z klimatem...

z klimatem...

wtorek, 30 listopada 2010

No i mamy...

Festiwal wielkich słów na portalach internetowych - bo wiadomości w tv sobie programowo odpuszczam, więc nie słucham, jak mówią o pogodzie. Jest atak zimy, jest fala nadzwyczajnych mrozów, są potężne śnieżyce, są zlalegające hałdy błota pośniegowego. Zaraz będą monstrualne zawieje i katastroficzne zamiecie. O! Była też dziś tragedia na drodze spowodowana przez burzę śnieżną - z ciekawości zajrzałam do artykułu, co też autor miał na myśli pod hasłem "tragedia na drodze" - przysięgam, nie znalazłam ani słowa o żadnej ofierze, za to mnóstwo słów o wielkich opadach i siarczystych mrozach (sprawdziłam - minus pięć było) - widocznie w ferworze wyszukiwania określeń na te pogodowe wybryki i anomalie (!), autor zapomniał o tym, jaki tytuł nadał swojemu newsowi i że może warto byłoby napomknąć o ofierze, skoro już jakaś tragedia się wydarzyła. Ale nie, przecież głównymi bohaterami są w tych dniach śnieg i mróz.
Coraz bardziej nie cierpię autorów wiadomości, którzy wyolbrzymiają, robią z igły widły i doszukują się drugiego dna. Brrr...
A śnieg - jak to ostatniego listopada bywa - leży sobie cichutko, jakby wcale nie znikał od zeszłego roku.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Samosprawdzająca się przepowiednia

Zima idzie - trąbiły serwisy informacyjne od tygodnia.
Przewidywane silne opady śniegu - donosiły portale, dzienniki, wiadomości  - wszyscy razem i każdy z osobna. Kiedy tydzień temu zobaczyłam za oknem jakiś lichy biały osad, zdziwiona zapytałam: i to ma być ten kataklizm?
Ale jedno trzeba tym wszystkim czarno(czy może biało?)widzącym wieszczom przyznać: zima w końcu przychodzi. Opady śniegu to nie jest znowu jakieś nadzwyczajne wydarzenie w tej strefie klimatycznej. Nietrudno wywróżyć, że BĘDZIE PADAĆ ŚNIEG. POD KONIEC LISTOPADA. No doprawdy.

To, że przytrafiło nam się kilka cieplejszych zim, nie oznacza, że nagle znaleźliśmy się w innej szerokości geograficznej. Jesteśmy wciąż tu, gdzie nasi przodkowie wdziewali kolejne warstwy futra, kiedy tylko liście opadły z drzew....

Jednak jesteśmy w pewien sposób głupsi od nich, bo co roku łudzimy się, że tym razem nas ominie - tym razem nie trzeba będzie wyciągać śniegowców, kurtek, łopat, odśnieżaczy do samochodów, tym razem każdy akumulator wytrzyma mrozy, żaden śnieg nie sparaliżuje miast, bo nie będzie zimy.

Naiwniaki! Co roku ten sam scenariusz. Najpierw - napawające maluczkich przerażeniem - zapowiedzi medialne: "nadchodzą katastroficzne opady śniegu, niesłychany atak zimy, szykujmy się na zawieje i zamiecie - strzeżmy się przed wichurą!" Potem - korki na drogach i wielkie zdziwienie: " jak to?? pada śnieg?? w ZIMIE???"

Dziś powrót do domu zajął mi dwa razy więcej czasu, niż zazwyczaj. Bo - jak żartobliwie wyjaśniłam Gburkowi - kierowcy pługów i piaskarek dostali wolne z okazji nadciągającej burzy śnieżnej. Na przestrzeni dziesięciokilometrowej, w mieście stołecznym, spotkaliśmy jeden, naprawdę j-e-d-e-n, pracujący pług. Nie, nie były to godziny szczytu komunikacyjnego - rok temu słyszałam tłumaczenie drogowców, że nie ma sensu puszczać pługów w korek, bo to tylko powoduje spalanie paliwa, a nie daje żadnego efektu. Uwielbiam drogowców!

Ciekawe, jakiż niezapowiedziny i nieprzewidywalny kataklizm dopadnie nas jutro.....

czwartek, 25 listopada 2010

Burava w kołnierzu

Człowiek to czasem głupi jest...
Dzieje się Fajna Rzecz - Godna Uwiecznienia - a Człowiek zapomina o istnieniu aparatu fotograficznego, jakby nie wiedział, że chwila nie może trwać wiecznie - chyba, że się ją zatrzyma na papierze - zdjęciowym lub listowym. W związku z moją krótkowzrocznością, ta historyjka musi pozostać wyłącznie w literkach.

Zrobiliśmy wreszcie Buravej zabieg sterylizacji, przygotowywany odkąd pojawiła się u nas, czyli od lat...siedmiu. Potem pojawił sięWilczasty, który miał skłonić nas do podjęcia bardziej zdecydowanych kroków w temacie sterylizacji - niestety - Niuś jest z nami już trzy lata, a Burava nadal kobieca w pełnym zakresie. Miarka się przebrała, kiedy Wilczasty, w desperacji z okazji odkrycia faktu, że Burava nie traktuje jego zalotów poważnie, dość znacząco nadgryzł naszą ulubioną altanę (pisałam wszak o bobrzych zapędach owczarka?). Klamka zapadła: umówiliśmy się na zabieg. Trochę się denerwowałam, mimo tego, że miałam świadomość, że oddaję Suczysko w profesjonalne ręce...

Burava wróciła cała (no, nie do końca...) i lekko oszołomiona. Do tego w kołnierzu, uniemożliwiającym rozlizanie szwów oraz z...uroczo gołym, różowym brzuszkiem. Doglądaliśmy jej troskliwie, umilając jej - jak się dało - uciążliwości noszenia "kołnierza hańby" (jakoś tak się złożyło, że w tych dniach obejrzeliśmy animowany film "Odlot" - świetny - gdzie psiaki też nosiły to ustrojstwo i tak go właśnie nazywały). Trzeciego dnia rano, na legowisku, które przenieśliśmy - z nieużytecznej teraz budy - zastaliśmy Suczynę z piłeczką tenisową w zębach . Przestraszyliśmy się - przez siedem lat mieszkania z nami, zwierzak nie miał ciągot ku piłkom. O nie, przepraszam - w młodości durnej i chmurnej grywała z nami w "nogę" - ku uciesze Gburka. Ale to była naprawdę "noga" - nie brała piłki do pyska, tylko grała łapami. Potem i z tego wyrosła, osiągnąwszy wiek dojrzały. Po podwórku poniewierały się zawsze jakieś piłki - różnych rozmiarów, kolorów i rozmaitego przeznaczenia - z racji gburkowego piłkarskiego wariactwa, jednak nie wzbudzały one żadnego zainteresowania Buravej. Zobaczywszy ją z piłką w zębach, uznaliśmy, że prawdopodobnie się zwierzątko udławiło - piłka utknęła a Suka nie może jej wyjąć z powodu kołnierza. Tym bardziej, że przez dwa dni z godnością odmawiała spożywania posiłków, a nawet picia wody z kołnierzem, bo "psze-państwa-nie-da-się". Ruszyliśmy na ratunek. Piłka została oswobodzona od Buravej a Burava od piłki. Ku naszemu zdumieniu, Suka natychmiast wykonała akrobację - uderzywszy kołnierzem o ziemię schwytała piłkę z powrotem w zęby. Po kilku próbach odebrania jej piłki, uznaliśmy, że tak być już musi - Buravej po operacji na mózg się rzuciło i teraz będzie psem noszącym piłki, trudno. I zamiast wyciągnąc natenczas aparat i zrobić serię pociesznych fotek, napawaliśmy się suczym nieszczęściem. Następnego dnia domyśliliśmy się, o co może chodzić - rana pooperacyjna goiła się, powodując swędzenie, które zwierzątko koiło, wgryzając się w piłkę.
Burava, w czasach pozabiegowych, nauczyła się oszukiwać. Tak, tak - łgała bezczelnie i na każdym kroku, robiąc do każdego z domowników słodkie acz żałosne oczęta: "zdejmijcie mi kołnierz hańby choć na chwilę, piiiić, jeeeść mi się chce, ratunkuuuu". Kiedy już domownik, zdjęty współczuciem, odpinał obrożę z narzędziem tortur, Suka natychmiast odzyskiwała wigor, wykonywała zwrot od miski (głód i pragnienie znikały w jednym momencie) i ze złośliwą miną: "spróbujcie mnie teraz stąd wyciągnąć" - zaszywała się w swojej budzie, dokładnie wylizując łyse brzuszysko. Po pierwszym podstępie z kiełbaską, przestała do kiełbaski wychodzić - można jej było machać całym pętem przed nosem - leżała w najdalszym kącie budy z miną obrażonej i przejedzonej hrabiny. Po pierwszym podstępie ze smyczą: "spacerek, Burava, chooodź....." - przestała wychodzić i do smyczy. Jonatan wyciągał ją za pomocą łańcucha, jeśli mu nawiała, a potem już byliśmy sprytniejsi od niej i zanim zdjęliśmy jej kołnierz, zasłanialiśmy - czym-się-dało wejścia do bud. Obydwu.
Piłka była w użyciu nieustannie. Była nawet zabierana na spacery. Już zaczynałam rozglądać się za hurtownią, bo nie wyobrażałam sobie suczej rozpaczy, gdyby w ferworze miłosnym uległa rozgryzieniu. No i zaczęłam mentalnie szykować się do sesji zdjęciowej pt. "Burava z piłką".
Niestety, po zdjęciu "kołnierza hańby", w siódmej dobie po operacji, psica ostatecznie porzuciła swój mroczny przedmiot pożądania (bo piłka czarna była, niestandardowa). A ja zostałam bez dokumantacji zdjęciowej. Trzeba łapać chwile, a nie pozwalać im trwać, ot co.

poniedziałek, 22 listopada 2010

"Mierzwiony"

Moje ostatnie odkrycie. Ser żółty wynaleziony w sklepie z czerwonym chrząszczem w herbie.

Ser przypominający mi smak dzieciństwa - kiedy to gospodyni, u której rodzice wynajmowali domek, zwana przeze mnie "babcią" - wołała mnie do siebie i częstowała cieniusieńkimi plasterkami mojego przysmaku. Nie wiem do tej pory, w jaki sposób udawało jej się wyczarowywać plasterki tak cienkie, że aż prześwitujące - wiem tylko, że smak ich był niepowtarzalny i niezapomniany. Żadna maszyna krojąca nie jest w stanie tak pokroić.

No i znalazłam go. Nazywa się "ser mierzwiony" - nazwa prześmieszna - ale ten smak!!!!!

Mój zmierzwiony ser zyskał uwielbienie całej rodziny, ze szczególnym uwzględnieniem Gryzeldy. Kupiłam hurtową ilość - chyba z 10 paczek - po dwóch dniach musiałam dokupić, bo zbrakło.

I tak poczciwy (acz niedoceniany przez wielu) sklep, przyczynił się do przywołania z ostępów pamięci tradycyjnego, zakorzenionego głęboko w mojej podświadomości smaku dzieciństwa.

środa, 17 listopada 2010

pod strzechy

Wszystko - prędzej, czy później - trafia pod strzechy, do obejść i zagródek. Internet już trafił, co dobitnie widać na forach otwartych, gdzie lektura kilku zaledwie postów daje przegląd całego społeczeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkiej maści frustratów. Teraz zaczynają się objawiać "nowe" osoby na facebook-u. "Nowe" osoby zajmują się głównie wklejaniem zdjęć (najczęściej własnej osoby, najczęściej kiepskiej jakości) oraz wzajemnym komentowaniem tychże: "a na tym zdjęciu, Aniu, to masz ładne oczy", "a na tamtym zdjęciu Gosiu to masz ładne włosy" - pitu - pitu równie zgodne z prawdą, jak to, że i Ania, i Gosia wiedzą, do czego służy facebook, pitu-pitu równie potrzebne całemu światu, jak zeszłoroczny śnieg. Ale cały świat jest bombardowany przez Anię i Gosię milionami fotek a przez przyjaciół Ani i Gosi miliardami durnych i fałszywych komentarzy - wszak żaden znajomy nie odważy się napisać Ani, że taki makijaż jej po prostu nie pasuje, a Gosi, że włosy w tej stylizacji wyglądają po prostu na niedomyte. I przerzucają się kłamstewkami na oczach publiczności. Po co? W jakim celu? Nie mam pojęcia. Osobiście nie traktuję portali społecznościowych poważnie. A im częściej trafiam na fotki z komentarzami, tym bardziej mam ochotę stamtąd uciec. Na zdrowie wyszłoby mi to niewątpliwie i kompleksowo - w wielu zakresach i aspektach. Może to jest pomysł do poważnego rozważenia.....

wtorek, 16 listopada 2010

Czuje pismo nosem...

Jonatan. Nasza domowa Kasandra.
On i te jego przeczucia, w które nikt nie chce wierzyć. On i to jego czarnowidztwo, które - jakimś cudem - ratuje nas od poważniejszych problemów. O ile raczymy posłuchać jego niezawodnego: "wydaje mi się..."

"Zadzwoń do serwisanta od pieca" - rzucił mi przed wyjazdem na delegację.
"Ale przecież działa" - odpowiedziałam.
" Zadzwoń, niech przyjdzie i zrobi przegląd, coś mi on tu nie tak brzmi, jak trzeba"

Ja tam żadnych niepokojących dźwięków nie słyszałam - podobnie, jak nie słyszę stukotów w samochodzie (a kiedy Jonatan mówi, że słychać, to najdalej za dwa dni samochód leży i kwiczy), nie czuję, że kierownica jest krzywo lub drży (???) - potem okazuje się, że nie ma powietrza w kołach, albo koło po prostu ODPADA, nie widzę, że coś jest zrobione krzywo (to przy kontroli pracy naszego majstra - najczęściej potem sam majster kaja się, że fuszerkę odwalił). Jestem niefrasobliwa i wychodzę z założenia, że wszystko ma działać jak należy, najlepiej bez naszej ingerencji. Nie wietrzę problemów, póki mi się nie objawią.

No to się objawiły.

Piec padł, niniejszym i oficjalnie - tuż po mojej rozmowie telefonicznej z serwisantem, podczas której to miły pan, wysłuchawszy przedstawionego przeze mnie opisu objawów ze strony pieca, uspokoił mnie, że wszystko wskazuje na to, że z piecem wszystko jest w porządku i możemy się - dla świętego spokoju (skoro już baaardzo chcę płacić) - umówić się na przegląd techniczny w przyszłym tygodniu.

To było o 10.00 rano.
Około 20.00 stwierdziłam, że nie jest dobrze.
O 23.00 wiem już, że jest źle.

I jak tu nie wierzyć Jonatanowi?

Jeśli rano serwisant mi powie, że on ma czas w przyszłym tygodniu, bo tak się umawialiśmy, to osobiście przegryzę mu gardło....Telefonicznie.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Moi Drodzy Palacze...

Bardzo mi przykro, że w dniu dzisiejszym zrobiono Wam psikusa w postaci zakazu palenia w miejscach publicznych. Przykro mi, że ogranicza się Wasze, Drodzy Palacze, prawo do wolności wyboru.

Jakiś czas temu poczyniłam wpis na blogu o tym, że przeszkadzają mi palacze w niektórych sytuacjach. Nie zdecydowałam się go opublikować, bo mam wśród znajomych - także tych, którzy czytają bloga - osoby palące. Nie chciałam być źle zrozumiana albo - co gorsza - wyeliminowana ze spotkań towarzyskich, jako ta, która palaczy nie akceptuje.

Dziś jest odpowiedni moment, żeby mój wpis odgrzebać. Może palący mi wybaczą, za to, że chociaż trochę biorę ich w obronę.


Nie przeszkadza mi, że ktoś, spotkawszy się ze mną na kawie pali sobie, bo sprawia mu to przyjemność. Nie przeszkadzają mi palacze w tysiącu innych sytuacji życiowych. Ot, chociażby w knajpach. Na spotkaniach towarzysko - plenerowych. W zaciszu ich własnego domu (ale już nie balkonu, litości! na górze mieszkają ludzie.....). Nie dostaję nerwowych drgawek, kiedy ktoś wyciąga przy mnie papierosa. Nie uciekam w najdalszy kąt knajpy przed papierosowym dymem, chociaż jadać wolę zdecydowanie w sali dla niepalących.

Kiedy przyszła do pracy w naszej firmie dziewczyna, która potrafiła wypalić trzy papierosy przed rozpoczęciem dnia, trzy następne po śniadaniu, a potem, w trakcie pracy, jeszcze kilkanaście (???), to już mi to zaczęło wadzić.

Nie da się wydajnie pracować - gdziekolwiek - tracąc czas w ten sposób. Żyje się od przerwy na papierosa, do przerwy na papierosa. To tak, jakby miłośnik kawy przerywał swoje codzienne obowiązki na pięć minut w ciągu każdej godziny, bo on musi się napić. Teraz i natychmiast. I nie jest to szklanka wody, którą łapie się mimochodem i wychyla - jest to cały rytuał.

Rozumiem zakaz palenia w szkołach - od dawna zgrzytała mi dwulicowość nauczycieli, którzy zaraz po przepędzeniu uczniów z toalet, zamykali się w pokojach nauczycielskich, aby zapełnić popielniczki, a po przerwie wejść do klasy, ciągnąc za sobą papierosowy dym.

Rozumiem zakaz palenia w placówkach ochrony zdrowia - toalety w szpitalach są strasznie mało przyjaznym - dla niepalącego - miejscem.

Rozumiem zakaz palenia na przystankach - wielokrotnie byłam atakowana dymem puszczanym "przecież w drugą stronę", co szczególnie przeszkadzało mi wtedy, kiedy byłam w ciąży.

Palacze - w większości wypadków - są egoistami, którym wydaje się, że niepalący przesadzają ze swoją nadwrażliwością na dym, bo dym przezież nie śmierdzi AŻ TAK. Palacze - kiedy poprosić ich o niepalenie tu i teraz (np. na przystanku, na którym są dzieci) - są najczęściej aroganccy, napastliwi i z góry obrażeni na niepalącą resztę świata, która się na nich uwzięła. Palacze nie dopuszczają do świadomości faktów, mówiących o szkodliwości palenia - zarówno czynnego, jak i biernego. Fakty potwierdzone badaniami uważają za dyrdymały równie prawdziwe, jak hasło: "kto pije i pali ten nie ma robali". Palacze są ślepi i głusi, nie widzą świata, poza czubkiem swojego rozżarzonego papierosa. I wywalają pety gdzie popadnie. Podkreślam - to są ogólniki. Znam kilkoro kulturalnych palących, ale na hasło "palacz" nie oni pojawiają się w mojej głowie, tylko ten statystyczny Kowalski, wyrzucający niedopałek na tory tramwajowe i zionący resztką dymu na współpasażerów, stojących na schodach, wewnątrz pojazdu.

Mimo tej nienajlepszej cenzurki, jaką wystawiłam naszym palaczom, za chińskiego bożka nie jestem w stanie zrozumieć zakazu palenia w knajpach. No dlaczego? Działały sobie sale dla palących - i było dobrze. Jak ktoś nie miał chęci nurzać się w dymie - droga wolna. Jeśli dla kogoś ważniejsza była kwestia prania ubrań po spotkaniu z palącymi znajomymi, cóż to za bezwartościowa znajomość?

Swoją drogą - jak to czasy sie zmieniły: kiedy my byliśmy w wieku szkolnym, oczywistością było, że w pewnym wieku sięga się po papierosa - zupełnie tak samo, jak po alkohol. Jedni próbują i im się podoba, inni nie wychodzą nigdy poza fazę młodzieńczych eksperymentów. Teraz papieros wyszedł z mody - coraz mniej ludzi - przynajmniej z grona moich znajomych - pali papierosy. Raczej słyszę wokół, że udało im się zerwać z nałogiem, albo że walczą.

Cieszę się, że mnie nigdy do tego nie ciągnęło. I cieszę się, że Jonatanowi udało się z tym skończyć. Mimo tego, że minęły dopiero dwa lata, nie pamietam - i nie chcę pamiętać - jak to wtedy było. Cieszę się, że już nie muszę mieszkać pod jednym dachem z papierosowym niewolnikiem.



Pomijając nieciekawy zapach - większość ludzi (szczególnie kobiet) wygląda z papierosem idiotycznie. Nielicznym - znam osobiście kilka przypadków - jest do twarzy z nałogiem.
Cokolwiek miałabym przeciwko palaczom, uważam, że zakaz palenia jest przesadzony. Przesadzony o lokale gastronomiczne. Życzę powodzenia w egzekwowaniu tego zakazu.


czwartek, 11 listopada 2010

Dzień Niepodległości

Czy jakieś inne państwo ma Dzień Niepodległości w najbardziej ponurym miesiącu w roku? Czy tylko my, Polacy?
Nawet porządnie tego święta radośnie uczcić się nie da, bo deszcz siąpi, błoto buty oblepia a i tak należy się cieszyć, że wiatr nie wieje. Amerykanie mają 4. lipca, Francuzi - 14. lipca, Anglicy - 8. czerwca, nawet Uzbecy 1. września....A my - rozmazanego 11. listopada. Nic - tylko usiąść i płakać nad przegranymi Powstaniami, liczyć Poległych oraz skakać sobie do gardeł z powodu animozji politycznych.
 Zaś ja, osobiście, po obejrzeniu z Potomkami "Kilerów dwóch" (patriotycznie - polskie kino!), odwiozłam ich do Babci i pozostaję w błogiej samotności. Przy czym dochodzę do wniosku, że gdybym nie miała Rodziny i Psów, popadłabym w totalny marazm, zdziwaczałabym, przestałabym wychodzić z domu, zaszyłabym się przy komputerze oraz książkach, a żywiłabym się chlebem z masłem i kupowanymi w pobliskim sklepie pierogami. A gdyby coś mi się stało, odnaleziono by mnie po latach dopiero, bo nie utrzymywałabym kontaktów ze światem zewnętrznym. No, chyba że jakaś forumowo - blogowa znajoma zorientowałaby się, że przestałam pisać i przeprowadziłaby śledztwo w realu...

Co do pierogów - nigdy nie kupujcie pierogów firmy Aviko. Jeśli ktoś robi frytki, to nie musi znać się na pierogach. I się nie zna!!! Ciasto pierogowe - moi mili - nie powinno mieć zdecydowanie grubości frytki. Nawet tej najcieńszej.

środa, 10 listopada 2010

pokrętna polska gramatyka

Gryzelda - demon czytelnictwa - przyniosła tróję z gramatyki. Konkretnie - z rzeczownika..
Próbowałam dociec, skąd tak nędzna ocena u dziewczęcia, które język polski opanowało perfecyjnie. Nie domyśliłabym się nigdy....Oczy otworzył mi dopiero feralny sprawdzian, który dostałam do rąk własnych.
Otóż - według Gryzeldy - rzeczownik odmienia się przez osoby. Konkretnie przez jedną osobę - TRZECIĄ.

pies - osoba trzecia (no bo: "on")
stół - osoba trzecia (też: "on")
ławka - osoba trzecia ("ona") - "wszystko się zgadza, mamo, bo to jest rodzaj żeński  nie wiem, czemu mi tu pani pokreśliła"
Tym samym sposobem zostały przypisane do trzeciej osoby "stokrotki" (one), "dziecko" (ono) oraz "chłopcy" (oni)

Nowa polska gramatyka ma się świetnie.
Dziewczęciu nie da się wytłumaczyć, że rzeczownik przez osoby się nie odmienia. Brak pierwszej i drugiej osoby tłumaczy sobie tym, że one są po prostu rzadko spotykane. Zagroziłam więc (skoro tłumaczenia nie zadziałały...), że jeśli na poprawie sprawdzianu zobaczę słowo: "osoba", rozszarpię sprawcę na drobne strzępki. "Ale mamo...jeśli pani każe odmienić słowo "osoba", to mam powiedzieć, że mama mi nie pozwoliła?" - zapytała rezolutnie Gryzelda.

W dalszej części naszej pracy nad gramatyką, kazałam dziecięciu okreslić formę gramatyczną słów:

"kotka" oraz "stokrotek" (dopełniacz, prawda?)

Zaznaczyłam, że zwierzątko nie jest samicą. Dla ułatwienia.

Gryzelda się obraziła, bo, cytuję:  "jak to kotka nie jest samicą? A "stokrotek" może nie jest samcem??????"

Czasem tłumaczenie różnych naukowych zawiłości po prostu mnie przerasta i gratuluję sobie, że nie przyszło mi do głowy pójście w kierunku nauczycielstwa. Mało dzieci wyszłoby żywych z moich lekcji...oj mało.....

sobota, 6 listopada 2010

NumeryLitery

Jest taka knajpka w Warszawie (albo była, nie jestem bywalcem ostatnimi czasy), ale ja dziś nie o knajpce.
Ileż cyferek, literek i ich literko - cyferkowych kombinacji człowiek jest w stanie zapamiętać?
Jedno konto: prywatne, drugie konto: małżeńskie, trzecie konto: firmowe (każde puste jak bęben Rolling Stonesów, ale ciiicho - może kiedyś cudownie się napełnią?). Do każdego karta. Do karty pin. Czterocyfrowy. Każdy inny, dla bezpieczeństwa. Do każdego dostęp internetowy z loginem i hasłem - tu login mailowy, tam literowe, ówdzie mieszany. Tu same małe litery (nie mniej niż 6!), tam małe i wielkie, ówdzie cyfry, litery - duże i małe, mieszane. Dla bezpieczeństwa. I oprócz loginu - hasło, koniecznie unikatowe. Wiadomo po co: dla bezpieczeństwa!
Pin do telefonu. Telefony dwa - piny dwa.
Hasło do maila, bloga, forum - jednego, drugiego i trzeciego. Każde inne, oryginalne, niekojarzące się z niczym. Dla bezpieczeństwa.
Jak to się dzieje, że to wszystko się mózgowi nie pomyli?
Albo, co to by było, jakby tak, spadłszy ze schodów, wszystkie te cyferko - literkowe kombinacje pomieszać...?
Czy ktoś byłby w stanie to odplątać? Udowodnić, że ja - to ja: jasmeen, właścicielka TEGO telefonu, TEGO maila, TEGO bloga, TEGO konta bankowego, TYCH pieniędzy. Czy pozostałabym w zagubieniu na wieki - bez telefonów, maili, pieniędzy, znajomych, bez kontaktu ze światem, sama we Wszechświecie.....?

piątek, 5 listopada 2010

Studentka

Otóż. Przyznaję się.
Po rozmowie z Profesorem złożyłam podanie o przywrócenie mnie na studia.
Dostanę z powrotem mój stareńki indeks oraz nowiusieńka legitymację.
Nadal czuję się dziwnie.Nie ma to, jak zadziałać pod wpływem impulsu.
Uprasza się o trzymanie kciuków, żeby impuls nie okazał się chwilowy i pozbawiony głębszych oraz solidniejszych podstaw.

czwartek, 4 listopada 2010

Do rozbiórki, grozi zawaleniem

Kto chce? Kto chce? Do sprzedania jest! Jedyne XXX tys....W sumie - niedrogo. Taki cudny i klimatyczny, zakochać się można od pierwszego wejrzenia....A w środku jaki pełen możliwości - można zrobić kilka mieszkań, albo jedno duże - z salą do tańca (wedle fantazji). Wszystko ma: wodę, gaz, prąd. I dach nie przecieka. I rynny nowe. A werandy...piękne, duże, świetnie zachowane. Lokatorzy niemal wyprowadzeni - tylko brać i restaurować.



Niestety, nie ma podwórka. To, co widać na zdjęciach, poszło pod młotek i już jest niemal sprzedane, osobno - bez domu (może kiedyś powstanie zgrabny bloczek? albo dwa? z wybetonowanym kostką bauma podwórkiem). A szkoda, bo widziałam oczyma wyobraźni mini - park z klimatycznymi latarenkami przed domem. Widziałam dzieci bawiące się wśród drzew. Widziałam dorosłych na ławkach z książkami. A w środku? W środku to dopiero szaleństwo! Tak niewiele trzeba, żeby przywrócić ten dom do stanu z czasów świetności! Nie bałabym się tego remontu - w końcu mam wprawę. Szkoda, że nie mam kwoty XXX tys plus drugie tyle - wtedy nie wahałabym się podjąć renowacji. A jakaż satysfakcja! A jakaż duma!
Jestem na tyle świrnięta, że stare domy do mnie mówią. Opowiadają swoje historie z przeszłości. Jak przyjeżdżali letnicy i kuracjusze. Jakie nawiązywały się romanse. Jak pan Eugenisz spoglądał z werandy na pannę Eleonorę....Jak panna Henryka wyczekiwała ukryta za firanką na pana Ferdynanda. Ech....To były czasy.....

A teraz? Teraz NIBY grozi zawaleniem i jest przygotowany do rozbiórki. Albo spłonie - dla większej wygody właściciela.
Bo wariaci nie mają dość kasy, żeby go uratować.

środa, 3 listopada 2010

Ogłaszam!

Ogłaszam otwarcie sezonu!
Po zadziwiająco pięknym październiku.
Po zaskakująco cudnych Wszystkich Świętych.
Po zdumiewająco słonecznym Dniu Zadusznym.

Mamy deszcz.
Prawdziwy, jesienny, ponury deszcz.
Jutro będzie się działo....już nawet stęskniłam się za bryzgami kałuż i mlaskaniem błota.

wtorek, 2 listopada 2010

Muzeum Chopina - cuda i dziwy

No, no, no, Mili Państwo. Jestem pod wrażeniem i będę bywać tam częściej.
Za jednym razem (tym bardziej w towarzystwie czterdziestki dwunastolatków) nie da się wszystkiego obejrzeć.
Przypomniało mi się, jak bardzo - swego czasu - lubiłam Romantyzm i Romantyków i jak bardzo daleko od tych czasów odeszłam. Ale nadal pozostają w mojej wdzięcznej pamięci (widać, że moja pamięć ma POKŁADY oraz STERTY, niektóre mocno zakurzone i ukryte) i miło mi się z nimi obcuje.
Korzystając z okazji odbyłam jesienny spacer po Stolicy i miałam dziwne zabawne sytuacje.
1. spotkałam na przejściu dla pieszych znajomego, którego nie widziałam lat...hmm....czy wypada napisać, że 15? ale to drobiazg - przecież w wakacja spotkałam miłą znajomą, której nie widziałam podobną ilość czasu, chociaż mieszkamy zupełnie niedaleko od siebie...widocznie rok 2010 jest rokiem spotkań-dawno-niespotykanych
2. byłam na kawie i rogaliku w...."Karaluchu". "Karaluch", nazwa oficjalna: "Bar uniwersytecki", mieści się tuż przy bramie Uniwersytetu Warszawskiego.
Mieścił, w zasadzie. Jeszcze parę lat temu zaciągnęłam tam Potomki, by pokazać, czym i gdzie żywi się studencka brać. Potomki były przeszczęśliwe, aczkolwiek ja z Jonatanem utyskiwaliśmy na to, że stoliki i tace zbyt czyste a ekspedientki stanowczo zbyt uprzejme - ale zupa z wielkiego kotła i leniwe z cukrem były te same.
Teraz "Karaluch" awansował - stał się francuską kawiarnio - piekarnią, z białymi, miękkimi, nowoczesnymi fotelikami. "Saint Honore". Nie do wiary, że to ten sam lokal.Kawa i rogalik smaczne, i owszem.  Ale jakoś tak gorzko mi się zrobiło, że wszystko przemija. Szkoda, że Potomki w czasach studenckich nie poczują tamtej atmosfery....

poniedziałek, 1 listopada 2010

Nienastrojowo

Wczorajszy wieczór nie nastroił mnie należycie do obchodów dzisiejszego, nacechowanego zadumą, święta.
Dlatego wpis będzie prześmiewczy.
Otóż: pod jednym z warszawskich cmentarzy rozdawano ulotki firmy "groob.pl". Już sama nazwa jest taka jakaś żartobliwa? nieprzystająca? niepoważna? Ale cóż: gdzie fantazja, tam wygrana....
Firma reklamuje się hasłem: "Człowiek żyje tak długo, jak długo trwa o nim pamięć" i zachęca do skorzystania z usług porządkowych na grobach bliskich zmarłych.
 "Jeśli nie możesz osobiście zadbać o grób, zleć to nam - nasze usługi sprawią, że Twoje sumienie się uspokoi a sąsiedzi nie będą gadać, że grób zaniedbany." - to moja interpretacja treści ulotki.
Wiem, że jest mnóstwo zapracowanych ludzi, którzy zwyczajnie nie mają czasu na porządkowanie grobów, są też ludzie schorowani, którzy sami nie są w stanie o to zadbać, jest - zapewne - jeszcze milion różnych powodów, dla ktrych firmy sprzątające groby mają klientelę.  I dobrze. Ale mierzi mnie dorabianie do tego filozofii pt. "jeśli nas wynajmiesz do posprzątania grobu, możesz czuć, że pamiętasz o Twoim zmarłym - nawet bez maczania w tym palców. Wygląd grobu świadczy o Twojej pamięci, za 45 zł (tyle kosztuje pakiet podstawowy) możesz kupić sobie spokój na kilka miesięcy - i nikt Ci nie zarzuci, że nawet tam nie byłeś".
A już najlepiej wykupić sobie abonament długookresowy ( z 30% zniżką!) i....ZAPOMNIEĆ o problemie rodzinnego grobowca.

Czy pamięć - doprawdy - wyraża się tylko raz w roku za pomocą wiechcia chryzantem i kilku zniczy?

Brutalna prawda jest taka, że gdybym dostała do ręki "łysą" ulotkę z cennikiem od firmy http://www.sprzatamygroby.pl/, prawdopodobnie w ogóle ten wpis by nie powstał a karteczka wylądowałaby w koszu. A tak? Reklama dźwignią handlu - dobra czy zła, byle zapuścić przynętę...