z klimatem...

z klimatem...

piątek, 31 sierpnia 2007

Krótko o zwierzętach

- To dobrze, że mamy psy - zauważył Gburek. Nie chciałbym mieć kotów.
- No - zawtórowała Gryzelda - bo nawet nie szczekają......

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

po wakacjach

Krótkie, ale wystarczające....Cztery dni leżenia bykiem na plaży to było to, czego potrzebowaliśmy we czworo.
Gburek przeczytał drugi tom "Felixa..." i zażądał trzeciego, Gryzelda swojego "Pompona..." łyknęła już w połowie drogi (zważywszy na to, że jechaliśmy nocą, przeczytała tę książkę w jakieś dwie godziny tuż po brzasku - cała ona...Dobrze, że pierwszy tom "Felixa..." też zabrałam - miała lekturę na pół powrotnej drogi), ja zaś chłonęłam "Atramentową krew" całą sobą i delektowałam się lekturą przez cały wyjazd. Tak mnie wciągnęła, że potrafiłam obudzić się w środku nocy, wyjść na taras i czytać przy latarce - jak miałam to w zwyczaju w dzieciństwie.  Na plaży nie wiedziałam, czy nurzać się w słonej wodzie i cieszyć umiejętnością pływania (pierwszy raz byłam nad morzem, odkąd umiem pływać), czy też czytać, czytać, czytać. W efekcie krążyłam od wody do karimaty i jestem wszechstronnie spalona słońcem - na plecach, bo pływałam bez opamiętania, łudząc się, że woda chroni mnie przed promieniami,  zaś na brzuchu, bo pochłonięta lekturą zapominałam o nasmarowaniu się kremem z filterm.
Trylogia o Atramentowym Świecie to najlepsza książka, jaką czytałam od baaardzo długiego czasu....Gdzie tam Harremu (ten towarzyszył mi w dwóch kolejnych wakacjach i również nieodłącznie kojarzy się z plażą) do niej....Może zrobiła na mnie takie wrażenie dlatego, że sama jestem molem książkowym, niejednokrotnie pragnącym znaleźć się w świecie bohaterów lektur? Kiedy przeczytałam ostatnie zdanie, z rozczarowaniem rozejrzałam się wokół i wyjęczałam: "gdzie jest trzeci tom???no gdzie???"
Jakieś inne wspomnienia z wakacji? A po co? Rodzina, morze, słońce i książka - raj, po prostu raj.
Mimo ponaddwudziestogodzinnej jazdy w jedną - i  tak samo długiej - w drugą stronę, mimo niemiłej niespodzianki, czekającej nas po powrocie do domu (psy zeżarły płot), mimo krótkiego czasu - jestem wypoczęta. Bardzo się cieszę, że udało nam się wyprawić.
Z kronikarskiego obowiązku - Gburkowi chyba przeszła choroba lokomocyjna :)

poniedziałek, 20 sierpnia 2007

Książki....

Jestem książkową wariatką.
Wchodzę do byleksięgarni i nie jestem w stanie wyjść z pustymi rękami.
Ostatnią kasę patrafię wydać na książki.
Moje dzieci już wiedzą, że nie da się mnie naciągnąć na zabawkę, słodycze, ubranie - da się mnie naciągnąć na książkę. W każdej chwili.
Właśnie przechodziłam obok księgarni......Mam w plecaku drugi tom "Feliksa, Neta i Niki" - dzięki, Agnieszko, za polecenie lektury  - Gburek wsiąkł zupełnie, jak w Harrego. Mam też coś dla Gryzeldy - "Pompona w rodzinie Fisiów" - mam nadzieję, że się jej spodoba....Dla siebie nie mam nic, bo wsiąkam w "Atramentowy świat".
  A wstąpiłam dziś do księgarni, żeby zakupić lektury na nasz upragniony, wymarzony, prawie nieudany, nadal niepewny, ale chyba jednak do zrealizowania WYJAZD.
W trakcie pisania tej notki okazało się, że JEDZIEMY :))) Jednak!!!
Może będę miała możliwość skrobnąć coś z chorwackiej, dzikiej plaży....
Do poczytania po niedzieli :)

niedziela, 19 sierpnia 2007

19. sierpnia 1942

Rocznica likwidacji getta otwockiego.

Myślę, że nie napiszę więcej, niż napisali na stronie ci, którzy lepiej znają historię mojego miasta...

http://www.otwock.org/about-the-german-ghetto-in-otwock 

Ze swej strony tylko dodam, że przy ostatniej wymianie asfaltu na jednej z ulic, odkryto brukową nawierzchnię. To tak, jakby dokopać się do historii...odkryć ślady stóp dawnych mieszkańców Otwocka.

I jeszcze jedno: brama wjazdowa do getta. To miejsce dla mnie bardzo szczególne, z zupełnie innego względu: tam spotkałam mojego męża.  Ile jeszcze szczęśliwych miłości musiałoby się rozpocząć w tym miejscu, żeby zrównoważyć ogrom cierpienia?

sobota, 18 sierpnia 2007

Świerszcz i inne zwierzęta

Ostatnio coś tu ubogo w zwierzęta. Wynika to z tego, że budzę się dużo później, niż domowe (podwórkowe w zasadzie) ptaszyska i nie mam czasu ich obserwować. Z innych odwiedzają mnie tylko wiewiórry. A o tych ileż można  pisać - toć to i tak już zakrawa na lekką obsesję.
Ale dziś sobie trochę poużywam. Wydarzenia z życia zwierząt w kronikarskim skrócie:
Podczas ostatniej ulewy w karmiku (karMIku, nie karMNIku - jak zwrócił mi uwagę kolega W. - wszak ptaki karMImy a nie karMNImy) schroniła się sikorka. Siedziała uparcie na drążku i nic nie jadła - stąd wniosek, że potraktowała karmik jako osłonę przed nawałnicą. Próbowała się dosiąść do niej koleżanka (albo kolega?) - miejsca było dosyć - jednak trafiło na samolubka - koleżanka została odpędzona w bardzo zdecydowany sposób.
Wczoraj zastałam na schodach świerszcza. Nawet się ucieszyłam, że będzie mi cykał na dobranoc....Dziś jednak dowiedziałam się, że one lubią się wgryzać w drewno i pozostawać na wieki a z czasem cała rodzina ma dość ich muzykowania. To ja go chyba poślę na zieloną trawkę- co się będzie w pomieszczeniu marnował....
Przedwczoraj za to zostałam śmiertelnie przestraszona przez jednego z naszych pracowników. Hoduje on bowiem pająka ptasznika  - takie coś włochate wielkości ratlerka. Mój stosunek do pająków jest ogólnie znany - fobią tego nazwać jeszcze nie można, ale niewiele brakuje. Swoją drogą - czy normalny człowiek hoduje sobie do towarzystwa pająka, gekona czy innego węża? Niby bardzo miły gość z pana P., ale jakoś mam wewnętrzny opór przed ludźmi, którzy za towarzyszy w pożyciu biorą sobie takie dziwolągi bez mózgu. I otóż pan P. postanowił pokazać zainteresowanemu Gburkowi (ku rozpaczy Gryzeldy, która objawy fobii ma bardziej zdecydowane niż jej matka) swojego pupila, o czym wiedziałam (padały słowa "kiedyś ci go przywiozę"). Kiedy zobaczyłam pana P. maszerującego przez ulicę z pudłem słusznych rozmiarów, wiedziałam już, co może mieć w tym pudle (tym bardziej, że lekko prześwitywało). Zesztywniałam i straciłam mowę do momentu, kiedy powiedział, że jego pajączek właśnie zmienił skórę i tę starą to on przyniósł na pamiątkę Gburkowi. W prezencie. Zostaliśmy więc posiadaczami skóry z ptasznika, która wygląda jak żywy ptasznik. Gryzelda nie omieszkała dostać histerii na jej widok. Zaś pan mąż wpadł na genialny pomysł - przykleimy ją na kropelkę na belce w kuchni - naprzeciwko wejścia - kto będzie wchodził, temu się będzie rzucała w oczy. Chyba szybko pozbędziemy się gości, bo wygląda nad wyraz naturalnie.....
Dziś Burava uznała za stosowne zwiać mi między nogami z podwórka. Niezmiernie mnie tym zdenerwowała, bo po jej ostatnim agresywnym występie jakoś mniej mam luzu do jej samodzielnych wypraw na miasto. Po kilku minutach samowoli, udało mi się jednak pojmać niedźwiedzia. Uff.....

piątek, 17 sierpnia 2007

Gorąco

Namnożyłam sobie tematów do notek w "szkicach" i leżą. Nic mi się nie chce, bo gorąco. Nie cierpię gorąca, no po prostu nie cierpię! Prawie tak bardzo mocno, jak nie cierpię zimna. Jakby nie mogło być na stałe te 15 - 20 stopni i orzeźwiający wietrzyk. A niechby nawet i ciepły deszcz spadł....
Cudowne właściwości temperatury plus 15 stopni uświadamiałam sobie wielokrotnie, ale jeden taki moment utkwił mi na tyle w pamięci, że jak słyszę pojęcie "komfort termiczny", widzę taką oto sytuację:
 Jest wczesna wiosna, może nawet przedwiośnie - jakiś koniec lutego, początek marca. Dziewiętnastoletnia jasmeen przyjechała pociągiem podmiejskim (jakim? niebieskim a dokąd? do połowy - hehe) do swojego Ukochanego (w przyszłości męża, ale wtedy nie to jeszcze miała w głowie). Idzie od tego pociągu przez pola i lasy (miłość wszak wymaga wysiłku i pokonywania przeszkód) i obserwuje budzącą się do życia przyrodę. Jest szczęśliwa i ma tego świadomość. Wiatr buszuje w jej włosach a kropelki mżawki osiadają na twarzy.
Mam też szereg innych sytuacji życiowych, które kojarzą mi się z konkretnymi zjawiskami atmosferycznymi - mniej lub bardziej przyjemnie.
- półgodzinna wędrówka od pociągu do domu Ukochanego - w mróz. Było mi tak przenikliwie zimno, że kiedy dotarłam na miejsce po prostu się rozpłakałam.
- spacer w śniegu do koleżanki A. - trzy kilometry brnięcia po leśnym, dziewiczym - nietkniętym nawet chęcią odśnieżania - śniegu, który wciąż padał i padał....Ale przynajmniej ciepło było. Po drodze wyobrażałam sobie, że jestem Baśką z "Pana Wołodyjowskiego".
- wyjazd na ceremonię ogłoszenia wyników matur - w stroju galowym naturalnie - dotarłam kompletnie mokra - łącznie z bielizną, bo akurat przetoczyła się wiosenna burza. Z wyników byłam tak zadowolona, że potem w tym mokrym ubraniu i przemoczonych butach, długo spacerowałam z moim przyszłym mężem po lesie ( zdaje się, że skończyło się to katarem).
 A wcześniej:
- powrót z Warszawy z tatą z obchodów moich jedenastych urodzin ( pierwsze "-naste" urodziny - tata zabrał mnie na wędrówkę po mieście i do kawiarni na galaretkę z bitą śmietaną - mój przysmak) - burza była bardzo gwałtowna, aż powietrze pachniało elektrycznością - ciekawa jestem dlaczego teraz, nawet po najbardziej gwałtownej burzy, powietrze już tak nie pachnie...
- powrót z wycieczki po Roztoczu (też z tatą - a jakże) zrobiło się całkowicie ciemno, a autobus - ogórek musiał się zatrzymać, bo wiał tak silny wiatr, że łamał gałęzie przydrożnych drzew, zaś kulki gradu wielkości jajek wybijały szyby
- słoneczne poranki wakacyjne w Śródborowie - synonim szczęśliwego dzieciństwa. Tata budził nas z wybiciem dziewiątej (sygnał "Lata z Radiem" mi to mówił), wynoisł w piżamach na koc, rozłożony na trawie i przynosił jabłka, pokrojone w ósemki. Mogliśmy czytać aż do śniadania. A po śniadaniu i porannej toalecie - czytać do upadłego. W międzyczasie podjadaliśmy porzeczki prosto z krzaków.
- zimowe wędrówki moje i brata podczas adwentu na mszę roratnią: trzeba było wyjść z domu o 6 rano!!! Było ciemno, zimno i ślisko. Umilaliśmy sobie czas, ślizgając się na zamarzniętych kałużach. Uwielbiałam te spacery.
- jesienne powroty ze szkoły ulicą wysadzaną klonami. Szelest liści pod nogami i promienie słońca prześwitujące we wszystkich kolorach przez te, które jeszcze nie opadły.
- deszcz, deszcz, deszcz - najlepszy - ten majowo - czerwcowy - nagły, rzęsisty, moczący wszystko w jednej chwili tak bardzo, że potem można bez wahanioa wskakiwać w kałuże razem z butami.

czwartek, 16 sierpnia 2007

Defilada

W dniu wczorajszym, z okazji Dnia Wojska Polskiego, odbyła się w mieście stołecznym Defilada.
I jak nie piszę tu o polityce...
Jak staram się o niej nawet nie słyszeć, odkąd władzę objęła TA partia.....
Jak wiadomości traktuję jak bajki o złym wilku - straszne i śmieszne (choć jednak staram się je traktować jak niezły dowcip - inaczej bym zwariowała)...
Jak nie wzruszają mnie kolejne głupie decyzje, dymisje, mundurki, walka z Tubisiami, kryminalna przeszłość i teraźniejszość posłów oraz ministrów ani nawet błaźnienie się naszych polityków przed całym światem,
tak Defilada mnie po prostu zabiła.
Toż to Orwell w czystej formie!!!!
Tak wyrzekali na komunę i pochody pierwszomajowe, tak psioczyli na demonstracje sił pancernych i opiewanie naszego oręża, tak odżegnywali się od pompatycznych uroczystości, za którymi stoi pustka. Tylko dorwali się do władzy, robią to samo - szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.... Świnie!!!!!!! (to też odnośnik do "Folwarku zwierzęcego" - żeby nie było, że kogoś obrażam!) .
Już pomijam fakt, że pokazywanie swojego zaplecza militarnego kojarzy mi się ze stroszeniem piórek przez koguty - o! zobaczcie wszyscy, jacy jesteśmy silni! My wam jeszcze pokażemy, jak tylko spróbujecie nas zaatakować! A w rzeczywistości jesteśmy żadną potęgą militarną.
Do tego co to za zwyczaj, żeby w czasie pokoju czołgi paradowały po ulicach? Czemu to ma służyć? Ja - pomijając wszystko, o czym już napisałam - poczułam się zaniepokojona (wojna będzie? jest może?) i zniesmaczona. Po to zabraniałam dziecku bawić się pistoletami, żeby teraz jeden z drugim czołgi na ulice wyprowadzili ku uciesze gawiedzi? To czołgi są do zabawy, nie do zabijania?

środa, 15 sierpnia 2007

Punktualność i zorganizowanie

To już sprawdzone - to, co zaplanowane nam nie wychodzi (patrz chociażby - wyjazd na Bałkany). Tacy już jesteśmy, że wszystko robimy bez planów i w ostatniej chwili. Jako rodzina. Ale zauważyłam, że Gburek zaczyna przejawiać cechy, których zupełnie nie jestem w stanie znieść - wszystko musi mieć zaplanowane w drobiazgach, do tego wszędzie musi być wcześniej. Ja rozumiem punktualność - bardzo ją cenię (chociaż sama cześciej się spóźniam, niż trafiam na czas...) - ale - do Jasnej Anielki!!! - po co wyjeżdżać na trening GODZINĘ wcześniej, skoro czas dojazdu wynosi PÓŁ godziny???? Po co wychodzić do szkoły na ósmą o 7.30 (z wrzaskiem w kierunku Gryzeldy - "nooooo szybciej, bo się spóźnimyyy!"), kiedy do szkoły idzie się dwie minuty?
Wkurza mnie maksymalnie planowanie wakacji w lutym, wkurza mnie kupowanie wyposażenie szkolnego w lipcu. Wkurza mnie zapobiegliwość, wyjeżdżanie wcześniejszym autobusem, wstawanie trzy godziny wcześniej niż trzeba. Bardziej lubię ludzi nieco zwariowanych niż poukładanych.
 Prawdopodobnie są tacy, których wkurza moja beztroska i przekonanie, że "jakoś to będzie".
Zastanawiam się, skąd się takie cechy biorą u ludzi - że jedni są chorzy, jak sobie nie zaplanują, a drudzy wręcz przeciwnie. Do tej pory myślałam, że to kwestia wychowania, ale sądząc po zachowaniach Gburka, chyba to zależy jednak od charakteru.
A od czego zależy charakter?

wtorek, 14 sierpnia 2007

Burava w rui

Nasza leniwa, miśkowata Suka pokazała niedawno, na co stać kobietę zdesperowaną, powodowaną naturalnymi wahaniami hormonów.
Otóż wyskoczyła przez furtkę między gburkowymi nogami poza podwórko, napadła na prowadzoną na smyczy sukę sąsiadki, potarmosiła tamtą i uciekła.
Dobrze, że krzywdy zwierzęciu nie zrobiła a sąsiadka wyrozumiała jest....
Ale sprawa dla mnie była jasna (choć nadal karygodna!) - Burava przeżywa trudne, sucze dni - broni więc swojego domowego samca (Wilka - Pierdoły - znaczy), pazurami i zębami. Co doskonale rozumiem i usprawiedliwiam i co sama uprawiam (no - może bez tych zębów i pazurów) - z tą różnicą, że ja bronię Samca niezależnie od poziomu moich hormonów a czerwona lampka włącza mi się przy każdym niezdrowym zainteresowaniu obcej samicy. No dobra - ja jeszcze nieco zwracam uwagę na rodzaj tejże samicy i raczej odróżniam te "niegroźne" od femme fatale, zaś Burava była łaskawa rzucić się na sukę wiekową, ślepą i schorowaną. Zostało jej to jednak wybaczone ze względu na burzę hormonalną - ja podczas burzy hormonalnej też bywam nieobliczalna - czego dowód ostatnio był publicznie okazany - nawet znajomi się dziwili, co mi się stało, że tak gwałtownie zareagowałam na obcą samicę w towarzystwie mojego męża (w większym towarzystwie, nie sam na sam).
Nic to - ja z Buravą się doskonale rozumiem. Przynajmniej w tym temacie.

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

Blogowanie bez opamiętania - skutki

Odkąd moja lista blogów zrobiła się niebezpiecznie długa, mam nieustające wrażenie, że kogoś zaniedbuję, nie wstępując na jego bloga należycie często - to raz.
Po drugie - przeczytawszy jakieś interesujące, krótkie stwierdzenie - nie jestem w stanie sobie przypomnieć, u kogo je czytałam, co nie jest przyjemne choćby z tego powodu, że trudno mi się do niego odnieść, nie podając źródła...A grzebanie po wszystkich notkach we wszystkich blogach, które czytam zazwyczaj hurtowo, żeby odnaleźć jedno zdanie, przekracza moje czytelnicze możliwości.
Ot, choćby tekst o spodniach - biodrówkach, które mają nieadekwatną nazwę, bo "trzymają się nie na biodrach tylko na c....." - co jest stwierdzeniem w stu procentach celnym i odzwierciedlającym wszystkie moje odczucia w kierunku tegoż modelu spodni.
Także z góry przepraszam Autorkę za nieautoryzowane użycie opisu spodni - biodrówek.

niedziela, 12 sierpnia 2007

Dlaczego jeszcze nie byłam we Francji?

To od jakiegoś czasu najbardziej nurtujące mnie pytanie. Bo nie chodzi tylko o samą odpowiedź na nie. Bo odpowiedź jako taka jest prosta: "bo się nie złożyło".
Ale jak mogło się nie złożyć????
Byłam już w:
Rosji, Niemczech, Chorwacji, Czarnogórze, Bośni, Serbii, Litwie, Łotwie, Estonii, Szwecji, Czechach, Słowacji, Węgrzech, Słowenii, przejazdem w Austrii i Włoszech. Były to krótsze lub dłuższe pobyty, ale BYŁY.
Potrafię się zorganizować na pięciodniową podróż zagraniczną w ciągu dwóch godzin. Razem z zapakowaniem dzieci, zorganizowaniem opieki dla psów i odwołaniem planów.
Nie mogę pojechać do Francji.....
Nie mam przewodnika po Francji. Nie mam planu Paryża w głowie. Nie znam francuskiego na tyle, żeby się porozumieć.
Jak mogło do tego dojść?
Jak z osoby zabójczo zakochanej w historii (swego czasu recytowałam poczet królów francuskich wraz z datami panowania i sposobem zejścia z tego świata), zabytkach, położeniu geograficznym Francji, z osoby która omal nie poszła na romanistykę (ten brak języka...), wyrósł taki ignorant w tym zakresie....? Kompletnie nie rozumiem.
Tak samo, jak ciekawią mnie losy moich klasowych kolegów i koleżanek. Jak to się dzieje, że E. będąca klasową gwiazdą, jest teraz co najwyżej "gwiazdą" warszawskiej Pragi? "Życie jej się nie poukładało" - jak usłyszałam od człowieka, który zna ją bliżej. A tak bardzo jej zazdrościłam powodzenia u chłopaków i modnych strojów...
Obserwuję kolegów i koleżanki moich Potomków oraz ich rodziców - w większości wyglądają na porządnych ludzi. Ale pewnie klikorgu z nich też "życie się nie poukłada". Dlaczego tak się dzieje? Na którym etapie rodzice popełniają błąd, że dzieci wybierają nie w tę ścieżkę, potrzebną do tego, żeby życie było poukładane? Czy to do końca jest zależne od rodziców? Co zrobić, żeby Potomki skręciły we właściwą ścieżkę, żeby wiedziały, jak postąpić, by pojechać do swojej Francji?
* nie żeby ta Francja to było coś, co mnie strasznie uwiera - ot po prostu - ciekawa ewolucja marzeń: 15 lat temu oddałabym wszystko, żeby móc tam pojechać, teraz w zasadzie mogłabym to zrobić bez większych problemów, ale "nie składa się". Gdyby 15 - letnia jasmeen widziała 30 letnią - byłaby niepocieszona. Ale 30 - letnia jasmeen jest zasadniczo zadowolona z życia.

sobota, 11 sierpnia 2007

Oswajanie Wiewiórry

Mam słabość do Rudzielców.
Trudno - niech będzie, że jestem lekko świrnięta.
Próbuję skarmiać zwierzątka przebiegające przed moim sklepem. Próbuję skarmiać zwierzątka buszujące na podwórku. Z tymi drugimi jest trudniej, psy mi je płoszą - dziś rano już prawie rozmawiałam z taką jedną oko w oko - nadbiegła Burava z z właściwą sobie niedelikatnością rzuciła się na płot. Ech....
Nawet już mam kilka wniosków żywnościowych z zakresu jadłospisu wiewiórek - lubią płatki śniadaniowe, nie lubią m&m'sów ( dziwne jakie....) .  Dojrzewam do zakupienia orzechów - muszą się na nie skusić, nie ma siły.

piątek, 10 sierpnia 2007

Współczesność

"Co ten pan robi?" - zakrzyknęła Gryzelda, ujrzawszy bohatera wiekowego serialu TVP, robiącego pranie (w misce, jak należy - tyle że w pokoju - łazienki nie posiadał). Ano pierze - córko - pierze.
Z kolei Gburek, jakiś rok temu, oglądał aparat telefoniczny z tarczą, przyciskając bezradnie cyferki: "ale tato, jak tu się wykręca numer?". Jak sam nazwa wskazuje - WYKRĘCA - chłopcze.....
I tak nasze dzieci wyrastają na dziwolągi, które świetnie obsługują komputer, komórkę, mp3 i 4 oraz inne sprzęty, których nazw być może nawet nie znam, zaś proste czynności życiowe pozostają dla nich zagadką. Za jakiś czas bedziemy ich prowadzać do muzeów, żeby pokazać jak działało żelazko (o jak ja pragnę dożyć tych czasów....) czy inna rzecz, oczywista dla nas teraz .
Nie żeby mnie jakiś dziwny sentyment ogarnął...ale kiedyś  - to były czasy.......
Wpisałam się na listę mojej klasy na www.nasza-klasa.pl  - z kilkoma osobami mam osobisty kontakt, ale może ktoś jeszcze się znajdzie....Mam nieodparte wrażenie, że takie szukanie kontaktu z młodymi swymi latami to oznaka starości....

czwartek, 9 sierpnia 2007

Klienci

Ciekawa sprawa, taki sklep z oknami w centrum miasta - dużo najróżniejszych ludzi przychodzi - niekoniecznie po okna.
 Są tacy, co przychodzą opowiedzieć o swoich zwierzetach domowych - konkretnie o tym, że kotka miała w nocy cesarkę i urodziły się śliczne kocięta. Są tacy, co opowiadają historię swojego życia. Bardzo lubię słuchać tych wszystkich opowieści....Może dlatego przychodzą?
Najbardziej (zaraz po pani z oknami magazynowymi, o której już pisałam) rozśmieszył mnie człowiek, który chciał okna do barakowozu i natychmiast kazał mi dzwonić do fabryki, czy takie mają. To był pierwszy klient, którego najbezczelniej oszukałam - "wykręciłam" numer, odbyłam "rozmowę" i powiedziałam ze smutną miną: "niestety, nie mają okien do barakowozu". A chciałam być miła, wziąć od pana numer telefonu i grzecznie oddzwonić, to po co się upierał, że natychmiast?
Mam też stałych klientów - pani z synem przychodzi regularnie co miesiąc, ogląda wnikliwie klamki z przyciskiem i pyta w jakiej cenie, potem wychodzi - czyżby polowała na promocję?
Był też Dziadek - będę go długo pamiętać, bo wyglądał jak mój własny, nieżyjący Dziadek: rower, siwa czupryna, dobroduszna twarz, błękitne oczy. Ależ mi było przykro, że nie miałam do sprzedania tego artykułu, którego akurat poszukiwał......
Podoba mi się rozmawianie z ludźmi. To znaczy.....podoba mi się, że to oni mówią, a ja nie muszę.

środa, 8 sierpnia 2007

I czasopisma...

Lubię czasopisma. Takie "Zwierciadło" - na przykład. Kupuję toto co miesiąc i łapczywie przeglądam - kartka po kartce. Kiedy już znam tytuły wszystkich artykułów - odkładam na półkę. Na wieczny spoczynek - jak się zwykle okazuje. I tak od kilku lat - mam zrywy pt. "kupię sobie "Zwierciadło" bo cośtam" - przeglądam, odkładam, za miesiąc to samo. Po trzech takich miesiącach stukam się w czaszkę: "po co ty to kupujesz, przecież jeszcze starych nie przeczytałaś!!!" - i przestaję kupować. Aż do następnego zrywu: "kupię sobie "Zwierciadło" bo cośtam". I tak w koło Macieju. Mam ostatnie trzy numery "Zwierciadła" - nieprzeczytane. Następnego nie kupię.....
Mam też TONĘ czasopism o tematyce budowlano - mieszkaniowej - mogę komuś sprezentować. Wszystkie z zeszłego roku....Przeczytane w takim samym stopniu, jak "Zwierciadło".
Ja po prostu chyba wolę książki.....

wtorek, 7 sierpnia 2007

Nie to samo....

Piszę tego bloga i piszę...i wciąż mi czegoś brakuje.
Aż wreszcie odkryłam! - brakuje mi świadomości zapełniania białej kartki literami. Moimi literami.
Litery w komputerze nie są moje, tylko klawiaturowe - ewentualnie czcionkowe - jak kto woli. Niemniej - nie moje własne. Nie mają mojej duszy, choć przekazują moje myśli.
Litery na kartce mają coś ze mnie. Nikt nie umie pisać tak, jak ja - nikt nie podrobi mojego dziwnego, specyficznego charakteru pisma (przynajmniej tak mi się wydaje...).
Jestem maniaczką zeszytów - co roku przed wrześniem muszę siłą się hamować, żeby nie nakupić Potomkom zbyt dużo - najczęściej chodzę z nimi tak, aby sami sobie wybierali. Gdybym bowiem to ja miała wybierać, wykupiłabym wszystkie, wyobrażając sobie, jak poszczególne linijki zapełniają się czarnymi lub niebieskimi znakami.....

poniedziałek, 6 sierpnia 2007

Panta rei...

 - jak mawiał jeden z wiekowych profesorów od fizyki w moim ogólniaku.
I jak naonczas gościa kompletnie nie rozumiałam, to od kilku tygodni zgadzam się z nim w pełnym zakresie: nie nadążam.
Praca - aerobik - dom. Klienci - dzieci. Rower - pranie.
A czas ucieka....
Godzina 10 - 13 - 16 - 20 - dzień minął, tydzień minął, miesiąc minął.......
Dopiero zaczynałam działalność, dziś czuję się jak stara, okienna specjalistka. Dopiero wakacje się zaczynały - już Potomki powróciły, zaraz będzie czas do szkoły....Weekendów nawet nie zauważam, bo mam wrażenie, że poniedziałek następuje jeden po drugim....
Wczoraj spędziliśmy tak intensywną niedzielę, że mogłaby wystarczyć za trzy: najpierw wycieczka "rowerem po historii Otwocka", potem świetny obiad w gronie kolegów z podstawówki (nie dzieciowych kolegów, tylko naszych) - to dopiero przeżycie i wędrówka w czasie.....
Nie piszę, bo nie nadążam, nie prasuję, bo nie nadążam. Czy ja się przypadkiem nie zapętliłam? Nie chciałabym, żeby mi coś umknęło, szczególnie w zakresie wychowania dzieci....

sobota, 4 sierpnia 2007

Odwiedziny - znów!

Tym razem nie Czarownica, tylko wiewiórra  - wpadła do sklepu i z zaciekawieniem zaczęła rozglądać się po kątach, skacząc pociesznie i uderzając pazurkami w podłogę.  Niech będzie, że mam obsesję, ale ja po prostu uwielbiam te zwierzęta.
Próbowałam ją przekupić m&m'sem  ale tylko się spłoszyła, kiedy upadł na podłogę.  Bo strasznie to płochliwe stworzenie jest.  Siedziałam bez ruchu i starałam się nawet nie oddychać, bo najlżejszy szmer wywoływał u Rudej atak paniki.
Ciekawe, w takim razie, jakim sposobem wiewiórki w Łazienkach jedzą ludziom z ręki? Może te otwockie są po prostu dziksze?
W każdym razie obejrzałam ją sobie dziś z bardzo bliska - przez chwilę nawet miałam wrażenie, że wskoczy mi na nogę.
Zdecydowanie dziś kupię orzechy....

piątek, 3 sierpnia 2007

Poezje...

Odwiedziła mnie znowu moja Czarownica.
 Jedyna osoba, której się boję - autentycznie boję, ze względu na jej nieobliczalność. Kobieta jest w moim wieku - znamy się ze szkoły.  Nie jest to osoba do końca zrównoważona psychicznie - stąd mój strach - nigdy nie wiadomo, czy powie coś miłego, czy zacznie robić zarzuty, czy się roześmieje, czy rozpłacze. Zawsze jakoś się z nią dogadywałam, do czasu, kiedy nie poślubiłam mojego męża - którego ona uznała za miłość swego życia. Od tego czasu stałam się jej wrogiem numer jeden. I jej wizyty raczej nie oznaczają nic dobrego - najczęściej kilka kąśliwych uwag. Raz, w przypływie ciepłych uczuć, przyszła mnie przeprosić za wszystko. Ale kilka dni później sytuacja wróciła do normy.
Jest NIESAMOWITA. Potrafi zamiast "dzień dobry"zadać pytanie - pozornie zupełnie bez związku z czymkolwiek - dopiero po trzecim zdaniu, okazuje się, że pytanie miało głębszy sens.
Dziś przyszła z pytaniem: "Jakie masz poezje w domu?"
Zaczęłam gorączkowo zastanawiać się:
1. o co jej może chodzić?
2. co odpowiedzieć, żeby sobie poszła i nie drążyła tematu?
3. co odpowiedzieć, żeby nie chciała do mnie pojechać i sprawdzić (jeszcze nie odkryła, gdzie mieszkamy)
4. w ogóle dlaczego ja się muszę nad tym zastanawiać?
Oblewał mnie zimny pot ze strachu i nie miałam dokąd uciec. Zresztą - co za pomysł żeby uciekać przed kobietą, która faktycznie nikomu jeszcze krzywdy nie zrobiła, dlaczego ja się jej boję? Ale swoich uczuć wyprzeć się nie mogę - za każdym razem są takie same.
Rzuciłam w odpowiedzi Słowackim, z nadzieją, że to ją zadowoli...Nie zadowoliło....Dodałam Mickiewicza....Dalej za mało.....
Wreszcie powiedziała, w czym rzecz: "usiądźcie sobie dziś wieczorem i poczytajcie sobie na głos poezje miłosne".
Zamurowało mnie trwale, a teraz tak sobie siedzę i rozmyślam......
Ile lat temu skończyły się te czasy, kiedy wyszukiwałam najbardziej romantyczne fragmenty wierszy, żeby umieścić je w liściku? Jak do tego doszło, że one się skończyły?
Czy jest jakiś sposób, żeby do nich powrócić?
Czy jest sposób, żebym znowu zaczęła czytać poezję - choćby sama dla siebie?
Czy jest sposób, żebym z powrotem stała się choć w części jasmeen sprzed 10 lat?
I najważniejsze: czy mój Mąż, zakochując się w jasmeen lat temu 14 (nieodmiennie przeraża mnie podawanie upływu czasu w liczbach zamiast w cyfrach.....) - zupełnie innej osobie niż "jasmeen - 14 lat później" - nadal jest zainteresowany tamtą, czy może już tą (optymistycznie zakładam, że On też się zmienił przez te lata)?
Niesamowita sprawa, jak różne sytuacje życiowe kształtują światopogląd....
Gdyby nie zdarzyło mi się X,Y,Z, byłabym kimś zupełnie innym, mimo tego, że początek miałabym ten sam. Gdyby tak zrobić kilka symulacji ludzkich wyborów na różnych etapach życia - powstałyby nieskończone kombinacje losów tej samej osoby.

czwartek, 2 sierpnia 2007

Blogosfera

Matko, ale mi się lista blogów długaśna zrobiła.....
A wszytko to przez to, że łażę po blogach znajomych i przeglądam to, co mają w zakładkach. Wpadają mi w oko ciekawe blogi nieznajomych i lista mi się wydłuża. Z czasem niektóre blogi przestają istnieć, inne przestają być interesujące. Jednak większość z nich to bardzo ciekawa lektura - i jak tu zdążyć z czytaniem? Aż czasem żałuję, że mam tak mało znajomych - bo jakież intersujące blogi możnaby znaleźć w linkach u nieznajomych-nieznajomych?
Zastanawiam się też, czy popularność blogów nie wynika z zamiłowania do podglądactwa: co tam u Kowalskiego za płotem się dzieje? Tyle, że Kowalski za płotem brudnej krowy nie ukryje przed sąsiadami, zaś Kowalski na swym blogu pisze tylko to, co uważa za stosowne - i nikt nie jest w stanie sprawdzić, na ile zgodnie z prawdą pisze. I teraz nie wiadomo - czy dzięki internetowi ludzi stali się sobie bliżsi ( bo się w pewien sposób znają, nawet jeśli mieszkają z dala od siebie), czy może wręcz przeciwnie (bo mogę napisać, że jestem blondwłosą, szczupłą trzydziestolatką, podczas gdy rzeczywiście jestem pulchną brunetką koło czterdziestki). Ja osobiście zakładam, że to, co czytam w blogach jest prawdą - ba! nawet do niektórych blogowiczów się przyzwyczajam i darzę ich sympatią. Jednak mam gdzieśtam świadomość, że może być zupełnie inaczej. Ale ja jestem tą dziwną osobą, która i bohaterów książek traktuje jak realne postacie.....

wtorek, 31 lipca 2007

Jednak o kajaku. Archiwalne

Lat temu…..- naście byliśmy piękni i młodzi. Skończyliśmy edukację ogólną, zdaliśmy uniwersyteckie egzaminy, popracowaliśmy tu i tam, by nie siedzieć w rodzicielskiej kieszeni i ruszyliśmy na wyprawę autostopem przez Polskę. Było niesłychanie - do tej pory wspominamy poszczególne etapy tej trzytygodniowej podróży.
Oprócz tego, że:
- w środku nocy zabrał nas z mazurskiej puszczy kierowca ciężarówki – miłośnik (raczkującego wtedy) Radia Maryja – i do tej pory nie wiem, co było gorsze – noc w mazurskiej puszczy, czy rozmodlony kierowca…
-  zgubiłam się w Orzyszu nocą ( tzn. Towarzysz twierdził, że się zgubiłam - ja tylko poszłam szukać zamku), zaraz potem znalazłam się tamże, za to w towarzystwie jeża,
- zasnęłam pod drzewem, siedząc na śpiworze, w konsekwencji czego spadłam z hukiem na ziemię,
 -  w Olsztynie złapali nas kontrolerzy w komunikacji miejskiej za to, że nie mieliśmy biletów na plecaki (do tej pory mandat nie przyszedł…)
- spod Ostródy pewien przemiły Pan zabrał nas do samych Chałup
-   prawie utonęliśmy pod wiaduktem (burza była), usiłując nocą zatrzymać kogoś, jadącego nad morze – wskutek tego pojechaliśmy w kierunku przeciwnym i obejrzeliśmy najbrzydszy dworzec PKP (Grudziądz) i najładniejszą starówkę (Toruń), uprzednio przeszedłszy z całym dobytkiem przez najdłuższy most na Wiśle,
-  zatrzymany pod Koszalinem młody człowiek okazał się dozorcą opustoszałej (koniec sierpnia)nadmorskiej  bazy harcerskiej – udostępnił nam domek i kuchnię w zamian za pomoc w porządkach.
-   byliśmy świadkami ekwilibrystycznych zdolności kierowcy wielkiego tira, który cudem uratował samochód (a i nas) przed wylądowaniem w rowie
-    odbyliśmy „przejażdżkę śmierci” z niefrasobliwymi kierowcami rajdowymi – miłośnikami ostrej jazdy po wąskich, dziurawych dróżkach.
Oprócz tego wszystkiego, mieliśmy jeszcze przygodę z kajakiem. W Augustowie, gdzie przebywaliśmy dni parę, żywiąc się wyłącznie frytkami popijanymi mlekiem z kartonu (bez szkody dla młodocianych organizmów), wybraliśmy się do przystani, w celu wypożyczenia kajaka. Ja pływać nie umiałam wcale (za to zupełnie nie bałam się wody), mój Towarzysz pływać co prawda umiał, ale dokumentów potwierdzających ten fakt nie posiadał. Wiadomo, że w wypożyczalni sprzętu pływającego, należy okazać kartę pływacką. Postanowiliśmy zgrywać stare wilki morskie: „no nie mamy dokumentów, to prawda, ale kajak – co tam kajak – nie ma dla nas żadnych tajemnic” – byliśmy widać przekonujący, bo kajak wypożyczyliśmy. Pan wypożyczający wyszedł sobie na pomost i nas obserwował – profesjonalnie zabezpieczyliśmy się więc kapokami, drugi komplet wrzuciliśmy na spód kajaka i… wypłynęliśmy. Kiedy już – pewnie poruszając wiosłami -  oddaliliśmy się od brzegu – pan z pomostu (koło którego akurat przepływaliśmy), odezwał się cicho, acz dosadnie: „wygodniej by wam było, jakbyście się przesiedli – macie ster z przodu”. I tak umarł nasz wizerunek starych wilków morskich – posłusznie zawróciliśmy i przesiedliśmy się. Rzeczywiście było łatwiej…

niedziela, 29 lipca 2007

W komplecie

 Gburek po 10 minutach bytowania z siostrą orzekł: "brakowało mi tego twojego trajkotania". To chyba jakieś miłosne wyznanie było, bowiem Gburek jako pierwszy w rodzinie niecierpliwi się na słowotok Najmłodszej.
Wakacje trwają nadal. Ja, jako matka pracująca, opuszczam swe potomstwo na osiem godzin dziennie. Zostawiam je na pastwę psów. Nieszkolonych. Czy to dobre niańki, okaże się za pięć tygodni, pod koniec wakacji. Dodatkowo zamieszkała z nami na tydzień morska świnia, Gucio. Świnia jest szkolna (chociaż nieszkolona) i z okazji wakacji tuła się po świecie. Fajna jest, ale mało kontaktowa. I łatwo ją zgnieść. I psy traktują ją jak żywy pokarm. I Gburek do rąk jej nie bierze, bo się brzydzi. Dobrze, że to tylko tydzień - dowiedziałam się przynajmniej, że małe źwierzątka nie są dla nas - no, z wyjątkiem garażowych myszy.
Z okazji niedoczasu nie jedziemy na dwutygodniową włóczęgę rodzinną po Bałkanach. Najpierw było mi trochę smutno...ale kiedy już na poważnie zaczęłam planować wyprawę na północ (nic nie powiem, nic nie powiem!), znowu się cieszę. Bo tak naprawdę to ja najbardziej lubię wymyślać trasę, wyszukiwać na mapie boczne drogi i planować atrakcje. A najfajniej jest w drodze, kiedy następuje niespodziewana zmiana planów. Dzieciaki w każdym razie cieszą się bardziej z opcji północnej, niż południowej.

sobota, 28 lipca 2007

Głupawka

Ogarnia nas wielokrotnie. Chichramy się wtedy z byle czego, długo i bez opanowania. Sytuacja jest tym bardziej dziwna, że śmieszy nas to wszystko nawet kilka lat po zdarzeniu - do dziś cieszymy się jak dzieci na wspomnienie arbuzów przewożących węgierskie wino przez granicę, chociaż zdarzenie mialo miejsce cztery lata temu (matko, jak ten czas pędzi!!!). Doskonale wiem, że śmieszne do wypęku te sytuacje są tylko dla nas, zaś kiedy opowiadamy je innym, są śmieszne tylko trochę lub wręcz wcale. Znowu wychodzimy na świrów.
Także mam pewne opory przed opisywaniem tu naszych głupawkowych przygód. Ale przed kilkoma powstrzymać się nie mogę......
Zastanowiła nas ostatnio kwestia nazewnictwa województw: bo niby dlaczego mamy zachodniopomorskie, pomorskie i kujawsko-pomorskie? Skoro już jakieś pomorskie jest, to kujawskie też mogłoby uzyskać byt niezależny. Od kwestii województw przeszliśmy płynnie do tematu rejestracji samochodów. Dlaczego kujawsko-pomorskie ma "C" na początku? Bo nie może mieć "T"(Toruń) ani "B"(Bydgoszcz). "T" ma świętokrzyskie, które nie może mieć "K"(Kielce), bo ma je małopolskie(Kraków). Małopolskie nie może mieć "M", bo "M" jest zarezerwowane dla policji, dawnej milicji. A dolnośląskie, jako jedyne nie ma literki od miasta Wrocławia, tylko od nazwy województwa "D". Chwilunia, więc może kujawsko - pomorskie też ma od województwa? "Cujawskie"?
Daruję sobie chyba opowieści o:
- wyprawie do centrum handlowego, gdzie zabłądziliśmy między klatką schodową a windą
- próbie podniesienia wielce ciężkiego stolika przez mojego męża (stolik okazał się przykręcony do ziemi)
- śmiertelnym przerażeniu tegoż (męża, nie stolika), kiedy ukąsiłam go żabą - pacynką (nie spodziewał się, że ma tak walniętą żonę)
- o płynięciu kajakiem tyłem do przodu mogę napisac na wyraźne życzenie ;)

środa, 25 lipca 2007

Wpadka

Zostałam nakryta!
Nie robiłam wielkiej tajemnicy przed rodziną i znajomymi z tego, że piszę bloga - treści w nim zawartych się nie wstydzę i nie ujawniam żadnych tajemnic życiowych...ale jakoś nikt mnie o to nie pytał...Wczoraj, przy okazji przeglądania cudzych blogów (no przecież on tego nigdy nie robi!!!), mąż zapytał mnie, czy ja też mam swojego. Cóż było robić - przyznałam się...
Teraz będę dużo bardziej ważyć słowa, zanim je opublikuję....
Do tego mąż się lekko obraził z dwóch powodów:
 1. że od kwietnia nic mu o tak ważnym przedsięwzięciu nie powiedziałam ( ważnym???)
 2. że piszę o sobie publicznie, co znaczy, że się obnażam.
Hmmm.......

niedziela, 22 lipca 2007

Wycieczka

Nie jesteśmy normalnym małżeństwem - jesteśmy świrami. Jedynie posiadanie dzieci nam nieco świrowanie jest w stanie utemperować. Ale tylko w nieznacznym stopniu. Normalne dzieciate rodziny nadal nasze postępowanie okresliłyby mianem skrajnie nieodpowiedzialnego i dziwacznego.
Na dwa tygodnie oddaliśmy Potomstwo pod opiekę harcerzom, więc nasze świrowania są pełnozakresowe.
W miniony weekend poniosło nas nad Bałtyk nasz polski ( piszę to wyraźnie, bo jak nas rok temu poniosło nad Bałtyk, to przez Litwę, Łotwę i Estonię dotarliśmy do Szwecji - taki weekendowy spontaniczny wypadzik...) - zasadniczo w odwiedziny do Gryzeldy. A że droga prostą być nie może, poprowadziłam auto (bo to ja sprawuję funkcje pilota) bocznymi szosami. Było cudownie i przygodowo, ale zauważyłam, ze chyba mąż mi się starzeje, bo w miarę upływu czasu, zaczął coś przebąkiwać o GPS ( dla małp!!!) i o czasie dojazdu na miejsce. Niby żartem, ale coś czuję, że z wiekiem poziom ześwirowania mu się obniża - wolałby do Gdańska dojechać "siódemką", zamiast przez Golub- Dobrzyń, Wąbrzeźno (b. piękne miasteczko) i Malbork (tu to nawet oblężenie zamku widzieliśmy!). Nic to, że trochę droga mi się pomyliła - to była taka prawie celowa zmyłka - mnie jakoś tak ciągnie do tego krzyżackiego zamku ( wspomnienia, wspomnienia...).
Z kolei w drodze powrotnej zamarzyliśmy o konsumpcji ostatniej flądry nad morzem, a że jeść nam się JESZCZE nie dość chciało, pojechaliśmy sobie wzdłuż wybrzeża na ZACHÓD - mieliśmy zamiar tak jechać, dopóki głód nas nie dopadnie. Dopadł nas szczęśliwie wyjątkowo szybko - jakieś 5-10 kilometrów jazdy po dołach i błocie autem zupełnie do tego nieprzystosowanym. Nawet przez chwilę myśleliśmy, że się zakopiemy i tak pozostaniemy na wieki...A przecież droga była narysowana na mapie....
Po pysznym posiłku ruszyliśmy w drogę tak, by ominąć korek składający się z samochodów wracających z nadmorskiego weekendu (matko, ile tych ludzi jest!!!). Było niesamowicie - droga wśród drzew przyciętych na kształt tunelu - pierwszy raz coś takiego widzieliśmy, sarenki wyłażące na drogę stadami (no, takie trzyosobowe stado....), a w nocy, jakieś 5 kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji - kobieta z niemowlakiem na ręku. Ta pani do dziś mi spać nie daje.....Niosła to swoje niewielkie dziecko na rękach, idąc poboczem absolutnie ciemnej szosy od miasteczka do wioski. Miała do przejścia jeszcze 6 kilometrów - i pewnie by je przeszła, gdybyśmy jej nie podwieźli. Zastanawia mnie, czy tak bardzo ja zrobiłam się wygodnicka, że mnie to wydarzenie dziwi, a dla tej kobiety było czymś normalnym (autobus nie przyjechał), czy też rzeczywiście coś się za tą nocną wędrówką matki z dzieckiem kryło....
Nasze jazdy bocznymi drogami spowodowały, że było bardzo ciekawie, czasem śmiesznie, a do domu dotarliśmy po ok. sześciu godzinach podróży. Stojąc w korku na trasie Gdańsk - Warszawa, osiągnęlibyśmy podobny czas, ale podróż byłaby nuuudna, jak flaki z olejem.
Kiedy trzaskaliśmy drzwiczkami auta po przyjeździe do domu, nie wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze jedna niespodzianka - na powitanie wyszedł nam tylko Wilk - Pierdoła, Buravej nie było - a to ona zwyczajowo wita nas jako pierwsza. Nieco się zaniepokoiliśmy.....Wilk pytany, gdziej jest Burava - odpowiadał piskiem i kręceniem się wokół ogona: wyraźnie było widać, że coś zaszło! Drżącymi rękami otworzyliśmy furtkę, wtedy pies pobiegł ku drzwiom garażu, które wyjeżdżając zostawiliśmy otwarte, zapewniając zwierzętom schronienie przed ewentualnym deszczem - budy nie tolerują.... Drzwi zastaliśmy zamknięte a Buravą w środku. Przypuszczalnie w czasie burzy zrobił sie przeciąg i Suka została uwięziona - biedna. Cóż - gdyby trafiło na Wilka, pewnie by się oswobodził - zdaje się, że opanował umiejętność otwierania klamki, podobnie jak przełażenia przez płot. Nawiasem mówiąc - ma coraz więcej umiejętności, których brakuje Buravej - wyrasta chyba ze swojej pierdołowatości - może kiedyś wyjdzie na ludzi - tfu! na psy!

sobota, 21 lipca 2007

Zakochana

beznadziejnie........
Już jest kupiony przez dewelopera i przeznaczony do rozbiórki...bloczysko ponure stanie na jego miejscu - jego nieszcześciem jest to, że stoi na dużej, atrakcyjnej działce w centrum miasta. Ech.....

dom

A ja bym tak pięknie go zagospodarowała.....
Po pierwsze - wyremontowała tak, że stałby się perełką okolicy.
Po drugie - urządziła w nim klubik - to moje marzenie, a lokalizacja i warunki - idealne. Taki klubik z książkami dla Dużych i Małych oraz małym conieco. Z księgarnią i placem zabaw. Do posiedzenia w dzień z dziećmi, wieczorami z Ukochanym.
Ale nie - lepiej wyburzyć.
ech.....Chociaż niech zdjęcie pozostanie......

piątek, 20 lipca 2007

Gitarra

Otóż nabyłam tydzień temu instrument a nawet dwa ( drugi dla dzieci, żeby mi mojego nie ważyli się tknąć).
Wszystko na fali pędu do nauczenia się jeszcze czegoś w tym życiu. Taki pęd miewam od czasu do czasu, odkąd skończyłam lat 25.
Najpierw były rolki - zakończone sukcesem.
Potem pływanie - takiż sam sukces. Chociaż tu akurat wątpliwości miałam mnóstwo, bo wody nigdy się nie bojąc, za każdym z nią kontaktem szłam na dno jak kamień.
Teraz przyszła kolej na gitarrę.
Nie wiem, czy sukces będzie adekwatny do poprzednich, ale uparta jestem....
W zanadrzu mam jeszcze naukę tańca - ale tu może być pewien problem z powodu braku predyspozycji.....
Gdybyż jeszcze naszło mnie na naukę języków....Tzn. czasem mnie nachodzi, ale zbyt krótkofalowo, żeby wynikały z tego jakieś pożytki.
Ale wracając do gitary. W dzieciństwie byłam muzykalna. Chciałam się uczyć grać na pianinie, jednak z braku miejsca w mieszkaniu, nie mogło być mowy o własnym instrumencie. Gitara stała się moim "zastępczym" marzeniem. Do dziś nie wiem, dlaczego rodzice wciąż mi odmawiali. Na któreś z "nastych" urodzin, zakupili mi instrument. Moja radość trwała krótko - swoim zwyczajem zrobili to "oszczędnie" - kupili u Rosjan z bazaru popularną u nich siedmiostrunówkę. Moje rozczarowanie i rozgoryczenie było tak wielkie, że zniechęciłam się ostatecznie. Aż do teraz.
A teraz zobaczymy.......

czwartek, 19 lipca 2007

"Bo jestem taka samaaa, jak palec aaalbo coooś taaam..."

Mąż ma nagłą delegację. Dzieci wiadomo - na wyjeździe, koleżeństwo, po nocnej posiadówie, z "Borata" na razie zrezygnowało - mam wolny wieczór. Plany były niesłychane: pojeżdżę na rolkach, pospaceruję z psami, ogarnę dom, może nawet coś ugotuję! Poczytam, ufarbuję włosy, pooglądam tv, poprasuję, nastawię ze dwa prania i powieszę oraz czego-to-ja-jeszcze-nie zrobię.
Wróciłam po zrealizowaniu dwóch pierwszych punktów programu i zapadłam w net. Jakby mi mało było przez cały dzień....
A serio - samotnik ze mnie, lubię być sama...Ciekawe, po jakim czasie by mi się znudziło....
Gitarrę odpaliłam. Nawet trochę gra ;) - przy odrobinie dobrej woli, uda się usłyszeć linię melodyczną -  pod warunkiem, że śpiewam tekst, hehe. Długa droga przede mną...Ale ja uparta bywam, dam radę.
Idę wyciągnąć zmyte gary ze zmywarki - siedzą już tam ze dwa dni i same jakoś wyjść nie chcą...

środa, 18 lipca 2007

Lenistwo wakacyjne

Kobieta pracująca, bezdzietna - no pierwszy raz w życiu jestem w takiej sytuacji.
I jakoś się odnajduję!
Przedwczoraj basen z mężem, wczoraj wspólne rowerki i.....niespodziewane wpadnięcie na znajomych z ogólniakowej klasy. G. i M. usiedli z nami w knajpce, pogawędka bardzo nas wciągnęła - okazało się, że świat jest mniejszy, niż nam się wydawało i że mamy mnóstwo wspólnych znajomych. Koledze M. zostało przypomniane przeze mnie jego flagowe wystąpienie na jednej z lekcji języka polskiego, kiedy to profesorka omawiała romantyzm a M. był zajęty zupełnie czym innym i zapytany:" Kto to był Odyniec?", odpowiedział po chwili namysłu (chyba mu się trochę przedmiot nie zgadzał...): "To taki rodzaj dzika, pani profesor".
Kiedy już pan kelner znacząco zaczął sprzątać krzesełka przy sąsiednich stolikach (bardzo nieładnie, panie kelnerze!), wybraliśmy się na spacer do naszego domu. Mój nieszczęsny mąż - nieprzyzwyczajony do spacerów dłuższych niż od bramy do samochodu - z lekka się zmęczył, ale w Miłym Towarzystwie dość szybko pokonaliśmy te dwa - trzy kilometry - choć już przed ostatnim zakrętem zamieniał się w shrekowego osła z tekstem: "daleko jeszcze?"
W domu - pusta lodówka, niepościelone łóżko i ogólny rozgardiasz - w końcu kobieta pracująca jestem, nie? Ale jakieś zapasy z głębi lodówki wygrzebałam, usiedliśmy na altance, rozmowa nadal prawie sama się toczyła aż tu nagle.....kolega M. spojrzał na zegarek. Była 4 rano!!! Fakt, nieco się przejaśniło....Naprędce zebraliśmy pozostałości po dodatkach kulinarnych do rozmowy i umówiliśmy się na dziś wieczór na wspólne oglądanie "Borata". Mam nadzieję, że M. nie zaspał na ważne spotkanie, bo mój mąż np. swoją poranną lekcję angielskiego odwołał był...
Także bardzo nas demoralizuje nieobecność dzieci (a te nawet nie dzwonią do starych, no!). Moją planowaną dietę diabli wzięli z wielu względów:
1. przygotowanie sałatek wymaga czasu, zaopatrzenia lodówki i pomysłu
2. w upał chce mi się jeść dopiero po godzinie 21
3. piję piwo lub wino wieczorami i opycham się orzeszkami do tego
A tłuszczyk zwisa nad paskiem.....
Nic to...poodchudzam się kiedy indziej, teraz mam wolne :)

wtorek, 17 lipca 2007

Dama z ł....

....omem!

Śmiać mi się ostatnio zachciało, z tego, jak to życie weryfikuje młodzieńcze marzenia. W ogólniaku byłam delikatną, pełną marzeń i oderwaną od realności osóbką. Fascynowała mnie przeszłość, widziałam siebie jako dystyngowaną hrabinę na francuskim dworze królewskim - książki Aleksandra Dumas to był mój żywioł. A potem nastało umiłowanie romantyzmu - totalny odlot z mojej strony. To wszystko przypomniało mi się, kiedy pakowałam się do świeżo zakupionego auta marki Volkswagen LT, dzierżąc w jednej dłoni piłę a w drugiej łom. Przedsiębiorca budowlany - co za przyziemność....Gdyby ktoś jasmeen siedemnastoletniej pokazał migawkę z przyszłości - chyba poszłaby się utopić w najbliższym zbiorniku wodnym. Najgorsze dla niej chyba byłoby to, że jest szczęśliwa i się w tym wszystkim odnajduje.
A swoją drogą - bardzo fajni, mądrzy i wartościowi ludzie wyrośli z moich klasowych kolegów i koleżanek - właściwie głównie koleżanek  - panów mieliśmy zaledwie pięciu na stanie. A ja ich tak nie potrafiłam przez cztery lata docenić...Nawet po cichu żałuję, że się tak w ogólniaku alienowałam - ale cóż - okres dojrzewania przechodzi się w różny sposób - mój sposób był wielce dla rodziców przyjazny: polegał na spędzaniu całych dni w książkach i słuchaniu klasyki. Przy świecach i w czerni. Chociaż...chyba mieli prawo pomyśleć, że córka im świruje.....Ja  - mając w perspektywie dojrzewanie córki - wolałabym chyba jednak księżniczkę zamykającą się dobrowolnie w wieży, niż balangującą nie wiadomo z kim i gdzie do białego rana. Niestety, znając przewrotność losu oraz charakter Gryzeldy, dostanę w prezencie to drugie....Tak jak moi sąsiedzi, którym szesnastolatka po awanturze z domu nawiała i szukała jej cała otwocka policja. 4 dni. Już mam ciarki na plecach....

poniedziałek, 16 lipca 2007

"Wyjechali na wakacje....."

...wszyscy nasi podopieczni!
Ale luuz!
Budzę się rano i nie muszę się w popłochu odziewać, bo mnie Potomstwo w negliżu zastanie - ba! - mogę sobie paradować na golasa po domu!
Przez tydzień miałam błogi spokój od awantur rodzinnych typu: "a bo on mi""a bo ona mnie" - teraz będę miała spokój totalny - od wszystkiego: "kup mi", "daj", "głodna jestem", "pić", "nudzę się", "mogę poogladać tv, pograć na kompie?" - jestem chyba wyrodna, bo się cieszę z tych nadchodzących dwóch tygodni....A ojciec dzieci wzdycha i tęskni, szczególnie wieczorami - dziwak jakiś....
Wczoraj odwiedziliśmy Gburka - oczywiście zgrzytnęlo mi coś z zazdrości - sama bym na taki obóz pojechała w charakterze uczestnika.....Gburek cały szczęśliwy. Ja zaś sprawdziłam swoje umiejętności pływackie w zbiorniku naturalnym: otóż są! (te umiejętności), tylko woda trochę zimna.
Gryzelda zadzwoniła wieczorem, że dojechali i trzepią łóżka i czy ona ma trzepać, bo przecież ma uczulenie na kurz i już ją drapie w gardle. Na pytanie, czy już trzepała, odpowiedziała, że nie oczywiście. Dlaczego więc ją drapało? Od patrzenia na trzepanie, hehe. Mam nadzieję, że trochę ją nauczą tam porządku......
Dziś wieczorem mam w planach wycieczkę rowerową sam na sam z mężem. Ale jak będzie tak gorąco, to ją chyba zamienimy na basen.....

piątek, 13 lipca 2007

Dzień za dniem

Ale mam urwanie łeba!
Dziś znalazłam chwilę, żeby wejść na forumy ( wcale nie wszystkie moje ulubione zdażyłam, nie wszystkie...) i bloga, ale wczoraj - bieganina totalna! Znaczy: interes się kręci - chyba dobrze :)
Dotarło do mnie, że nie opisałam pięknych historyjek, które przydarzyły mi się w miniony weekend, a tu już kolejny weekend nadchodzi - też zapewne pełen przygód.
Miałam przez ten tydzień tylko tyle czasu, żeby w "szkicach" dopisywać tytuły kolejnych ewentualnych notek. Dużo tego mi się zrobiło - będą jak znalazł na jakiś martwy sezon. Tylko głupio bedzie pisać o letnich zdarzeniach w zimowy czas, nie?
 Gburek dzwonił - jest super, pogoda znośna, druh mu guziki obciął, ale dziewczyny mu przyszyły, w zamian za podwieczorek - radzi sobie chłopak....
W niedzielę wyjeżdża Gryzelda - przyjmuję zakłady, za ile będziemy musieli po nią jechać i kto o to poprosi - ona sama, czy zgnębiona kadra, hehe.

wtorek, 10 lipca 2007

Odwieczny problem

Dotarło do mnie wreszcie:
Mam 32 lata. To nie jest to samo, co 22.
 To nie jest już tak, że zjem w weekend:
śniadanie: biały chleb z masłem, kawa z mlekiem
obiad: naczosy z sosem serowym w kinie i cola
kolacja: kanapka z pasztetem i pomidorem
i nadal będę ważyć 50 kilo.
To nie jest już nawet tak, że zjem to beleco, o którym napisałam, potem pokatuję się ze dwa dni jakąś dietą i znów będę ważyć 50 kilo.
Teraz jest tak: zeżrę to co napisałam, odłoży mi się w brzuchu albo w biodrach i będę cierpieć przez bite dwa tygodnie diety i ćwiczeń, żeby sobie poszło. Jeden dzień odpuszczę sobie wnikliwą analizę swojego menu a skutki mam długofalowe.
Nie powiem, żebym była z tego super zadowolona.....ale przynajmniej mam świadomość.
Bo do tej pory jakoś wydawało mi się to dużo prostsze i miałam jakieś wewnętrzne przekonanie, że co przyszło i urosło, to sobie i pójdzie.....No niestety - z wiekiem robi się inaczej....
Ważę już prawie 60.....
ech.......

poniedziałek, 9 lipca 2007

Weekend pełen wrażeń

Otóż:
W sobotę robiliśmy ostatnie przedobozowe zakupy dla Gburka a potem byliśmy na urodzinach kuzynki. Wieczorem zaś odbyło się komisyjne pakowanie harcerza.
W niedzielę, po wyekspediowaniu syna na letnią poniewierkę do mazurskiego lasu (o jak ja mu zazdroszczę!!!), urządziliśmy sobie wyprawę do IKEA po regały na nasz księgozbiór. Wreszcie będzie porządek w tzw. komputerowym pokoju! Wreszcie będę mogła napawać oczy książkami, które teraz cierpią, złożone w kartonowych pudłach....
Wyprawa do IKEA obfitowała w różne śmieszne zdarzenia oraz wywołała u mnie szereg przemyśleń, o których w innych notkach, bo długich i dygresyjnych notek jakoś ostatnio nie lubię.
Po południu zabłądziliśmy w centrum handlowym (o tym też w stosownym miejscu i czasie napiszę),ale mimo to - udało nam się obejrzeć w kinie "Shreka trzeciego" - owszem, śmieszny - a po powrocie zabraliśmy się do samodzielnego skręcania regałów - poszło nam nadspodziewanie dobrze, nawet razem z drzwiczkami!
Dziś czeka nas układanie książek na półkach - ależ będzie zabawa!!!!

piątek, 6 lipca 2007

PMS istnieje

Przygotowałam sobie parę dni temu notkę - o tym, że ogarnia mnie ogólna panika w szerokim zakresie.
A że się nie wyrabiam z pracami domowymi i czuję, że mi dom zarasta brudem, obiady stały się byle jakie, prasowanie ucieka z pojemnika, dzieci siedzą same popołudniami (bo w dzień oddałam je instytucjom publicznym - na półkolonie chodzą).
A że nie mam czasu zrobić zakupów podstawowych typu kosmetyki, chemia gospodarcza - nawet doszło do tego, że w domu wyszła mi kawa i herbata - skandal!
A że Gburek wyjeżdża w niedzielę na trzy tygodnie, a ja jakoś tak mało do tego przygotowana jestem logistycznie - trzeba mu tyle rzeczy dokupić.....Trzeba go spakować...Dobrych rad udzielić....O matko! O matko!
A że jakoś tak życie mi przez palce ucieka - ani nigdzie nie wychodzę, ani nic sensownego nie robię, tylko praca dom, praca - dom. Z niekorzyścią dla domu.
A że jakoś tak z mężem dogadać się nie mogę i żyjemy obok siebie.
Już wieczorem tego samego dnia, w którym powstał szkic notki, wszystkie moje niepokoje zyskały wytłumaczenie: to PMS był. Taki szybki, krótki i intensywny PMS, nic więcej....

środa, 4 lipca 2007

makabryczne....

Historyjka z lekka makabryczna.
Na telefon zmarłego niedawno wuja przyszedł sms od jednej z jego licznych wielbicielek. Treść: "Jasiu, żyjesz?"
Smsa odebrała jego córka i wykasowała...Wdowa po wuju skwitowała, że gdyby to ona odebrała, odpisałaby  z właściwą sobie szczerością: "Nie, umarłem 9. czerwca."

wtorek, 3 lipca 2007

Klientka o poranku

Szkoda, że nie w poniedziałek, bo ubaw miałabym cały tydzień.....
Wpadam do pracy punkt 10.00. Pod bramą zastaję tupiącą panią Klientkę. "Macie jeszcze te okna w magazynie po 100 zł?" - pyta. Jako żywo - nigdy nie widziałam okna za 100 zł, poza tym nie mamy magazynu - okna zamawia się w fabryce, gdzie są produkowane dla każdego klienta indywidualnie. Ale grzecznie zapraszam panią do środka, pokazuję foldery drzwi ( bo też ją interesują), rozmawiamy....Po chwili - z uporem maniaka - powraca do tematu okien z magazynu - " bo ja widziałam Waszą reklamę, tam jest napisane". Przebiegam w myśli wszystkie nasze ulotki, jakie widziałam i nie przypominam sobie żadnego tekstu o magazynie. Fakt, w celach marketingowych różne rzeczy się pisze, ale przecież nie mogliśmy napisać nic o oknach Z MAGAZYNU, bo go nie mamy!!! Klientka zaczyna się pienić - "nie wiecie, co wypisujecie na tych reklamach, wprowadziliście mnie w błąd! Ja tu przez pół miasta taksówką jadę, bo tanie okna, a tu nic!"
I tu mnie oświeciło -  na reklamie jest napisane: "OKNA MAGAZYNOWE OD 100ZŁ"
Okna magazynowe - nie "w magazynie", tylko "do magazynów" - nieotwieralne, bez wzmocnień, nie nadające się do mieszkania.
Morał: ludzie, uczcie się czytać ze zrozumieniem!

poniedziałek, 2 lipca 2007

Rodzinne skąpstwo

Moja siostra, wracając wczoraj z rodzinnego ogniska popisała się podwójnie.
Dziecię jej, Gotfryd, najmłodsze w rodzinie, zaczęło układać się do snu. Została więc zawezwana taksówka, żeby najmłodszego członka rodziny, wraz z jego matką, odwieźć do domu (pomijam już drobny fakt, że mój mąż powracał właśnie z wojaży i był 10 kilometrów od domu: w ciągu 15 minut mógłby przejąć funkcje taksówkarza, ale kolega Gotfryd musi być zaopiekowany natychmiast i bezzwłocznie, cała rodzina o to dba). Zawezwanie taksówki było zupełnie nietypowym zachowaniem - od lat praktykuje się w tej rodzinie spacery nocne, niezależnie od pory, odległości i wieku dzieci. Oszczędność przede wszystkim!
Siostra pojechała, zaopatrzona w 20 zł, mimo tego, że pan kierowca solennie obiecywał, że taki kurs będzie kosztował nie więcej niż zł 10. Odprowadzana była okrzykami ciotek, rodziców i kuzynek: "czy aby więłaś klucze? czy nie zapomniałaś telefonu? czy wszystko masz?" - jakby wyjeżdżała co najmniej na drugi koniec Polski na dwa tygodnie....
Po 10 minutach, ujrzeliśmy taksówkę powracającą - pomyśleliśmy zgodnie, że Gotfryd zapragnął nagle obecności babci czy coś w tym rodzaju.....Prawda okazała się prostsza - zziajana siostra ma wydyszała: "zapomniałam kluczy i telefonu". Cóż - dobrze, że przypomniała sobie o tym, zanim taksówka odjechała, pozostawiając ją pod zamkniętym domem bez możliwości kontaktu z rodziną.
Po 2 minutach nadjechał mąż mój - w sumie chyba mogła poczekać.....
Nie minęlo kolejnych 10 minut, jak kuzynka zaczęła chichrać się nieprzytomnie nad odebranym smsem. Treść: "zapłaciłam 19,50 za kurs, ale nie chciałam reszty".
I tu została opowiedziana anegdota o tym, jak jasmeen ( skondinąd zupełnie wyrodna córka rodziny pod względem stosunku do pieniędzy), dała węgierskiemu kelnerowi napiwek....
Po obfitym posiłku, pierwszym na węgierskiej ziemi, jasmeen poszła się rozliczać. Nie miała jeszcze wprawy w liczeniu forintów (należy podkreślić, że nasi Bratankowie nie mieli denominacji), wiec jako napiwek zostawiła garść drobnych. Mąż jasmeen, jako osoba szybciej orientująca się w niuansach finansowych, jakoś podejrzanie szybko zebrał ich manatki i uciekł z miejsca posiłku. Dopiero w samochodzie, kiedy opanował atak śmiechu, wyjaśnił jasmeen, że napiwek nie powalał swoją wysokością...było to w przeliczeniu około 10 groszy. Niecałe......

niedziela, 1 lipca 2007

Czytelnictwo

Niniejszą notkę sponsoruje blog poniższy:

http://poczytajmi.blox.pl/html

Pozdrowienia dla Autorki :)

Od zawsze byłam maniaczką czytania. Odkąd nauczyłam się rozróżniać litery, czytałam wszystko, co miałam w zasięgu wzroku. Odziedziczyła to po mnie Gryzelda, wprawiając w osłupienie autobus pełen ludzi ( łącznie ze mną), odczytawszy trasę tegoż autobusu - powoli ale poprawnie. Miała wtedy lat niespełna cztery. Od tego czasu, Gryzelda doprowadzała do furii Gburka, który z mozołem pokonywał w pierwszej klasie trudy poznawanie literek....Doprowadzała też do rozpaczy mnie, bowiem zachwyty postronnych nad jej umiejętnościami, sprawiały, że Gburek wcale do czytania się nie palił a wręcz przeciwnie - zniechęcał. Już miałam wizję, że mój syn czytać nie będzie nigdy, kiedy na pomoc przyszedł mi Harry Potter - oznajmiłam Potomstwu, że czytać im tego nie będę, jak Gburek nauczy się czytać, przeczyta sobie sam. Gryzeldzie  przyobiecałam lekturę Harrego, jak tylko rozpocznie edukcję szkolną ( wszak czytać już umiała - i głośno wyrażała swoje zdanie na temat niesprawiedliwości dziejowej: "bo ja już czytam a nie mogę Harrego! a on się nigdy nie nauczyyyy!"). Niespodziewanie szybko od tej obietnicy, Gburek zaczął płynnie czytać. Pierwszy tom Harrego poszedł w użycie zaraz po ósmych urodzinach...Przeczytanie całego zajęło co prawda kilka miesięcy, ale sukces był - Gburek czytał z własnej, nieprzymuszonej woli. Niestety - kiedy zaczyna się z fenomenalną książką, trudno zejść niżej: Gburek nie bardzo ma ochotę czytać coś innego, niż książki o Harrym. Mam nadzieję, że jednak kilka pozycji będzie godnych jego zainteresowania...
Przygody Harrego P. musiałam umiejętnie ukrywać przed Gryzeldą - jednak długo nie dało się wytrzymać, potraktowaliśmy więc rozpoczęcie "zerówki" jako początek edukacji i pierwszego dnia wakacji "przedzerówkowych" Gryzelda dostała pozwolenie czytania pożądanej powieści. Naiwnie łudziłam się, że zajmie jej to chociaż połowę wakacji - jakież było moje zdziwienie, kiedy po pięciu dniach przyszła do mnie z nieśmiałym pytaniem, czy ona może tom drugi już zacząć.....Wychowałam mola książkowego!!!!
Czytamy dużo książek dziecięcych, często są to te pozycje, które sama ciepło wspominam (np."Niekończąca się opowieść" "Karolcia"), często też moje dziecięce fascynacje okazują się celne jak przysłowiowa kula, co trafiła w płot ( Niziurski, Nienacki, seria podróżnicza o Tomku). Szperam więc po Merlinie oraz księgarniach ( ale tam to tylko wtedy, jak mam nadmiar w portfelu...) w poszukiwaniu atrakcyjnych nowości. Wspomniany na początku tej notki blog będzie niewątpliwie moją inspiracją.

sobota, 30 czerwca 2007

Z archiwum matki budowniczej

Tak wyglądały dwa dni z życia matki  i żony - budowniczej jakoś około października roku ubiegłego. Fajnie było....Czeka mnie coś podobnego, jeśli akcja "domki" wypali. Za wyjątkiem wożenia dzieci, bo już szczęśliwie jesteśmy u siebie.....

czwartek

6.30 pobudka

7.15 wyjazd do szkoły z dziećmi (Warszawa - Otwock ok.30 km, dobrze, że "pod prąd")
8.00 - 9.30 załatwianie formalności (dyrektywy od Pana Majstra, tpsa, elektrownia)
9.30 - 10. 00 przejazd z Otwocka do Rodziców (ok. 3 km), po drodze zakupy spożywcze (dobrze, że Rodzice mieszkają w okolicy, jest się gdzie zaczepić na czas edukacji Potomstwa)
10.00 - 12.00 pobyt tamże (u Rodziców)
12.00 - 13. 30 zakupy budowlane w towarzystwie Pana Majstra ( dojazd na plac budowy - 3 km, dojazd na zakupy - 2 km, z powrotem - 2 km)
13.30 odbiór Gburka
13.35, tel od Pana Majstra: zapomnieliśmy kupić farby
13.35 - 14.00 jazda po farbę i z powrotem (w sumie 4 km)
14.00 - 15. 15 dowiezienie Gburka na obiad do Dziadków (3km), powrót pod szkołę po Gryzeldę (3km)
15.30 - 15. 50 mierzenie drzwi wejściowych do przyszłego domu
15.50 - 16.00 dowóz Gburka na angielski (3km)
16.00 - 17. 10 dowóz Gryzeldy na obiad do Dziadków (3km), powrót po Gburka na angielski (3km), transport do Dziadków (3km) 
17.10 - 17.50 pomoc przy sporządzeniu drugim daniu (gotowałam zrobione przez mamę pierogi)
17.50 - 19.00 dowóz Gryzeldy na angielski (3 km) i czekanie nań tamże
19.00 - 20.15 jazda do dziadków po Gburka, powrót do domu (Warszawa) - ok. 30 km
21.00 pad na pysk
 
 
piątek

6.30 pobudka
7.50 wyjazd rodzinny na ślubowanie pierwszaka
8.30 - 10.00 uroczystość (Gburek na lekcjach)
10 - 11 załatwianie formalności (elektrownia)
do 12.00 powrót do Warszawy w celu zakupowym (budowlane of course)
12.00 - 13.30 zakupy w markecie budowlanym 1
13.30 tel. do lekarza, bo Gryzelda mi zaczyna zgłaszać niepokojące objawy........
13.30 - 14.50 zakupy w markecie budowlanym 2
14.50 - 15.30 dojazd i pobyt u lekarza (zapalenie ucha.....)
15. 30 - 16. 30 jazda do Otwocka po Gburka (od 3 godzin na świetlicy....) , w międzyczasie wyładunek zakupów u Majstra na budowie
16.30 - 17.15 powrót do domu
17. 15 - 19. 00 skarmienie Towarzystwa czymś zdrowym i pozytywnym (zupa naprędce jarzynowa)
19.15 - 20.15 fitness
21.00 pad na pysk

Ja nie wiem, jak ja funkcjonowałam od czerwca do grudnia, ze szczególnym uwzględnieniem okresu wrzesień - grudzień.....Normalnie jestem WIELKA.
Chyba zasługuję na to, żeby nazywać się Przedsiębiorcą Budowlanym, hihihi.

Akcja ratunkowa

Pisklę sikorki wypadło z gniazda. Wypadło albo postanowiło rozpocząć naukę latania. Koniecznie nad terenem patrolowanym przez Buravą i Wilka-Pierdołę.
Akcja ratunkowa polegała na złapaniu pisklaka - jego nieudolne próby podlatywania wcale nam w tym nie pomagały - i zapakowaniu go z powrotem do gniazda w dziupli kasztanowca. Dzieci oczywiście obowiązkowo musiały potrzymać w rękach przestraszone zwierzątko - i o ile Gryzelda zrobiła to bez problemów, o tyle Gburek z wrzaskiem:" to się rusza!!!"("Przecież jest żywe, to się rusza! co - ma udawać martwego na twoje potrzeby???"), wypuścił pisklaka na trawę. Akcja łapania musiała zostać powtórzona.
Po tych traumatycznych przezyciach, pisklak został wepchnięty do gniazda a ja pozostałam z wyrzutami sumienia, bo:
- nie jestem pewna, czy to jego gniazdo ( na pewno sikorze, ale czy tam mieszkają jego bracia czy zgoła inna rodzina, to już nie wiem)
- nie jestem pewna, czy matce - sikorce nie chodziło właśnie o pozbycie się jakiegoś słabszego potomka, dlatego znalazł się poza gniazdem
- nie jestem pewna, czy pisklak nie zejdzie na zawał po akcji ratunkowej i swoim rozkładającym się zewłokiem nie zapaskudzi gniazda
- nie jestem pewna, czy taki wymiętoszony przez dziecięce łapki pisklak nadaje się z powrotem do rodzimego gniazda
No to się przysłużyłam przyrodzie......

piątek, 29 czerwca 2007

Lis drugi

Jak się okazuje - mieszkam w jakimś lisim zagłębiu. A ja ponad 30 lat nie zdawałam sobie z tego sprawy...
Odwoziłam wczoraj autem wieczorem kolegę K. do domu. Droga prowadziła przez las. Nagle coś czmychnęło, usłyszawszy silnik samochodu - widziałam tylko kitę ( znów szarą, zamiast rudej!), zakończoną białym pędzelkiem. Kolega K. opowiedział mi, że ten lis to stały bywalec tutejszej drogi: wyleguje się na ciepłym asfalcie i ucieka dopiero wtedy, kiedy samochód jest naprawdę blisko.
Mogłam się o tym przekonać, jadąc z powrotem: dokładnie w tym samym miejscu, zwierzątko machnęło mi białą końcówką ogona. Bardzo obrażoną końcówką. Na pewno chciało powiedzieć: "jeżdżą, jeżdżą, w te i we w te, wyspać się nie dadzą!"

czwartek, 28 czerwca 2007

nietypowy klient

Siedzę sobie w sklepie, wyceniam okna Klientce. Słońce świeci, więc siedzimy przy otwartych drzwiach. Nagle w drzwiach staje wiewiórka. Ruda, nieco wyleniała, ale jak najprawdziwsza - wiewiórka. Po krótkim namyśle, wchodzi do środka, robi rundkę dookoła sklepu, zagląda na zaplecze, podchodzi do mnie, spogląda mi głęboko w oczy - i niespiesznie wychodzi.
Lubię takie przygody :)

środa, 27 czerwca 2007

Kariera

Zawiesiłam na kołku karierę kury domowej. Od niedawna nie muszę gimnastykować się, by na pytanie: "co robisz w życiu?" nie odpowiedzieć: "nic, siedzę w domu".
Co się zmieniło? Oprócz tego, że nie gryzę się tym, co myślą o mnie ci, dla których kobieta domowa to NIKT, nic się nie zmieniło. Nie jestem - póki co - samowystarczalna finansowo. Moja praca  - oprócz satysfakcji  własnej - nie doprowadzi mnie do szczytów kariery. Może jednym z plusów będzie usamodzielnienie się dzieci - chyba, że właśnie zupełnie w niewłaściwą stronę to usamodzielnienie pójdzie ( w gorszych chwilach mam wizje moich dzieci w charakterze dzieci ulicy).
A gdzie kariera? Jeśli nie naukowa ( co chyba było marzeniem mojej mamy), to przynajmniej jakakolwiek - coś, czym można się pochwalić....No bo jak tu chwalić się otworzeniem punktu sprzedaży okien? "To co? handlujesz sobie, tak?" - pyta znajoma. A potem biegnie na ploty: "ty wiesz, ta jasmeen, co to zawsze same piątki w szkole miała to normalnie oknami handluje...ale się porobiło!"
Nie ma kariery, bo jej nie chcę. Chyba. Czasem wydaje mi się, że powinnam robić w życiu coś ambitniejszego....Zawsze chciałam podróżować - mogłabym odbywać podróże a potem je opisywać. Ale co wtedy z dziećmi? Chyba podróżowanie to scenariusz na życie dla kogo innego - niestety. Nie, nie narzekam - zadowalam się tymi małymi podróżami, które odbywamy rodzinnie. Tak się tylko ostatnio z mężem zastanawialiśmy, czy przypadkiem sami siebie nie ograniczyliśmy - spotykamy ludzi, którzy rok mieszkają w Moskwie, dwa lata w Londynie, pół w Amsterdamie i trzy miesiące w Petersburgu. Znają kilka języków i wszędzie czują się jak u siebie ( albo inaczej - nigdzie nie czują się jakl u siebie). Takie spotkania skłaniają nas do przemyśleń - a co z nami? Czy my jesteśmy tu, gdzie chcielibyśmy być? Czy może też wolelibyśmy prowadzić cygańskie życie. Fakt, z dziećmi trudniej - albo wręcz - niemożliwie. Raczej nie chciałabym dzieciom fundować zmiany otoczenia co kilka lat. Ale gdyby ich nie było? Albo jeśli dorosną na tyle, by się usamodzielnić, a my jeszcze będziemy dość młodzi na wojaże?Nie wiem, sama nie wiem.....
Wiem, ze kiedy słyszę, że mój kolega M. jeździ po całym świecie z pocztą dyplomatyczną, to jakiś mały robalek zazdrości zaczyna mnie podgryzać....Dużo większy robalek od tego, który podnosi lekko łebek, kiedy słyszę, ilu znajomych ze studiów pracuje w stosownym ministerstwie....
Ale nie łudzę się - okna to nie jest ostatnia rzecz, którą zajmuję się w życiu! To dopiero początek.....Ja cały czas mam w głowie DOMKI!!!!