ze spotkania informacyjnego dla kandydatów do liceów na spotkanie informacyjne dla kandydatów do gimnazjów - kalendarz na marzec pęka mi w szwach. Po drodze szereg przemyśleń: a czy w ogóle warto robić "zamach" na Warszawę? A czy może - w tym konkretnym wypadku - lepsze będzie gimnazjum rejonowe? Bo czas wolny, bo spotkania z kolegami z podstawówki (całkiem sensowną klasę ma i będzie żal zrywać kontakt), bo zmęczenie....
Co do licealisty, problematyka jest zupełnie inna: jak piętnastolatek ma wiedzieć, co che robić w życiu? A decyzja o wyborze profilu w liceum, dzięki reformie oświaty, stała się decyzją życiową. Ponieważ:
- jeśli wybierze profil humanistyczny, po pierwszej klasie znikną z jego planu przedmioty ścisłe. Całkiem.
- jeśli wybierze profil matematyczny, znikną przedmioty humanistyczne.
I tak, ktoś, kto jako piętnasto- szesnastolatek nie wiedział, co zrobić ze sobą i poszedł "na humanistę", zamyka sobie drogę dokądkolwiek indziej. Jest już humanistą po wsze czasy. To samo matematyk - nie zostanie już prawnikiem (jak kilku moich kolegów po klasie mat-fiz), ani przyrodnikiem...
wielbię twórców reformy tym bardziej, że jako piętnastolatka nie potrafiłam wybrać, czy bardziej lubię matematykę, biologię czy historię. Poszłam do klasy humanistycznej zupełnie przypadkowo. Zaś jako dziewiętnastolatka zupełnie przypadkowo poszłam na studia przyrodnicze. Dałam sobie radę tylko dzięki temu, że nikt mi nie zabierał po pierwszej klasie wszystkiego, oprócz przedmiotów humanistycznych.
Iluż jest  gimnazjalistów tak świetnie świadomych swoich zainteresowań, mocnych stron, planów życiowych, żeby teraz właśnie podejmować wiążące decyzje? Bez sensu, bez sensu, po stokroć bez sensu.

I na takim miotaniu mijają dni, tygodnie, miesiące. Blog zarasta pajęczynami...
Oby do czerwca. Niech już będzie jasna sprawa.