z klimatem...

z klimatem...

czwartek, 23 grudnia 2010

Przedświąteczne karteluszki

Można na podstawie moich przedświatecznych bazgrołów wiele się o mnie dowiedzieć.
Przejęłam ten zwyczaj po mamie: zapisuję plan prac zawsze przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Ja - jako osobnik leniwy i wygodny - mam o wiele mniej do planowania, niż moja pracowita mama, która uważa, że jeśli kobieta - pani domu - nie padnie w święta na twarz, zamęczona na śmierć przygotowaniami, święta są nieważne. Ale i tak robię karteluszki. Rozplanowuję - na przykład - zakupy i rozliczne sałatki (moja specjalność - i tak robię jedną z nich - reszta to improwizacja). I zamiast potem wyrzucić te zapiski, co pół roku wyjmuję z szafy coraz grubszy plik kartek (najczęściej kratkowanych) - tylko po rodzaju składników można się zorientować, czy to wielkanocne, czy bożonarodzeniowe.

Dziś jest wieczór karteluszek, bo jutro ostatnie zakupy oraz NOC SAŁATEK. Bo sałatki najlepiej komponuje się, kiedy wszyscy śpią: rozstawiam wtedy miski, robię w kuchni warzywno - dodatkowy bałagan i tworzę.

Zdrowych, spokojnych Świąt dla Wszystkich :)

wtorek, 21 grudnia 2010

"Służba" Zdrowia

Po niedzielnej akcji "ostry dyżur", kiedy u Jonatana stwierdzono zapalenie płuc i polecono prześwietlić Gburka w trybie pilnym, udałam się do przychodni po skierowanie na RTG. Byłam pewna, że wypisanie skierowania na konieczne badanie to jedynie chwila. Ha!

Numerków- oczywiście - nie było.
Przyjmowała ta sama lekarka, która widziała Chłopaków tydzień temu i kazała przyjść po niedzieli, jeśli objawy nie osłabą. Uderzyłam więc - jak w dym - do gabinetu. Wyłuszczyłam, z czym przychodzę. Pani doktor uśmiechnęła się przepraszająco i....odmówiła, bo ona my tylu pacjentów, że nie zdąży, bo to nie byle co, bo ona musi pacjenta ZBADAĆ i SIĘ ZASTANOWIĆ. Może jutro....I nie muszę ciągnąć ze sobą chorego, jutro ona wypisze, byle nie dziś. Tu powinnam się namyślić: to musi tego pacjenta zbadać - czy nie musi?. Ale moje osłupienie było tak wielkie, że po prostu wyszłam z gabinetu.
Szczęśliwie, na korytarzu odzyskałam właściwe sobie opanowanie. To była internistka, mam jeszcze zaprzyjaźnionych pediatrów - przecież wypisanie skierowania na RTG to tylko formalność, do jasnej anielki!
Przyjmowała akurat jedna z moich ulubionych lekarek (hehe, zmiany-zmiany-zmiany). Uśmiechnięta wygłosiłam tę samą formułkę, co pod gabinetem internistycznym: "proszę o skierowanie na RTG, mam w domu jednego z zapaleniem płuc, lekarz w szpitalu zalecił, żebym wszystkich kaszlących w domu prześwietliła, bo jest ryzyko, że są zarażeni". Pani doktor wygłosiła na to kontr-fromułkę, która wprawiła mnie na nowo w osłupienie: "Pani kochana, co ja mam wszystkim kaszlącym wypisywać RTG na żądanie? przecież to szkodliwe, tam RENTGENY są!!!"
Łał!!!! RENTGENY!!! Krwiożercze bestie! Zabronić prześwietleń! Zamknąć gabinety RTG!
Żebym to ja jeszcze słynęła w tej przychodni z nagminnego wymuszania na lekarzach setek badań....Ale nie, pierwszy raz PROSZĘ o RTG. Gburek (lat 14) w ogóle pierwszy raz w życiu miał prześwietlone płuca....
Pani doktor w końcu powiedziała, że ona może zbadać pacjenta, owszem, ale jak nie zobaczy wskazań do prześwietlenia, to nie wypisze skierowania. Ustawiłam się w kolejce.
Kiedy nastała nasza pora, weszliśmy, ale od początku widać było, że jest coś nie tak z panią doktor - jak znałam ją od lat 11 jako miłą, przystępną i nie-traktującą-rodzica-jak-tłumoka, tak teraz czułam się jak kretynka. Opowiedziałam historię męża (wczoraj, nawet kiedy się dusił, zmian osłuchowych nie miał żadnych, dopiero na RTG wyszły), w karcie można było wyczytać, od jakiego czasu Gburek kaszle. Pani doktor kiwała głową, osłuchując pacjenta. Po czym triumfalnie stwierdziła, że nic nie słyszy.
W końcu ogłosiła:
"To przyszła pani po leczenie czy po skierowanie na badania?"
Odpowiedziałam, że dla mojego spokoju - po skierowanie, ale jeśli jest konieczne leczenie - to i po leczenie.
Zaczęła wypisywać skierowanie. Ufffff
Poprosiłam jeszcze o receptę na lek przeciwalergiczny, bo akurat mi się skończył. Wieeeelka była łaska, że mi wypisała. ("no przecież pani mówiła, że TYLKO po skierowanie!")
Zapytałam, czy skoro dziecko nie ma zmian osłuchowych, może iść do szkoły?
"No co też pani, dziecko jest chore, potrzebuje leczenia, to pani nie chce ode mnie leczenia, tylko JAKICHŚ prześwietleń" - usłyszałam.
Podziękowałam za skierowanie, powiedziałam, że dziecko jest leczone od tygodnia, więc jakoś damy radę, stosując się do dotychczasowych zaleceń i ...pojechaliśmy na prześwietlenie.


A dziś pomachałam pani doktor kliszą z rtg. Zapalenie płuc. Antybiotyk.
Nie doczekałam się przeproszin za wczorajsze korowody, ale mina lekarki - bezcenna.

Teraz ustawiam się w kolejce po życzenia : ZDROWYCH Świąt.

Na koniec taka refleksja: przez cały czas pobytu w przychodni byłam uprzejma, acz stanowcza. Nie, nie asertywna, bo jeśli lekarka uparłaby się, że skierowania nie da, zamierzałam odpuścić i udać się do szpitala. Ciekawe, czy gdyby Jonatan - uosobienie asertywności - był na moim miejscu - z przychodni zostałby kamień na kamieniu? Bo że dostałby skierowanie szybciej, niż ja, to pewne.

niedziela, 19 grudnia 2010

2001 to fajny rok był

 Z okazji urodzin Gburka wkleję garstkę wspomnień.


07.04.01
Ja - matka czteroletniego syna (bardzo, za bardzo żywego) oświadczam, że zostałam zaskoczona przez dwuletnią niespełna siostrę wyżej wymienionego...a już myślałam, że potrafię wszystko przewidzieć...Na dzisiejszym spacerze w parku nastąpiło wydarzenie, po którym znowu przekonałam się, że jednak z dziećmi to nigdy nic nie wiadomo.
Ja, Gburek, Gryzelda bez Jonatana (jak zwykle), bez wózka (nie jak zwykle), bez kurtek, beztrosko maszerujemy na przedwieczorny spacer (Gburek jednak, przezornie, w ostatniej chwili postanowił zabrać swoje okrycie). W parku dzieci wskakują do suchej fontanny i zaczynają się ganiać. Ja przyglądam im się z dumą z wysokości: jakie wspaniałe rodzeństwo, kto by pomyślał, że będą się tak zgodnie bawić (ja z dzieciństwa pamiętam głównie kłótnie z bratem). Gburek zauważa wodę w jednym z zagłębień fontanny i zaczyna ją obserwować. Podchodzi Gryzelda i robi to samo (uwielbia naśladować brata). Jednak dziewczynce bierna obserwacja nie wystarcza: postanawia zbadać kałużę bliżej i z impetem wskakuje do środka! Impet jest duży, więc siada z wrażenia - jest mokra do samej szyi!!!!!!! Wyławiam amatorkę wiosennych kąpieli, starszy brat wspomaga ją swoja kurtka i biegiem ruszamy do domu a z butów nam kapie straszliwie...

18.04.01

Czteroletni Gburek leżąc w łóżku po baardzo ciężkim dniu (z wieloma awanturami i ogólnym nieopanowaniem):
" - mamo,czy my musimy trzymać się razem?"
Nie wiedziałam co odpowiedzieć na tak filozoficzne pytanie, więc spytałam człowieczka o co mu chodzi właściwie...i usłyszałam:
 " - bo ciągle na mnie krzyczysz i mnie bijesz...(?!)...może lepiej by było gdybyśmy się rozstali..."

31.08.01

Gryzelda, lat 2,3 jest na spacerze z rodzicami i starszym bratem(lat prawie5). Dodatkowe wyposażenie:hulajnoga(Gburek),samochodzik (taki do siedzenia i jechania na zasadzie "odpychu nożnego"). Rodzice odeszli,Gburek się gdzieś ukrył, chodnik dłuuugi i równy przed szaloną dwulatką. Rozpędza więc swój pojazd do prędkości niesłychanej i zagrzewa się do pogoni za rodziną bardzo głośnym śpiewem: "nie boję się gdy ciemno jest....."


 31.08.01
 Przychodzi Gryzelda (wiek: cały czas 2,3) do Gburka (wiek: cały czas prawie 5):
" - mam ploblem" -zawiesza głosik
" - jaki?" - pyta starszy brat z troską
" - jakiś" - odpowiada dziewczynka z powagą, marszcząc nosek

  Słowo "jakiś" ostatnio jest ulubione. Taki  - na przykład - dialog samochodowy przeprowadziłyśmy niedawno:
G: mówi coś o piesku, że by chciała czy co...nie dosłyszałam...
ja: jaki piesek?
G: jakiś
ja: a jak on się tu dostanie (do samochodu)?
G: jakoś

10.09.01

Jesteśmy w górach, idzie ku nam CZARNA wiewiórka (u nas, na nizinach, widujemy tylko rude, "normalne") - dziwimy się wszyscy czworo. Jedyny Gburek rzekł przytomnie: "to musiała być mama wiewiórka,bo tylko mamy się farbują na czarno". 
 
  24.10.01
Dzisiaj koło 18 stwierdziłam, że brakuje mi klusek. Sklep mam naprzeciwko(wyskoczenie zajmuje mi 2 min.), zaś ciągnięcie ze sobą dwójki maluchów robi z tego wyprawę półgodzinną. Informuję więc towarzystwo (lat - dla przypomnienia - 5 oraz 2,5), że za sekundę będę, pouczam o nieotwieraniu drzwi i grzecznym bawieniu się (nie pierwszy raz zaistniała taka sytuacja). Na to Gburek oświadcza, że w takim razie on musi zadzwonić na policję (maniak policyjny, ostatnio wybronił mnie przed mandatem, bo opowiedział panu policjantowi o swoich planach na przyszłość). Zaczęłam się zastanawiać, czy nie zabrać ze sobą telefonów, bo zadzwonić oczywiście potrafi (wie, że z komórki 112 a z domowego 997), ale pytam jeszcze - dla pewności - w jakim celu taki zamiar powziął? "jak to?powiem, że nas porzuciłaś!" 
 
Wszystkiego najlepszego, Synuniu! Dobrze, że się nie rozstaliśmy te niemal dziesięć lat temu ;)
 

sobota, 18 grudnia 2010

Mądrość ludowa

"Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się położył"
Sentencja na dziś. I nie tylko, bo towarzyszy mi ona od pewnego czasu.

Gdybym wiedziała, że zapasów dobrego nastroju, gromadzonego przez cały rok (ot, chociażby w bardzo mocno tkwiącej mi w pamięci chwili pożegnania z chorwackim morzem), ma mi wystarczyć na dłużej, nie posiłkowałabym się nimi tak ochoczo w mało radosne dni, które miały miejsce tej jesieni i zimy - jak na przykład w ten sprzed tygodnia, ochrzczony szumnie "ponurością".

Ponurość bowiem jest wtedy, kiedy aura za oknem zachęca do sanny, spacerów z psami i szeroko pojętej aktywności, zaś parszywe wirusy, które zadomowiły się u nas na dobre, namnażają się, krzyżują, wiją gniazda i budują piętrowe kolonie - bez naszej zgody, a nawet przy zdecydowanym sprzeciwie.

Do tegorocznego sezonu byłam przekonana, że wirusówka trwa kilka dni, z tendencją do ustępowania objawów. Byłam w błędzie. Wirusówka trwa już ponad tydzień, objawy są równie wredne dnia dziewiątego, jak były dnia pierwszego, piątego i siódmego. Razy dwa, bo obydwa męskie egzemplarze padły, pokonane przez małe wredoty.
Na razie odwołaliśmy urodziny Gburka. Jeśli wirusy postanowią nie poddać się eksmisji, odwołamy też Boże Narodzenie. A potem Nowy Rok. Kiedy dojdę do tego, że zechcę odwoływać Wielkanoc, podam się do dymisji. Ale chyba wcześniej popadnę desperację i to ja wyprowadzę się od wirusów.

niedziela, 12 grudnia 2010

Ponurość

Zima zimą, ale roztopy to jest właśnie to, czego nie lubię bardzo-bardzo, a co jest nieodłącznym elementem zimy. I nie te roztopy wiosenne, kiedy czuć już ciepłe powiewy, dające nadzieję. Mówię o grudniowo-styczniowych odwilżach, kiedy wiadomo, że nadziei nie ma - póki co...Jest jedynie mokrość w butach i ogólne rozmemłanie.
Jonatan wrócił z delegacji chory, Gburek też się jakoś pokłada - nastrój odzwierciedla pogodę za oknem.
Takie dni to najlepszy moment na filozoficzne dywagacje w rodzaju: "i po co to wszystko?", albo: "dokąd to prowadzi?". Dlaczego śnieg pada, żeby się po kilku dniach w paskudny sposób roztapiać? Dlaczego się roztapia, skoro za kilka dni znów napada?
Bezruch wywołuje przygnębienie, przygnębienie wywołuje bezruch. Błędne koło....

środa, 8 grudnia 2010

Dociekliwy

Z okazji Dnia Marudy, czytałam dziś Potomkom przed spaniem. Tak, tak, takim przerośniętym Potomkom też się jeszcze czytuje. Z rzadka i po długich namowach, ale zaprzeczyć niepodobna, że mają miejsce takie ekscesy.

Czytaliśmy "Jaśki" - naszą nową zdobycz, zachwalaną jako "podobne coś do "Mikołajka"" - słusznie zresztą. Tytułowe "Jaśki" to pięciu (niemal sześciu) braci, których rodzice - z braku lepszego pomysłu - nazwali Jaśkami A, B, C, D i E. Dzisiejszy rozdział mówił o wyjeździe rodzinnym w ramach  - i  ZAMIAST(!) prezentu gwiazdkowego. Jaśkowie mieli różne przygody, chociaż przez cały rozdział nie byli entuzjastycznie nastawieni do ojcowskiej koncepcji prezentu. Pod koniec okazało się, że po powrocie do domu czeka na nich choinka, a pod nią - prawdziwe, zapakowane prezenty. Nie jakieś niematerialne "wyjazdy rodzinne ze świeżym, górskim powietrzem".

Gburek (dla przypomnienia - za dni parę kończy lat 14) wyraźnie ożywił się przy odkryciu przez bohaterów "prawdziwej" choinki z "prawdziwymi" prezentami. Ale i obruszył: "no mamo! w takim momencie przerywasz? doczytałabyś już do końca rozdziału, skoro TYLE już przeczytałaś". W pierwszej chwili zbaraniałam - jak to "przerywasz"? Jak to "nie dokończyłaś"? Może jednak wcześniej to czytał a mnie się strony zlepiły? Czy co? Nie! Nic podobnego - to koniec rozdziału.
I tu dotarła do mnie śmieszna prawda: Gburek czekał na to, aż chłopcy - bohaterowie rozpakują prezenty. A opowieść kończy się na tym, że je ZNAJDUJĄ. Po prostu. Nieważne, co jest w środku - przynajmniej dla autora. Dla Gburka zaś - priorytetowe! Pofuczał, pomruczał i poszedł spać, niepocieszony. Jak można urwać wątek w środku? Pozostawić prezenty bez odwijania z papierka. Phy!
Uśmiałyśmy się z Gryzeldą setnie z tej gburkowej dociekliwości.

wtorek, 7 grudnia 2010

Plastikowy eksperyment

Zrobiłam - całkiem niechcący - ekologiczny eksperyment. Od pewnego czasu - w przybliżeniu: od początku lata - nie pozwalałam wyrzucać pudełek po lodach. Początkowo miałam dla nich zastosowanie - mroziłam owoce sezonowe na zimowe kompoty, umieszczałam w nich moje niezliczone drobiazgi, tworzące kuchenny i łazienkowy bałagan - w każdym razie pudełka po lodach miały swoje drugie życie u nas w domu. Od pewnego czasu obserwuję przesycenie domu pudełkami: zamrażarkę już zapełniłam owocami, drobiazgi znalazły swoje miejsce, pudełka zaś rosną w piramidę na kolejnych półkach w schowku. Wyrzucać jakoś tak mi nieswojo - bo skoro tamte się przydały, to może te też - kiedyś? Ale już powoli zaczyna być jasne, że TE jednak pozostaną nieprzydatne i należałoby je jednak wyrzucić.......

Kiedy tak spoglądam na ogrom plastikowego śmiecia, jaki jedna rodzina jest w stanie wyprodukować w ciągu kilku miesięcy, nachodzą mnie dwie refleksje:
1. wyginiemy, przytłoczeni własnymi odpadami - bo czymże są marne pudełka po lodach, wobec całej reszty opakowań i pojemników: szklanych, plastikowych, papierowych, aluminiowych....
2. dlaczego nie potrafimy zawczasu zareagować, tylko czekamy, aż problem urośnie do rozmiarów, w których to nas przytłoczy?

Nawet wymyśliłam rozwiązanie: kaucje za wszelkie opakowania, których można byłoby użyć ponownie. Szybciutko zniknęłyby z lasów butelki, plastiki i inne, jeśli byłyby stosowne punkty skupu. Szybciutko ludzie nauczyliby się odnosić do sklepu pudełka po lodach, jeśli za nowe opakowanie mieliby zapłacić o kilka złociszy więcej, w przypadku nie posiadania pudełka "na wymianę". Tak, to wszystko już było ( i w pewnych sytuacjach nadal jest: mamy kaucje za niektóre butelki ) - dlaczego więc nie rozszerzyć tego pomysłu?

Pewnie dlatego, że nikt nie widzi w tym interesu....Pieniędzy...Zarobku....

A gdyby tak producenci musieli płacić wyższy podatek, w razie większego zużycia plastiku/szkła na opakowanie swojego produktu - wtedy w interesie producentów byłoby, żeby uatrakcyjnić klientom powtórne wykorzystanie.

Ale ja nie wierzę, że to kiedykolwiek zadziała - gatunek ludzki jest zbyt wygodny. Dlatego wolimy, żeby nasi potomkowi utonęli w śmieciach. Bo przecież może wcześniej coś innego ich dopadnie: wirus? zmutowane drapieżniki? anomalie pogodowe? mateoryt? Kto to może wiedzieć? Po co więc zajmować się śmieciami? Po nas choćby potop........

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Doroczny wątek zabawkowy

Rok temu, pod wpływem lektury przedświątecznej gazetki reklamującej zabawki, popełniłam wpis o garnuszku. Poczciwy garnuszek wywołał bowiem niespodziewaną radość u Gburka. Wesołość udzieliła się wszystkim - każda z prezentowanych PO garnuszku zabawek z CZYMŚ się kojarzyła. Od zeszłego roku Potomki nie są dziećmi. Stanowczo i zdecydowanie: zabawki się im nie należą.
Ale wolny rynek ma swoje prawa - i w tym roku dotarł do nas katalog z aktualną ofertą zabawkową. Jest jeszcze weselej, niż w roku ubiegłym.
Być może nie wszyscy mają tak daleko idące skojarzenia, jak nasza - nie-do-końca-normalna-rodzinka, niemniej jednak pozwolę sobie - ku pamięci - wypisać to, co nam się najbardziej spodobało:


Barbie
"Salon piękności dla konia" ( nic na to nie poradzę - nastolatkom SIĘ KOJARZY)
"Lalka syrenka pływająca" - nakręcaj jej ogon
"Lalka Roszpunka z koniem"(hmmm)
"Lalka Syrenka ze szczotką do czesania"(a do czego może służyć szczotka?)
Zwierzątka
pet shop "Pojazd napędzany łapkami"
"zestaw kucyków flokowanych"
hit nr 1(!!!) zestaw kucyki-syrenki (czy kucyki syrenki to samce, czy samice? dziecko powinno mówić: "poproszę kucyka-syrenkę", czy może poproszę "kucykę-syrenka"?"powóz kucyków-syrenków?)
jednorożce: śpiewające piosenki, opowiadające bajki, ruszające skrzydełkami, z brokatem i różdżką
hit nr 2 - zestaw nazwany przeze mnie "zestawem małego sadysty" : "chomik plus samochód"
lalka z łaskotkami (ciekawe, czy jest opcjonalnie lalka bez łaskotek)
hit nr 3 - nagroda specjalna za dobór imienia - lalka z pozytywką Gosia lub WACEK ( litości, każde dziecko wie, co to jest wacek!)

lalka funkcyjna z pieskiem - piesek zachowuje się jak PRAWDZIWY szczeniak (no, doprawdy....)

Można skompletować zestawik dla lubujących się w zdrobnionkach: młoteczek muzyczny, ośmiorniczki do kąpieli, samochodzik, radyjko, komputerek, gitarkę, mikserek edukacyjny, helikopterek do literek i cyferek - do wyborku do kolorku.

Jest i nasz zeszłoroczny przyjaciel: WESOŁY GARNUSZEK NA KLOCUSZEK. Mało tego - ma równie radosnych przyjaciół:
Ślimaka Smakosza Klocków
Hipopotama Zjadacza Klocków
oraz
Wesołe Klocki na Kółkach

Ja przepraszam, lektura katalogu zabawek mnie przerosła.





Nie mogę się doczekać, czym zaskoczą nas Kochani Producenci w następnym sezonie....

czwartek, 2 grudnia 2010

Cudowny lek

Chory Gburek oznacza jedno: będzie angina. Chory Gburek - niezależnie od tego, jak zaczyna się choroba - zawsze kończy anginą - i to nawet po podcięciu migdałków. Zabieg ten pomógł - a jakże - z angin comiesięcznych (z regularnością porażającą) przeszliśmy do angin corocznych.

Tym razem zaczęło się niewinnie - od przeziębienia. Posiedział w domu parę dni, łykając witaminę C i leki antyalergiczne. Płynnie przeszło w zapalenie ucha - określone przez lekarkę (przeziebienie mogę leczyć sama, ale uszu się nie podejmuję) jako "odkataralne" - nadal bez antybiotyku, powinno samo przejść. Po następnych kilku dniach już wiedziałam: nie obejdziemy się bez wybijacza bakterii, tym bardziej, że zastosowane bez wiedzy lekarza  krople douszne (no dobra, przyznam się, że zostały przepisane przez naszą laryngolog właśnie na takie okazje, żeby bez potrzeby nie szwędać się po lekarzach, jak coś w uchu strzyka)  też nie pomogły, za to się skończyły....

Nasza Pani Laryngolog, jest podobna do jednej takiej fajnej aktorki kabaretowej, o tej:



i za każdym razem podczas wizyty, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za moment wybuchnie perlistym śmiechem...Jest to jedna z niewielu lekarek, co do których mam zaufanie absolutne i bezwzględne, mimo jej radosnego i mało poważnego sobowtóra.

Nasza Pani Doktor po obejrzeniu ucho-gardła stwierdziła, że anginy jeszcze nie ma, ale porządne zapalenie już jest i kropelki douszne oraz psikadła dogardłowe nie wystarczą. Wspólnie wybraliśmy antybiotyk na A., ponieważ w domu były zapasy tegoż, po zabiegu Buravej oraz chorobie Gryzeldy - nawet dawka się zgadzała. Wzbudziło to ostry sprzeciw Głównego Zainteresowanego, który jest przekonany, że jemu pomaga wyłącznie lek na Z. I jest to sprawdzone przez lata doświadczeń - nie wiem, co kazało mi uwierzyć w bajkę, że tym razem będzie inaczej.

Gburek nie dostał zakazu szkoły - tym bardziej, że czuł się dość dobrze (bez gorączki!) a już tydzień zdążył opuścić...Uznałam za stosowne przegonić go po jednym z większych parków Warszawy - w śnieżycę. Ot, miałam sprawędo zalatwienia na drugim końcu, a nie chciało mi się dookoła jechać miejską komunikacją, mocno niepewną w zimowy czas.
Nie wiem, czy ten to fakt, czy może ślepa wiara Gburka w lekarstwo na Z., spowodowały, że dziś zaliczyłam TRZECIĄ - podczas jednej choroby chłopięcia - wizytę lekarską. Antybiotyk na A. nie działał, wręcz przeciwnie, stan Gburka znacznie się pogorszył. Tym razem, u internisty nie chciałam bawić się w wynajdowanie leków oraz stawianie diagnoz, chciałam załatwić sprawę błyskawicznie, bo ja już WIEDZIAŁAM: "dzień-dobry-pani-doktor-poprosimy-receptę-na-Z.-do-widzenia. Ale trafiłam na doktor dociekliwą. "Trzeci tydzień choroby? Angina? Nie, to niemożliwe, angina nie bierze sięz kataru wirusowego". Gdyby nie moja sympatia do p. doktor, parsknęłabym śmiechem. U tego osobnika angina bierze się zewsząd i zawsze. Pani doktor uwierzyła, jak zobaczyła. Gburek już zażywa swój ulubiony antybiotyk. A ja zastanawiam się: jeśli włożyłabym do opakowania po Z. tabletki A., czy siła suugestii zadziałałaby leczniczo?



środa, 1 grudnia 2010

Czas łosia


Z nadejściem zimy, śnieżyc i mrozów, nadszedł czas kubka z łosiami. To typowo herbaciany kubek, tym lepszy, że mieści się w nim znacznie więcej napoju, niż w kubku standardowym.  Tym milszy, że herbata wolniej w nim stygnie. Nie ma co - Szwedzi wiedzą, co dobre na długie, zimowe wieczory...




wtorek, 30 listopada 2010

No i mamy...

Festiwal wielkich słów na portalach internetowych - bo wiadomości w tv sobie programowo odpuszczam, więc nie słucham, jak mówią o pogodzie. Jest atak zimy, jest fala nadzwyczajnych mrozów, są potężne śnieżyce, są zlalegające hałdy błota pośniegowego. Zaraz będą monstrualne zawieje i katastroficzne zamiecie. O! Była też dziś tragedia na drodze spowodowana przez burzę śnieżną - z ciekawości zajrzałam do artykułu, co też autor miał na myśli pod hasłem "tragedia na drodze" - przysięgam, nie znalazłam ani słowa o żadnej ofierze, za to mnóstwo słów o wielkich opadach i siarczystych mrozach (sprawdziłam - minus pięć było) - widocznie w ferworze wyszukiwania określeń na te pogodowe wybryki i anomalie (!), autor zapomniał o tym, jaki tytuł nadał swojemu newsowi i że może warto byłoby napomknąć o ofierze, skoro już jakaś tragedia się wydarzyła. Ale nie, przecież głównymi bohaterami są w tych dniach śnieg i mróz.
Coraz bardziej nie cierpię autorów wiadomości, którzy wyolbrzymiają, robią z igły widły i doszukują się drugiego dna. Brrr...
A śnieg - jak to ostatniego listopada bywa - leży sobie cichutko, jakby wcale nie znikał od zeszłego roku.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Samosprawdzająca się przepowiednia

Zima idzie - trąbiły serwisy informacyjne od tygodnia.
Przewidywane silne opady śniegu - donosiły portale, dzienniki, wiadomości  - wszyscy razem i każdy z osobna. Kiedy tydzień temu zobaczyłam za oknem jakiś lichy biały osad, zdziwiona zapytałam: i to ma być ten kataklizm?
Ale jedno trzeba tym wszystkim czarno(czy może biało?)widzącym wieszczom przyznać: zima w końcu przychodzi. Opady śniegu to nie jest znowu jakieś nadzwyczajne wydarzenie w tej strefie klimatycznej. Nietrudno wywróżyć, że BĘDZIE PADAĆ ŚNIEG. POD KONIEC LISTOPADA. No doprawdy.

To, że przytrafiło nam się kilka cieplejszych zim, nie oznacza, że nagle znaleźliśmy się w innej szerokości geograficznej. Jesteśmy wciąż tu, gdzie nasi przodkowie wdziewali kolejne warstwy futra, kiedy tylko liście opadły z drzew....

Jednak jesteśmy w pewien sposób głupsi od nich, bo co roku łudzimy się, że tym razem nas ominie - tym razem nie trzeba będzie wyciągać śniegowców, kurtek, łopat, odśnieżaczy do samochodów, tym razem każdy akumulator wytrzyma mrozy, żaden śnieg nie sparaliżuje miast, bo nie będzie zimy.

Naiwniaki! Co roku ten sam scenariusz. Najpierw - napawające maluczkich przerażeniem - zapowiedzi medialne: "nadchodzą katastroficzne opady śniegu, niesłychany atak zimy, szykujmy się na zawieje i zamiecie - strzeżmy się przed wichurą!" Potem - korki na drogach i wielkie zdziwienie: " jak to?? pada śnieg?? w ZIMIE???"

Dziś powrót do domu zajął mi dwa razy więcej czasu, niż zazwyczaj. Bo - jak żartobliwie wyjaśniłam Gburkowi - kierowcy pługów i piaskarek dostali wolne z okazji nadciągającej burzy śnieżnej. Na przestrzeni dziesięciokilometrowej, w mieście stołecznym, spotkaliśmy jeden, naprawdę j-e-d-e-n, pracujący pług. Nie, nie były to godziny szczytu komunikacyjnego - rok temu słyszałam tłumaczenie drogowców, że nie ma sensu puszczać pługów w korek, bo to tylko powoduje spalanie paliwa, a nie daje żadnego efektu. Uwielbiam drogowców!

Ciekawe, jakiż niezapowiedziny i nieprzewidywalny kataklizm dopadnie nas jutro.....

czwartek, 25 listopada 2010

Burava w kołnierzu

Człowiek to czasem głupi jest...
Dzieje się Fajna Rzecz - Godna Uwiecznienia - a Człowiek zapomina o istnieniu aparatu fotograficznego, jakby nie wiedział, że chwila nie może trwać wiecznie - chyba, że się ją zatrzyma na papierze - zdjęciowym lub listowym. W związku z moją krótkowzrocznością, ta historyjka musi pozostać wyłącznie w literkach.

Zrobiliśmy wreszcie Buravej zabieg sterylizacji, przygotowywany odkąd pojawiła się u nas, czyli od lat...siedmiu. Potem pojawił sięWilczasty, który miał skłonić nas do podjęcia bardziej zdecydowanych kroków w temacie sterylizacji - niestety - Niuś jest z nami już trzy lata, a Burava nadal kobieca w pełnym zakresie. Miarka się przebrała, kiedy Wilczasty, w desperacji z okazji odkrycia faktu, że Burava nie traktuje jego zalotów poważnie, dość znacząco nadgryzł naszą ulubioną altanę (pisałam wszak o bobrzych zapędach owczarka?). Klamka zapadła: umówiliśmy się na zabieg. Trochę się denerwowałam, mimo tego, że miałam świadomość, że oddaję Suczysko w profesjonalne ręce...

Burava wróciła cała (no, nie do końca...) i lekko oszołomiona. Do tego w kołnierzu, uniemożliwiającym rozlizanie szwów oraz z...uroczo gołym, różowym brzuszkiem. Doglądaliśmy jej troskliwie, umilając jej - jak się dało - uciążliwości noszenia "kołnierza hańby" (jakoś tak się złożyło, że w tych dniach obejrzeliśmy animowany film "Odlot" - świetny - gdzie psiaki też nosiły to ustrojstwo i tak go właśnie nazywały). Trzeciego dnia rano, na legowisku, które przenieśliśmy - z nieużytecznej teraz budy - zastaliśmy Suczynę z piłeczką tenisową w zębach . Przestraszyliśmy się - przez siedem lat mieszkania z nami, zwierzak nie miał ciągot ku piłkom. O nie, przepraszam - w młodości durnej i chmurnej grywała z nami w "nogę" - ku uciesze Gburka. Ale to była naprawdę "noga" - nie brała piłki do pyska, tylko grała łapami. Potem i z tego wyrosła, osiągnąwszy wiek dojrzały. Po podwórku poniewierały się zawsze jakieś piłki - różnych rozmiarów, kolorów i rozmaitego przeznaczenia - z racji gburkowego piłkarskiego wariactwa, jednak nie wzbudzały one żadnego zainteresowania Buravej. Zobaczywszy ją z piłką w zębach, uznaliśmy, że prawdopodobnie się zwierzątko udławiło - piłka utknęła a Suka nie może jej wyjąć z powodu kołnierza. Tym bardziej, że przez dwa dni z godnością odmawiała spożywania posiłków, a nawet picia wody z kołnierzem, bo "psze-państwa-nie-da-się". Ruszyliśmy na ratunek. Piłka została oswobodzona od Buravej a Burava od piłki. Ku naszemu zdumieniu, Suka natychmiast wykonała akrobację - uderzywszy kołnierzem o ziemię schwytała piłkę z powrotem w zęby. Po kilku próbach odebrania jej piłki, uznaliśmy, że tak być już musi - Buravej po operacji na mózg się rzuciło i teraz będzie psem noszącym piłki, trudno. I zamiast wyciągnąc natenczas aparat i zrobić serię pociesznych fotek, napawaliśmy się suczym nieszczęściem. Następnego dnia domyśliliśmy się, o co może chodzić - rana pooperacyjna goiła się, powodując swędzenie, które zwierzątko koiło, wgryzając się w piłkę.
Burava, w czasach pozabiegowych, nauczyła się oszukiwać. Tak, tak - łgała bezczelnie i na każdym kroku, robiąc do każdego z domowników słodkie acz żałosne oczęta: "zdejmijcie mi kołnierz hańby choć na chwilę, piiiić, jeeeść mi się chce, ratunkuuuu". Kiedy już domownik, zdjęty współczuciem, odpinał obrożę z narzędziem tortur, Suka natychmiast odzyskiwała wigor, wykonywała zwrot od miski (głód i pragnienie znikały w jednym momencie) i ze złośliwą miną: "spróbujcie mnie teraz stąd wyciągnąć" - zaszywała się w swojej budzie, dokładnie wylizując łyse brzuszysko. Po pierwszym podstępie z kiełbaską, przestała do kiełbaski wychodzić - można jej było machać całym pętem przed nosem - leżała w najdalszym kącie budy z miną obrażonej i przejedzonej hrabiny. Po pierwszym podstępie ze smyczą: "spacerek, Burava, chooodź....." - przestała wychodzić i do smyczy. Jonatan wyciągał ją za pomocą łańcucha, jeśli mu nawiała, a potem już byliśmy sprytniejsi od niej i zanim zdjęliśmy jej kołnierz, zasłanialiśmy - czym-się-dało wejścia do bud. Obydwu.
Piłka była w użyciu nieustannie. Była nawet zabierana na spacery. Już zaczynałam rozglądać się za hurtownią, bo nie wyobrażałam sobie suczej rozpaczy, gdyby w ferworze miłosnym uległa rozgryzieniu. No i zaczęłam mentalnie szykować się do sesji zdjęciowej pt. "Burava z piłką".
Niestety, po zdjęciu "kołnierza hańby", w siódmej dobie po operacji, psica ostatecznie porzuciła swój mroczny przedmiot pożądania (bo piłka czarna była, niestandardowa). A ja zostałam bez dokumantacji zdjęciowej. Trzeba łapać chwile, a nie pozwalać im trwać, ot co.

poniedziałek, 22 listopada 2010

"Mierzwiony"

Moje ostatnie odkrycie. Ser żółty wynaleziony w sklepie z czerwonym chrząszczem w herbie.

Ser przypominający mi smak dzieciństwa - kiedy to gospodyni, u której rodzice wynajmowali domek, zwana przeze mnie "babcią" - wołała mnie do siebie i częstowała cieniusieńkimi plasterkami mojego przysmaku. Nie wiem do tej pory, w jaki sposób udawało jej się wyczarowywać plasterki tak cienkie, że aż prześwitujące - wiem tylko, że smak ich był niepowtarzalny i niezapomniany. Żadna maszyna krojąca nie jest w stanie tak pokroić.

No i znalazłam go. Nazywa się "ser mierzwiony" - nazwa prześmieszna - ale ten smak!!!!!

Mój zmierzwiony ser zyskał uwielbienie całej rodziny, ze szczególnym uwzględnieniem Gryzeldy. Kupiłam hurtową ilość - chyba z 10 paczek - po dwóch dniach musiałam dokupić, bo zbrakło.

I tak poczciwy (acz niedoceniany przez wielu) sklep, przyczynił się do przywołania z ostępów pamięci tradycyjnego, zakorzenionego głęboko w mojej podświadomości smaku dzieciństwa.

środa, 17 listopada 2010

pod strzechy

Wszystko - prędzej, czy później - trafia pod strzechy, do obejść i zagródek. Internet już trafił, co dobitnie widać na forach otwartych, gdzie lektura kilku zaledwie postów daje przegląd całego społeczeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkiej maści frustratów. Teraz zaczynają się objawiać "nowe" osoby na facebook-u. "Nowe" osoby zajmują się głównie wklejaniem zdjęć (najczęściej własnej osoby, najczęściej kiepskiej jakości) oraz wzajemnym komentowaniem tychże: "a na tym zdjęciu, Aniu, to masz ładne oczy", "a na tamtym zdjęciu Gosiu to masz ładne włosy" - pitu - pitu równie zgodne z prawdą, jak to, że i Ania, i Gosia wiedzą, do czego służy facebook, pitu-pitu równie potrzebne całemu światu, jak zeszłoroczny śnieg. Ale cały świat jest bombardowany przez Anię i Gosię milionami fotek a przez przyjaciół Ani i Gosi miliardami durnych i fałszywych komentarzy - wszak żaden znajomy nie odważy się napisać Ani, że taki makijaż jej po prostu nie pasuje, a Gosi, że włosy w tej stylizacji wyglądają po prostu na niedomyte. I przerzucają się kłamstewkami na oczach publiczności. Po co? W jakim celu? Nie mam pojęcia. Osobiście nie traktuję portali społecznościowych poważnie. A im częściej trafiam na fotki z komentarzami, tym bardziej mam ochotę stamtąd uciec. Na zdrowie wyszłoby mi to niewątpliwie i kompleksowo - w wielu zakresach i aspektach. Może to jest pomysł do poważnego rozważenia.....

wtorek, 16 listopada 2010

Czuje pismo nosem...

Jonatan. Nasza domowa Kasandra.
On i te jego przeczucia, w które nikt nie chce wierzyć. On i to jego czarnowidztwo, które - jakimś cudem - ratuje nas od poważniejszych problemów. O ile raczymy posłuchać jego niezawodnego: "wydaje mi się..."

"Zadzwoń do serwisanta od pieca" - rzucił mi przed wyjazdem na delegację.
"Ale przecież działa" - odpowiedziałam.
" Zadzwoń, niech przyjdzie i zrobi przegląd, coś mi on tu nie tak brzmi, jak trzeba"

Ja tam żadnych niepokojących dźwięków nie słyszałam - podobnie, jak nie słyszę stukotów w samochodzie (a kiedy Jonatan mówi, że słychać, to najdalej za dwa dni samochód leży i kwiczy), nie czuję, że kierownica jest krzywo lub drży (???) - potem okazuje się, że nie ma powietrza w kołach, albo koło po prostu ODPADA, nie widzę, że coś jest zrobione krzywo (to przy kontroli pracy naszego majstra - najczęściej potem sam majster kaja się, że fuszerkę odwalił). Jestem niefrasobliwa i wychodzę z założenia, że wszystko ma działać jak należy, najlepiej bez naszej ingerencji. Nie wietrzę problemów, póki mi się nie objawią.

No to się objawiły.

Piec padł, niniejszym i oficjalnie - tuż po mojej rozmowie telefonicznej z serwisantem, podczas której to miły pan, wysłuchawszy przedstawionego przeze mnie opisu objawów ze strony pieca, uspokoił mnie, że wszystko wskazuje na to, że z piecem wszystko jest w porządku i możemy się - dla świętego spokoju (skoro już baaardzo chcę płacić) - umówić się na przegląd techniczny w przyszłym tygodniu.

To było o 10.00 rano.
Około 20.00 stwierdziłam, że nie jest dobrze.
O 23.00 wiem już, że jest źle.

I jak tu nie wierzyć Jonatanowi?

Jeśli rano serwisant mi powie, że on ma czas w przyszłym tygodniu, bo tak się umawialiśmy, to osobiście przegryzę mu gardło....Telefonicznie.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Moi Drodzy Palacze...

Bardzo mi przykro, że w dniu dzisiejszym zrobiono Wam psikusa w postaci zakazu palenia w miejscach publicznych. Przykro mi, że ogranicza się Wasze, Drodzy Palacze, prawo do wolności wyboru.

Jakiś czas temu poczyniłam wpis na blogu o tym, że przeszkadzają mi palacze w niektórych sytuacjach. Nie zdecydowałam się go opublikować, bo mam wśród znajomych - także tych, którzy czytają bloga - osoby palące. Nie chciałam być źle zrozumiana albo - co gorsza - wyeliminowana ze spotkań towarzyskich, jako ta, która palaczy nie akceptuje.

Dziś jest odpowiedni moment, żeby mój wpis odgrzebać. Może palący mi wybaczą, za to, że chociaż trochę biorę ich w obronę.


Nie przeszkadza mi, że ktoś, spotkawszy się ze mną na kawie pali sobie, bo sprawia mu to przyjemność. Nie przeszkadzają mi palacze w tysiącu innych sytuacji życiowych. Ot, chociażby w knajpach. Na spotkaniach towarzysko - plenerowych. W zaciszu ich własnego domu (ale już nie balkonu, litości! na górze mieszkają ludzie.....). Nie dostaję nerwowych drgawek, kiedy ktoś wyciąga przy mnie papierosa. Nie uciekam w najdalszy kąt knajpy przed papierosowym dymem, chociaż jadać wolę zdecydowanie w sali dla niepalących.

Kiedy przyszła do pracy w naszej firmie dziewczyna, która potrafiła wypalić trzy papierosy przed rozpoczęciem dnia, trzy następne po śniadaniu, a potem, w trakcie pracy, jeszcze kilkanaście (???), to już mi to zaczęło wadzić.

Nie da się wydajnie pracować - gdziekolwiek - tracąc czas w ten sposób. Żyje się od przerwy na papierosa, do przerwy na papierosa. To tak, jakby miłośnik kawy przerywał swoje codzienne obowiązki na pięć minut w ciągu każdej godziny, bo on musi się napić. Teraz i natychmiast. I nie jest to szklanka wody, którą łapie się mimochodem i wychyla - jest to cały rytuał.

Rozumiem zakaz palenia w szkołach - od dawna zgrzytała mi dwulicowość nauczycieli, którzy zaraz po przepędzeniu uczniów z toalet, zamykali się w pokojach nauczycielskich, aby zapełnić popielniczki, a po przerwie wejść do klasy, ciągnąc za sobą papierosowy dym.

Rozumiem zakaz palenia w placówkach ochrony zdrowia - toalety w szpitalach są strasznie mało przyjaznym - dla niepalącego - miejscem.

Rozumiem zakaz palenia na przystankach - wielokrotnie byłam atakowana dymem puszczanym "przecież w drugą stronę", co szczególnie przeszkadzało mi wtedy, kiedy byłam w ciąży.

Palacze - w większości wypadków - są egoistami, którym wydaje się, że niepalący przesadzają ze swoją nadwrażliwością na dym, bo dym przezież nie śmierdzi AŻ TAK. Palacze - kiedy poprosić ich o niepalenie tu i teraz (np. na przystanku, na którym są dzieci) - są najczęściej aroganccy, napastliwi i z góry obrażeni na niepalącą resztę świata, która się na nich uwzięła. Palacze nie dopuszczają do świadomości faktów, mówiących o szkodliwości palenia - zarówno czynnego, jak i biernego. Fakty potwierdzone badaniami uważają za dyrdymały równie prawdziwe, jak hasło: "kto pije i pali ten nie ma robali". Palacze są ślepi i głusi, nie widzą świata, poza czubkiem swojego rozżarzonego papierosa. I wywalają pety gdzie popadnie. Podkreślam - to są ogólniki. Znam kilkoro kulturalnych palących, ale na hasło "palacz" nie oni pojawiają się w mojej głowie, tylko ten statystyczny Kowalski, wyrzucający niedopałek na tory tramwajowe i zionący resztką dymu na współpasażerów, stojących na schodach, wewnątrz pojazdu.

Mimo tej nienajlepszej cenzurki, jaką wystawiłam naszym palaczom, za chińskiego bożka nie jestem w stanie zrozumieć zakazu palenia w knajpach. No dlaczego? Działały sobie sale dla palących - i było dobrze. Jak ktoś nie miał chęci nurzać się w dymie - droga wolna. Jeśli dla kogoś ważniejsza była kwestia prania ubrań po spotkaniu z palącymi znajomymi, cóż to za bezwartościowa znajomość?

Swoją drogą - jak to czasy sie zmieniły: kiedy my byliśmy w wieku szkolnym, oczywistością było, że w pewnym wieku sięga się po papierosa - zupełnie tak samo, jak po alkohol. Jedni próbują i im się podoba, inni nie wychodzą nigdy poza fazę młodzieńczych eksperymentów. Teraz papieros wyszedł z mody - coraz mniej ludzi - przynajmniej z grona moich znajomych - pali papierosy. Raczej słyszę wokół, że udało im się zerwać z nałogiem, albo że walczą.

Cieszę się, że mnie nigdy do tego nie ciągnęło. I cieszę się, że Jonatanowi udało się z tym skończyć. Mimo tego, że minęły dopiero dwa lata, nie pamietam - i nie chcę pamiętać - jak to wtedy było. Cieszę się, że już nie muszę mieszkać pod jednym dachem z papierosowym niewolnikiem.



Pomijając nieciekawy zapach - większość ludzi (szczególnie kobiet) wygląda z papierosem idiotycznie. Nielicznym - znam osobiście kilka przypadków - jest do twarzy z nałogiem.
Cokolwiek miałabym przeciwko palaczom, uważam, że zakaz palenia jest przesadzony. Przesadzony o lokale gastronomiczne. Życzę powodzenia w egzekwowaniu tego zakazu.


czwartek, 11 listopada 2010

Dzień Niepodległości

Czy jakieś inne państwo ma Dzień Niepodległości w najbardziej ponurym miesiącu w roku? Czy tylko my, Polacy?
Nawet porządnie tego święta radośnie uczcić się nie da, bo deszcz siąpi, błoto buty oblepia a i tak należy się cieszyć, że wiatr nie wieje. Amerykanie mają 4. lipca, Francuzi - 14. lipca, Anglicy - 8. czerwca, nawet Uzbecy 1. września....A my - rozmazanego 11. listopada. Nic - tylko usiąść i płakać nad przegranymi Powstaniami, liczyć Poległych oraz skakać sobie do gardeł z powodu animozji politycznych.
 Zaś ja, osobiście, po obejrzeniu z Potomkami "Kilerów dwóch" (patriotycznie - polskie kino!), odwiozłam ich do Babci i pozostaję w błogiej samotności. Przy czym dochodzę do wniosku, że gdybym nie miała Rodziny i Psów, popadłabym w totalny marazm, zdziwaczałabym, przestałabym wychodzić z domu, zaszyłabym się przy komputerze oraz książkach, a żywiłabym się chlebem z masłem i kupowanymi w pobliskim sklepie pierogami. A gdyby coś mi się stało, odnaleziono by mnie po latach dopiero, bo nie utrzymywałabym kontaktów ze światem zewnętrznym. No, chyba że jakaś forumowo - blogowa znajoma zorientowałaby się, że przestałam pisać i przeprowadziłaby śledztwo w realu...

Co do pierogów - nigdy nie kupujcie pierogów firmy Aviko. Jeśli ktoś robi frytki, to nie musi znać się na pierogach. I się nie zna!!! Ciasto pierogowe - moi mili - nie powinno mieć zdecydowanie grubości frytki. Nawet tej najcieńszej.

środa, 10 listopada 2010

pokrętna polska gramatyka

Gryzelda - demon czytelnictwa - przyniosła tróję z gramatyki. Konkretnie - z rzeczownika..
Próbowałam dociec, skąd tak nędzna ocena u dziewczęcia, które język polski opanowało perfecyjnie. Nie domyśliłabym się nigdy....Oczy otworzył mi dopiero feralny sprawdzian, który dostałam do rąk własnych.
Otóż - według Gryzeldy - rzeczownik odmienia się przez osoby. Konkretnie przez jedną osobę - TRZECIĄ.

pies - osoba trzecia (no bo: "on")
stół - osoba trzecia (też: "on")
ławka - osoba trzecia ("ona") - "wszystko się zgadza, mamo, bo to jest rodzaj żeński  nie wiem, czemu mi tu pani pokreśliła"
Tym samym sposobem zostały przypisane do trzeciej osoby "stokrotki" (one), "dziecko" (ono) oraz "chłopcy" (oni)

Nowa polska gramatyka ma się świetnie.
Dziewczęciu nie da się wytłumaczyć, że rzeczownik przez osoby się nie odmienia. Brak pierwszej i drugiej osoby tłumaczy sobie tym, że one są po prostu rzadko spotykane. Zagroziłam więc (skoro tłumaczenia nie zadziałały...), że jeśli na poprawie sprawdzianu zobaczę słowo: "osoba", rozszarpię sprawcę na drobne strzępki. "Ale mamo...jeśli pani każe odmienić słowo "osoba", to mam powiedzieć, że mama mi nie pozwoliła?" - zapytała rezolutnie Gryzelda.

W dalszej części naszej pracy nad gramatyką, kazałam dziecięciu okreslić formę gramatyczną słów:

"kotka" oraz "stokrotek" (dopełniacz, prawda?)

Zaznaczyłam, że zwierzątko nie jest samicą. Dla ułatwienia.

Gryzelda się obraziła, bo, cytuję:  "jak to kotka nie jest samicą? A "stokrotek" może nie jest samcem??????"

Czasem tłumaczenie różnych naukowych zawiłości po prostu mnie przerasta i gratuluję sobie, że nie przyszło mi do głowy pójście w kierunku nauczycielstwa. Mało dzieci wyszłoby żywych z moich lekcji...oj mało.....

sobota, 6 listopada 2010

NumeryLitery

Jest taka knajpka w Warszawie (albo była, nie jestem bywalcem ostatnimi czasy), ale ja dziś nie o knajpce.
Ileż cyferek, literek i ich literko - cyferkowych kombinacji człowiek jest w stanie zapamiętać?
Jedno konto: prywatne, drugie konto: małżeńskie, trzecie konto: firmowe (każde puste jak bęben Rolling Stonesów, ale ciiicho - może kiedyś cudownie się napełnią?). Do każdego karta. Do karty pin. Czterocyfrowy. Każdy inny, dla bezpieczeństwa. Do każdego dostęp internetowy z loginem i hasłem - tu login mailowy, tam literowe, ówdzie mieszany. Tu same małe litery (nie mniej niż 6!), tam małe i wielkie, ówdzie cyfry, litery - duże i małe, mieszane. Dla bezpieczeństwa. I oprócz loginu - hasło, koniecznie unikatowe. Wiadomo po co: dla bezpieczeństwa!
Pin do telefonu. Telefony dwa - piny dwa.
Hasło do maila, bloga, forum - jednego, drugiego i trzeciego. Każde inne, oryginalne, niekojarzące się z niczym. Dla bezpieczeństwa.
Jak to się dzieje, że to wszystko się mózgowi nie pomyli?
Albo, co to by było, jakby tak, spadłszy ze schodów, wszystkie te cyferko - literkowe kombinacje pomieszać...?
Czy ktoś byłby w stanie to odplątać? Udowodnić, że ja - to ja: jasmeen, właścicielka TEGO telefonu, TEGO maila, TEGO bloga, TEGO konta bankowego, TYCH pieniędzy. Czy pozostałabym w zagubieniu na wieki - bez telefonów, maili, pieniędzy, znajomych, bez kontaktu ze światem, sama we Wszechświecie.....?

piątek, 5 listopada 2010

Studentka

Otóż. Przyznaję się.
Po rozmowie z Profesorem złożyłam podanie o przywrócenie mnie na studia.
Dostanę z powrotem mój stareńki indeks oraz nowiusieńka legitymację.
Nadal czuję się dziwnie.Nie ma to, jak zadziałać pod wpływem impulsu.
Uprasza się o trzymanie kciuków, żeby impuls nie okazał się chwilowy i pozbawiony głębszych oraz solidniejszych podstaw.

czwartek, 4 listopada 2010

Do rozbiórki, grozi zawaleniem

Kto chce? Kto chce? Do sprzedania jest! Jedyne XXX tys....W sumie - niedrogo. Taki cudny i klimatyczny, zakochać się można od pierwszego wejrzenia....A w środku jaki pełen możliwości - można zrobić kilka mieszkań, albo jedno duże - z salą do tańca (wedle fantazji). Wszystko ma: wodę, gaz, prąd. I dach nie przecieka. I rynny nowe. A werandy...piękne, duże, świetnie zachowane. Lokatorzy niemal wyprowadzeni - tylko brać i restaurować.



Niestety, nie ma podwórka. To, co widać na zdjęciach, poszło pod młotek i już jest niemal sprzedane, osobno - bez domu (może kiedyś powstanie zgrabny bloczek? albo dwa? z wybetonowanym kostką bauma podwórkiem). A szkoda, bo widziałam oczyma wyobraźni mini - park z klimatycznymi latarenkami przed domem. Widziałam dzieci bawiące się wśród drzew. Widziałam dorosłych na ławkach z książkami. A w środku? W środku to dopiero szaleństwo! Tak niewiele trzeba, żeby przywrócić ten dom do stanu z czasów świetności! Nie bałabym się tego remontu - w końcu mam wprawę. Szkoda, że nie mam kwoty XXX tys plus drugie tyle - wtedy nie wahałabym się podjąć renowacji. A jakaż satysfakcja! A jakaż duma!
Jestem na tyle świrnięta, że stare domy do mnie mówią. Opowiadają swoje historie z przeszłości. Jak przyjeżdżali letnicy i kuracjusze. Jakie nawiązywały się romanse. Jak pan Eugenisz spoglądał z werandy na pannę Eleonorę....Jak panna Henryka wyczekiwała ukryta za firanką na pana Ferdynanda. Ech....To były czasy.....

A teraz? Teraz NIBY grozi zawaleniem i jest przygotowany do rozbiórki. Albo spłonie - dla większej wygody właściciela.
Bo wariaci nie mają dość kasy, żeby go uratować.

środa, 3 listopada 2010

Ogłaszam!

Ogłaszam otwarcie sezonu!
Po zadziwiająco pięknym październiku.
Po zaskakująco cudnych Wszystkich Świętych.
Po zdumiewająco słonecznym Dniu Zadusznym.

Mamy deszcz.
Prawdziwy, jesienny, ponury deszcz.
Jutro będzie się działo....już nawet stęskniłam się za bryzgami kałuż i mlaskaniem błota.

wtorek, 2 listopada 2010

Muzeum Chopina - cuda i dziwy

No, no, no, Mili Państwo. Jestem pod wrażeniem i będę bywać tam częściej.
Za jednym razem (tym bardziej w towarzystwie czterdziestki dwunastolatków) nie da się wszystkiego obejrzeć.
Przypomniało mi się, jak bardzo - swego czasu - lubiłam Romantyzm i Romantyków i jak bardzo daleko od tych czasów odeszłam. Ale nadal pozostają w mojej wdzięcznej pamięci (widać, że moja pamięć ma POKŁADY oraz STERTY, niektóre mocno zakurzone i ukryte) i miło mi się z nimi obcuje.
Korzystając z okazji odbyłam jesienny spacer po Stolicy i miałam dziwne zabawne sytuacje.
1. spotkałam na przejściu dla pieszych znajomego, którego nie widziałam lat...hmm....czy wypada napisać, że 15? ale to drobiazg - przecież w wakacja spotkałam miłą znajomą, której nie widziałam podobną ilość czasu, chociaż mieszkamy zupełnie niedaleko od siebie...widocznie rok 2010 jest rokiem spotkań-dawno-niespotykanych
2. byłam na kawie i rogaliku w...."Karaluchu". "Karaluch", nazwa oficjalna: "Bar uniwersytecki", mieści się tuż przy bramie Uniwersytetu Warszawskiego.
Mieścił, w zasadzie. Jeszcze parę lat temu zaciągnęłam tam Potomki, by pokazać, czym i gdzie żywi się studencka brać. Potomki były przeszczęśliwe, aczkolwiek ja z Jonatanem utyskiwaliśmy na to, że stoliki i tace zbyt czyste a ekspedientki stanowczo zbyt uprzejme - ale zupa z wielkiego kotła i leniwe z cukrem były te same.
Teraz "Karaluch" awansował - stał się francuską kawiarnio - piekarnią, z białymi, miękkimi, nowoczesnymi fotelikami. "Saint Honore". Nie do wiary, że to ten sam lokal.Kawa i rogalik smaczne, i owszem.  Ale jakoś tak gorzko mi się zrobiło, że wszystko przemija. Szkoda, że Potomki w czasach studenckich nie poczują tamtej atmosfery....

poniedziałek, 1 listopada 2010

Nienastrojowo

Wczorajszy wieczór nie nastroił mnie należycie do obchodów dzisiejszego, nacechowanego zadumą, święta.
Dlatego wpis będzie prześmiewczy.
Otóż: pod jednym z warszawskich cmentarzy rozdawano ulotki firmy "groob.pl". Już sama nazwa jest taka jakaś żartobliwa? nieprzystająca? niepoważna? Ale cóż: gdzie fantazja, tam wygrana....
Firma reklamuje się hasłem: "Człowiek żyje tak długo, jak długo trwa o nim pamięć" i zachęca do skorzystania z usług porządkowych na grobach bliskich zmarłych.
 "Jeśli nie możesz osobiście zadbać o grób, zleć to nam - nasze usługi sprawią, że Twoje sumienie się uspokoi a sąsiedzi nie będą gadać, że grób zaniedbany." - to moja interpretacja treści ulotki.
Wiem, że jest mnóstwo zapracowanych ludzi, którzy zwyczajnie nie mają czasu na porządkowanie grobów, są też ludzie schorowani, którzy sami nie są w stanie o to zadbać, jest - zapewne - jeszcze milion różnych powodów, dla ktrych firmy sprzątające groby mają klientelę.  I dobrze. Ale mierzi mnie dorabianie do tego filozofii pt. "jeśli nas wynajmiesz do posprzątania grobu, możesz czuć, że pamiętasz o Twoim zmarłym - nawet bez maczania w tym palców. Wygląd grobu świadczy o Twojej pamięci, za 45 zł (tyle kosztuje pakiet podstawowy) możesz kupić sobie spokój na kilka miesięcy - i nikt Ci nie zarzuci, że nawet tam nie byłeś".
A już najlepiej wykupić sobie abonament długookresowy ( z 30% zniżką!) i....ZAPOMNIEĆ o problemie rodzinnego grobowca.

Czy pamięć - doprawdy - wyraża się tylko raz w roku za pomocą wiechcia chryzantem i kilku zniczy?

Brutalna prawda jest taka, że gdybym dostała do ręki "łysą" ulotkę z cennikiem od firmy http://www.sprzatamygroby.pl/, prawdopodobnie w ogóle ten wpis by nie powstał a karteczka wylądowałaby w koszu. A tak? Reklama dźwignią handlu - dobra czy zła, byle zapuścić przynętę...

niedziela, 31 października 2010

Heloł-Inn

Jak amerykanizacja życia w Europie irytuje mnie, jak mało co, tak wycinanie dyniek polubiłam.
Ustawione toto na podwórku, pośród opadniętych liści, sprawia całkiem ponure wrażenie. Z reszty dyńki gotuje się pyszną zupę, zaś poddawszy się nastrojowi chwili, zakupuje się różki dla wszystkich, o:

Po raz pierwszy wykorzystałam tego wieczora mój zestaw do fondue - było pysznie, wesoło i przyjaźnie.

czwartek, 28 października 2010

Kredą na kominie

Byłam TAM wczoraj.
Nie odważę się napisać GDZIE byłam, aż do następnej wizyty, w przyszły piątek, 5.listopada.
Było...dziwnie.
Po 10, dokładnie 10 latach (data na podaniu mówi nieubłaganie, że ostatnia moja wizyta miała miejsce 11.01.2001), znowu poczułam tę specyficzną atmosferę.
Miejsca się nie zmieniają - taki wysnułam wniosek. Zmieniają się tylko ludzie, ich sposób postrzegania, ich stosunek do świata. Na "moich" miejscach siedzi teraz kto inny, ktoś, kto - być może - ma podobne myśli, problemy, spostrzeżenia, jak ja, kiedy miałam dwadzieścia parę lat.  Ja teraz jestem już kimś innym, wrzuconym - zupełnie niezrozumiałym dla mnie porywem serca - w STARE miejsce. Czy potrafiłabym się odnaleźć, gdyby była taka konieczność? Nie mam pojęcia. Na szczęście nie muszę (chociaż gdzieśtam w głębi serca może bym i chciała?) - moim zadaniem jest zrobienie maluśkiego kroczku, żeby zamknąć przeszłość i - ewentualnie - otworzyć sobie drogę dalej. Mam nadzieję, że "maluśki kroczek" nie będzie wymagał ode mnie siedmiomilowych butów...

Jestem oszołomiona swoim wyczynem i nie do końca świadoma jego konsekwencji. Nawet nieco się lękam, czy aby podołam zadaniu? Wstyd byłby wielki, gdybym tym razem się poddała.

Może, żeby było śmieszniej, podanie powinnam złożyć z datą  11.11.2010?

środa, 20 października 2010

Dookoła ronda

Jak już wielokrotnie się naśmiewałam, mieszkamy w pobliżu największego ronda w powiecie. Długo budowane, sprawiające wiele problemów w tym czasie - nawet jedną ofiarę śmiertelną mające na swym sumieniu (sumienie ronda - taki duży twór na pewno ma sumienie oraz bogate życie wewnętrzne) - do pewnego pana nie zdążyła dojechać karetka z powodu nieudolnie poprowadzonego objazdu. Rondo będące przyczyną kryzysu paru okolicznych firm, pozbawionych prądu przez kilka tygodni (bo oświetlenie trzeba podłączyć), będące tematem spekulacji tubylców: "a co to takie głębokie będzie? parking podziemny pod nim budują? basen?", zaś potem: "a co to takie wysokie będzie? tor narciarski? punkt widokowy?" Po roku funkcjonowania, Rondo-Bez-Nazwy doczekało się decyzji Radnych o nadaniu imienia.
Imię Ronda wprawiło mnie w konsternację. Gburek poświęcił popołudnie, żeby nauczyć się tej nazwy, a i tak dziś rano, przy odpytywaniu "z ronda", przekręcił jego sławetne imię.
Już widzę rzesze mieszkańców, którzy zapamiętują to, co w swej bogatej wyobraźni wytworzyli nasi prześwietni Radni. Już widzę rzesze przyjezdnych, którzy umierają ze śmiechu na rogatkach miasta - i to dwa razy: raz na widok monumentalnego Ronda, drugi raz na widok tabliczki z jego nazwą.
Cóż - wielkość zobowiązuje. Czegoś tak ogromnego nie można nazwać po prostu "Rondem nad Świdrem", albo "Zielonym Pagórkiem" czy też po prostu "Rondem Sosny". Nie, obowiązkowo musi być patetycznie, wojennie, z przytupem.

Obok skwerów:
Siódmego Pułku Łączności
Szarych Szeregów.....(może i innych, których w tej chwili nie pamiętam)

Obok szeregu "martyrologicznie"  nazwanych ulic, których już wymieniać nie będę, bo klawiatury szkoda.....

Obok rond im.:
Kapitana Migdalskiego
Księdza Raczkowskiego
Sybiraków
oraz (nie wiedzieć skąd i dlaczego tak łagodnie)
Z. Herberta

Mamy w Otwocku rondo im.
(tu posłużę się ściągą)

Żołnierzy Armii Krajowej IV Rejonu Otwock "Fromczyn"

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa

wtorek, 19 października 2010

Otwockie absurdy, i tak w nieskończoność...

Mam wrażenie, że już kiedyś taki tytuł posta dawałam, ale na pewno i innej sprawie. Nasze miasteczko jest bowiem tak nieobliczalne, dziwne, nielogiczne - jednocześnie straszne i śmieszne, że czasem brak mi słów i używam "absurdu" nieustannie.
W tym tygodniu dorzucę dwa kolejne "kwiatki".
1. przebudowa jednej z głównych dróg w toku. Dowiedziałam się, że będzie ścieżka rowerowa (ewenement u nas - gmina typowo leśna - powinna być nastawiona na turystykę, rowerową w szczególności, ale ścieżek rowerowych ci u nas jak na lekarstwo). Początkowo nie wierzyłam w tę szczęsną wiadomość, aż sama się, naocznie, przekonałam. Tak, będzie ścieżka rowerowa! Ale....ale nie ma tak łatwo - ścieżka powstanie kosztem ulicy. Jesteśmy więc pierwszym miejscem w Polsce (a może i na świecie?), gdzie drogi istniejące się zwęża, zamiast poszerzać. Już widzę, jak pięknie będzie, kiedy jakiś zamyślony rowerzysta nie zauważy ścieżki (albo celowo wybierze prosty asfalt zamiast pofałdowanej kostki Bauma) i będzie mknął ulicą Batorego, a za nim, z równą mu prędkością, MKNĄŁ będzie sznur samochodów, które nie będą w stanie go wyprzedzić.....
2. Kilka tygodni temu przyszli do nas mili panowie z miejskich wodociągów i oświadczyli, że nowoczesność trafiła oto pod strzechy - mają obowiązek zamontować nam nowy, elektroniczny wodomierz. Pan Inkasent nie będzie już przychodził spisać stanu zużycia, ponieważ wszystko sobie odczyta zdalnie, po radiu. Nawet się trochę zasmuciłam z tego powodu, bo Pan Inkasent miły człowiek, dobrze mi się z nim rozmawiało, zawsze wysyłał smsy z wiadomością, kiedy przyjdzie na odczyt, albo prosił o odczyt samodzielny.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam wczoraj smsa od Pana Inkasenta: "proszę o odczyt stanu wodomierza". "Jak to" - odpisałam - "przecież odczyty miały odbywać się zdalnie?" "Tak, ale ja jeszcze nie dostałem tego modułu do odczytów" - odklikał w telefonie Pan Inkasent.
Po staremu, wzięłam latarkę, zanurkowałam pod zlew, rozbebeszyłam nowoczesny, elektroniczny wodomierz (bo on nie ma wyświetlacza na wierzchu, jak te analogowe - po co, jeśli ma być odczytywany zdalnie?), przesłałam smsa ze stanem zużycia i oczekuję na fakturę. Tak wygląda powiew nowoczesnych technik w naszym mieście. Cokolwiek czuć zgnilizną - czyżby ktoś zdefraudował środki na "moduł do zdalnych odczytów"?

poniedziałek, 18 października 2010

Obejrzane: "Mam na imię Green"

Poruszający dokument. Trafiłam nań przez przypadek - jak zresztą na większość programów i filmów w telewizji. Ot, włączyłam i tak zostałam. Najpierw widziałam, jak produkuje się deski. A że - od dziecka tak mam - z magiczną siłą przyciągają mnie obrazy taśm produkcyjnych - trwałam przed ekranem w niemym zachwycie nad masowym tłuczeniem towaru (nie jest dla mnie ważne, czy są to zapałki, deski, słoiki, gazety, butelki czy czekolada - fascynuje mnie taśmowość jako taka). Nagle obraz przestał być taki magnetyczny - zobaczyłam niszczony las. Całe połacie - aż po horyzont. A potem było jeszcze gorzej - z ekranu zaczęła się na mnie wgapiać przeraźliwie smutna małpa podłączona do kroplówki. Orangutanica. Tytułowa Green, której ludzie zabrali cały jej świat.
Jakim prawem? Prawem silniejszego, mądrzejszego, bardziej cywilizowanego.
Mimo tego, że nie jestem naiwnym, pełnym ideałów, walczącym ekologiem, mimo tego, że podczas studiów o kierunku takim-a-nie-innym, naoglądałam się i nasłuchałam wiele, film zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Miałam ochotę osobiście pojechać i przykuć się do palmy. Miałam ochotę zostać wojującym ekoterrorystą.
Myślę, że żadna wojna nie jest ludziom potrzebna do zagłady, ani żaden meteoryt, czy inwazja Zielonych Przybyszów -  ludzie sami zgotują sobie Armaggedon. Własnymi rękami.

Film prawdopodobnie będzie można jeszcze kilka razy obejrzeć na "Canal +", najbliższa emisja, jak podają, w czwartek 21.10 o godz. 8.00. W końcowych napisach jest informacja, że można go też znależć w necie - próbowałam, ale bezskutecznie, obejrzę jeszcze raz i wyśledzę adres. Warto sobie od czasu do czasu przypomnieć (a Młodemu Pokoleniu nawet częściej niż sobie), jak bardzo niszczycielsko wpływamy na Naturę.

piątek, 15 października 2010

Zaczytanie

Przeżyłam dziś zaczytanie. Prawdziwe zaczytanie w Zaczytaniu.
Wiedziałam, że w naszej mieścinie otwarto księgarnię dla dzieci. Wiedziałam i omijałam ją szerokim łukiem z kilku względów:

1. z zazdrości - bo od zawsze miałam takie marzenie i taki pomysł, tylko brakło mi odwagi i funduszy (bo to dość ryzykowne przedsięwzięcie w Mieście-Gdzie-Wszystko-Wymiera)
2. ze strachu - że zginę marnie, wsiąknę tam i bliscy będą mnie poszukiwać przez Interpol
3. ze strachu - że połowa asortymentu wyjdzie z księgarnie razem ze mną.

A dziś weszłam. Powitała mnie przemiła Kobieta, z którą natychmiast znalazłam wspólny język - bo jak nie mogłabym znaleźć wspólnego języka z właścicielką prywatnej księgarni? Miłośniczką książek, która sprzedaje tylko to, co sama przeczytała i co jej się spodobało? I - tak, owszem - wsiąkłam na parę godzin. Dobrze, że wyszłam z domu bez śniadania i głód przywołał mnie do porządku, bo prawdopodobnie nie opuściłabym tego przybytku do tej pory. "Zaczytanie" - tak nazywa się miejsce, gdzie będę bywać częściej. Na pewno. A za tydzień spotkam się tam z Panem Kuleczką. Ha! Potomkom wcale nie przeszkadza, że nie są już chyba grupą docelową opowiastek pana Wojciecha Widłaka - idą razem ze mną. Czasem dobrze jest odzyskać podupadającą wiarę we własne miasto.

czwartek, 14 października 2010

Nowe formy językowe

Złapałam się niedawno (no dobra - zostałam przyłapana) na utworzeniu językowego dziwoląga. Jednak po przemyśleniu stwierdziłam, że nie taki znowu z niego dziwoląg...

Zapytana o to, jaka będzie pogoda w weekend, odpowiedziałam:
"nie patrzyłam, co mówią"

Logika każe zagrzmieć: jak można patrzeć na to, co mówią? Można słuchać!
Z racji tego, że wiadomości przeglądam zwyczajowo w internecie, jest to jednak forma jak najbardziej słuszna: na litery raczej się patrzy, niż ich słucha. Więc, owszem, "nie patrzyłam".

he he

To się nazywa "żyjący język".

środa, 13 października 2010

Samoświadomość

Wydawałoby się, że po trzydziestce należałoby już wiedzieć co nieco o swoich możliwościach, ograniczeniach, słabościach oraz śmiesznostkach. Jednak człowiek uczy się przez całe życie, nawet prawd o sobie samym.

Wiedziona sama-nie-wiem-czym, postanowiłam pójść na próbne zajęcia z kick-boxingu. Wiedziałam doskonale, jak wygląda ten sport, byłam świadoma tego, że jest to sport walki, sport kontaktowy. A jednak poszłam.

Odkrycie, że nie jestem w stanie uderzyć ot- tak sobie, drugiego człowieka, było dla mnie równie zaskakujące i zadziwiające, jak to na diabelskim młynie w Budapeszcie, parę lat temu. "To ja się boję jeździć diabelskim młynem???do tego PANICZNIE???" A tak, mam coś na kształt lęku wysokości.

"To ja nie przykopię tej kobiecie, z którą ustawiono mnie w parze, a której nadgorliwość powoduje, że mam posiniaczone ręce, nogi i obite boki? To ja nie dołożę, mimo tego, że denerwują mnie- niemal do łez - jej ciosy, które instruktor pokazuje, jako markowane, a ona wykonuje z pełnym zaangażowaniem?"

Nie, nie przykopię, ani nie dołożę. Nie jestem w stanie. Mam tak silną barierę psychiczną przed podjęciem walki, że od dziś wiem, że atak ewentualnego napastnika mogę starać się odpierać jedynie wrzaskiem. Albo urokiem osobistym. Li i jedynie.

poniedziałek, 11 października 2010

Kolekcja piosenki francuskiej

Zakupiłam sobie kolekcję piosenki francuskiej - cztery płyty firmowane przez radiową "Trójkę": porządna firma - pomyślałam. Kupiłam tę muzykę już pewien czas temu, jednak do dziś nie miałam czasu ani nastroju jakoś się w niej specjalnie zagłębiać: ot, posłuchałam czasem jednego - dwóch kawałków, dla wywołania w sobie pewnego rodzaju melancholii i żalu za tym, czego już nie będzie - przynajmniej w tym życiu.
Albowiem francuska piosenka budzi we mnie wszelkie możliwe tęsknoty, które były obecne we mnie od maleńkości - i nawet trudno powiedzieć, skąd się tam, w głębinach mojego jestestwa - zalęgły. Nie mam wszak ojca - Francuza, matki - Francuzki, nie mam francuskich dziadków, ciotek ani innych, znanych mi przodków (a - muszę przyznać - dzięki dociekliwości Tatusia mego, znam rozległe w przestrzeni rzesze krewnych). Od zawsze irracjonalnie ciągnęło mnie do wszystkiego, co francuskie. Począwszy od języka, poprzez historię, kulturę, po Francję - samą w sobie. O ile - w czasach młodości chmurnej - robiłam COKOLWIEK, żeby się do tej mojej wymarzonej krainy zbliżyć, tak potem jakoś opadły mi skrzydełka i żyję sobie tu, gdzie się narodziłam, utraciwszy wiarę w to, że kiedykolwiek uszczknę tej Francji tyle, ile bym chciała. Bo zeszłoroczna, krótka podróż do Paryża, chociaż była dla mnie niesamowitym przeżyciem, stanowiła zaledwie liźnięcie tematu - do tego - poprzez barierę językową - liźnięcie przez papierek.
Nie rozumiem, jak to się mogło stać, że taka wielbicielka języka, z takimi zdolnościami i ambicjami, nie zdołała się go nauczyć. Nie wierzę, że osoba tak uparta, poddała się bez walki. A jednak!
Piosenka francuska pozostaje dla mnie tylko rozkoszną dla ucha, acz niezrozumiałą melodią. Ale słucham, słucham jej i coraz bardziej czuję, że tak nie może być! Dlaczego mam poddać się ponuremu Losowi, którzy rzucił mnie 100-200-300 lat za późno a do tego 1000 km za bardzo na wschód? Dlaczego miałabym nic z tym nie zrobić? Może jeszcze coś się da? W końcu nadzieja umiera ostatnia - jeszcze mogę działać - wystarczy wymyślić SPOSÓB.
Z takiego - coraz bardziej egzaltowanego rozmyślania - kiedy już prawie odnalazłam w sobie szaloną nastolatkę, którą byłam....eee...naście lat temu, wyrwała mnie konieczność zmiany płyty.
Nie zamierzałam wypaść z nastroju, zamieniłam więc płytę nr 1 na płytę nr 2 i.....przeżyłam gorzkie rozczarowanie. Na "2" piosenki były wyraźnie nie-te-co-trzeba! Śpiewane przez innych, nieoryginalnych wykonawców. Do tego - czyżbym się przesłyszała? - o nie! niektóre są śpiewane po angielsku!!!Ojjj....nastrój prysł, włączyła się zwyczajowa złośliwość oraz ironia: kupiłam płyty dla bezmózgiego i głuchego tłumu, łasego na różnorodne "kolekcje". "Kolekcji" nikt w całości nie przesłuchuje, tylko gromadzi.
Bo ładnie wyglądają na półce?
Bo człowiek ma naturalne ciągoty do kompletowania?
Bo jeśli w kupie, to bardziej się opłaca, niż osobno?
Bo tak!
Niestety, ja przesłuchałam kolekcji - głupia i naiwna! Już wiem, że druga płyta nadaje się wyłącznie do śmietnika. Trzecia jest ok. Czwartej nie zdecydowałam się przesłuchać - obawiałam się, że zadziała prawo serii: co druga do kosza. Trwam więc w nieświadomości, czy radiowa "Trójka" podpisuje się pod chłamem w połowie, czy zaledwie w jednej czwartej...

niedziela, 10 października 2010

brąz

niesłychane, ile odcini może mieć brąz..
jeden dziwniejszy od drugiego...

Z racji tego, że jesteśmy posiadaczami starego domu ze starym podwórkiem, musimy dbać o nasze obejście w sposób staranny, żeby się nie rozsypało zbyt wcześnie.

Remontujemy więc po trochu, zmieniamy, upiększamy. Wszystkiego na raz się nie da, choć już duuużo zdziałaliśmy.

Przyszedł czas na płot  - od wschodu, z mniej reprezentacyjnej części podwórka otacza nas szary, betonowy, cmentarny ponurak. Od północy było jeszcze gorzej - w charakterze płotu występował warsztat sąsiada o bardzo - że się tak wyrażę - fantazyjnym wykończeniu (pustaki z odpadów: każdy innego kształtu i koloru). W wakacje osłoniliśmy się od północy pięknym, brązowym płotem lamelowym i pozostawiliśmy go do obrośnięcia bluszczom. Tym bardziej zaczął razić nas w oczy płot wschodni.

Wymiana na razie nie wchodzi w grę - postanowiliśmy go przynajmniej pomalować na kolor maskujący. Najprościej: na brązowo, bo to i z domem będzie współgrał i z zapłotową roślinnością.

Kupiliśmy beżową farbę oraz ciemnobrązowy pigment. Sprzedawca zapewniał, że pigment jest przeznaczony do barwienia BIAŁEJ farby, więc barwiąc BEŻOWĄ, na wstępie już ciemniejszą, z pewnością uzyskamy ciemny brąz. Na wszelki wypadek - gdyby brąz okazała się zbyt jasny - wzięliśmy dwie buteleczki pigmentu.

Jaież było moje zdziwienie, kiedy po wymieszaniu i pierwszej próbie malarskiej, okazało się, że nasz płot staje się....RÓŻOWY.

Popędzilam czym prędzej do sklepu, żeby ratować sytuację (przypominam: Otwock, sobota - sklepy czynne do 14.00) - zakupiłam jeszcze więcej brązowego pigmentu oraz - dla przyciemnienia - czarny.

Co dzieje sięz RÓŻEM po dodaniu CZERNI? Ano robi się szaro. W dokładnie takim samym odcieniu, jak ten, który chciałam ukryć...

Czym prędzej zaczęłam dodawać zapasowego brązu. Było nieźle! Zdecydowanie lepiej, niż SZARO, no i przynajmniej nie RÓŻOWO.

Było FIOLETOWO.

Wpatrywałam się tak długo w mój nowy płot, że aż wmówiłam sobie, że FIOLET to taki specyficzny odcień BRĄZU. W zasadzie to jak się tak wnikliwie przyjrzeć, można znaleźć brązowe refleksy i odcienie. Mam brązowy płot. Tak. Siła sugestii....

Szkoda, że nie ciemnobrązowy. Widać nie można mieć wszystkiego. Trudno. Mój brązowy jest na pewno lepszy od pierwotnego. Nie wiem, co prawda, jak będzie ze zlewaniem się z roślinnością. Bo naturalna barwa to to nie jest.

sobota, 9 października 2010

Takie same tylko że inne

Ulubione dziecięce powiedzonko.
"A Kasia to miała dzisiaj takie same rajstopki w przedszkolu, jak ja, tylko trochę inne".

" A Magda to jest zupełnie taka sama, jak ja, tylko trochę inna"
Wiele razy łapię się na tym, że są osoby na tym świecie, które wydają mi się podobne do mnie - w jakiśtam sposób, w pewnym aspekcie. I myślę sobie wtedy, że to po prostu niemożliwe, żeby różniły się ode mnie w pozostałych kwestiach - bo jakże to: Ania lubi taki sam odcień czerwieni, jak ja, taką samą muzykę - dogadujemy się bez słów, to pewnie i pierogi ruskie wielbi, bo jak mogłaby nie wielbić? A tu niespodzianka! Bo właśnie że nie wielbi!
Prowadzę długie rozmowy o wszystkim z Iwoną - kwitnie ta znajomość rok, dwa, trzy - i rozumiemy się w pół słowa. Nagle okazuje się, że mamy kompletnie odmienne poglądy na sprawy zasadnicze. Jak to? Nie zauważyłam wcześniej? Można dalej trwać w obopólnym porozumieniu, tak bardzo się różniąc? No można, świetnie można!
Robię głupi test na facebooku - wychodzą mi za każdym razem takie same wyniki, jak mojej znajomej, powiedzmy...Agacie. Raz...Drugi...Trzeci....Takie same jesteśmy? Siostry internetowe? Ale po bliższym poznaniu z Agatą okazuje się, że jest to jedna z bardziej irytujących osób, jakie spotkałam w życiu. Jak to? Może ja sama jestem dla siebie irytująca, albo - nie daj Boże - dla innych? A może - po prostu - podobieństwa się odpychają?
W drugą stronę też to działa: wiem, że nawet nie znając blisko osoby A, B, C, D - w jakiś sposób ja lubię, czuję do niej sympatię, chciałabym z nią przebywać, spotykać się, rozmawiać, ale....jakoś NIE WYCHODZI. i dlaczego? Przecież naprawdę CHCIAŁABYM! Mimo tego, że nie wiem, czy lubimy podobne kolory, mamy podobne poglądy, wyniki, czy się rozumiemy.

Dziwne to międzyludzkie powiązania. Ale to dobrze, że się różnimy  - ciekawie jest poznawać nowych ludzi i odkrywać kolejne warstwy prawdy o starych znajomych.

piątek, 8 października 2010

Zenith

Takie niegroźny, prywatny świr.
Mój własny.
Mam hopla na punkcie długopisów Zenith(hopla mam też na punkcie notesów, zeszytów i tego typu akcesoriów, ale to zpuełnie inna historia).
Nieważne, ile ich mam - putykanych po torbach, szafkach, szufladach i zakamarkach - zawsze znajdzie się miejsce dla NOWEGO. Bo pomarańczowy się złamał, bo czerwony ma zupełnie inny odcień, bo takiego - zielonego - to jeszcze na pweno nie miałam, bo czarny właściwie gdzież zaginął.
Każda wizyta w sklepie, prowadzącym sprzedaż Zenithów, kończy się zakupem nowego Zenitha. Choćbym weszła tylko po koszulki do segragatora, sztuk 3. Choćby (jeśli wykryłam - co często bywa - sprzedaż Zenithów na poczcie) moja wizyta nie miała na celu zakupów jakichkolwiek - wyjdę z Zenithem, o ile on tam jest sprzedawany.
Każdy ma prawo do swojego wariactwa, czemu ja nie mogę? Moje jest niegroźne.

czwartek, 7 października 2010

Kukułka

Jak pies do jeża zabieram się do tej recenzji.
Tam od razu: recenzji.
Nie można napisać recenzji komuś, kogo się zna i lubi, bo się NIE DA.

Książka się podoba, albo się nie podoba.
Jeśli się nie podoba, to katastrofa, bo jak tu o niej napisać tak, żeby nie urazić autora?
Jeśli się podoba, to nie do końca dobrze, bo Cała Reszta stwierdzi, że recenzja jest po znajomości...

"Kukułka" Antoniny Kozłowskiej, to trzecia książka tej autorki. Czekałam na nią z niecierpliwością, bo po lekturze poprzednich już wiem, że specyficzne i niepowtarzalne pisarstwo A.K. mnie wciąga - od pierwszej do ostatniej strony. Jej książki to te, z którymi siadam w fotelu i wstaję zeń dopiero, kiedy zobaczę ostatnią stronę. I jeszcze czuję żal, że już koniec.

Gdybym recenzję pisała tydzień temu, tuż po przeczytaniu, byłaby bezwarunkowo entuzjastyczna. Jednak zdążyłam ochłonąć i nabrać dystansu, więc wiem, że nie jest to moja ulubiona książka autorstwa A.K. Ulubioną - na zawsze chyba - pozostanie "Czerwony rower" - on jest po prostu "mój". Chociaż i w "Kukułce" znalazłam fragmenty, z którymi tak bardzo się identyfikowałam, że niemal czułam zapachy i słyszałam dźwięki. Dom babci bohaterki i cała miejscowość, był domem mojej babci oraz jej miasteczkiem - i nie chciało być inaczej.

A.K. świetnie widzi polską rzeczywistość - tu jest po prostu ponuro, smutno i aż się nie chce. Owszem, można być ponad to i czerpać radość z każdego drobiazgu (jak ja), ale zasadniczo nasz kraj nie jest rajem na ziemi, a nasi rodacy to - zdecydowanie - nie są anioły. Gdyby jednak było AŻ TAK przerażliwie beznadziejnie, jak wynika z klimatu "Kukułki" (a również i dwie poprzednie książki są w podobnym klimacie), mielibyśmy chyba większy współczynnik samobójstw, niż Węgry. Na szczęście wiem, że jest to celowe podbarwienie szarością naszej codzienności (wszak nie aż tak szarej!) - autorka dostrzega i wyolbrzymia wszelkie przejawy brzydoty, dzięki czemu jej książki w niektórych miejscach są wręcz naturalistyczne. No i dzięki zbudowaniu tej ciężkiej, beznadziejnej atmosfery, autorka mogła w pełni rozwinąć swój świetny cięto - ironiczny dowcip.

Jednak najbardziej podobają mi się bohaterki (i bohaterowie również). Nie jestem specjalistką od analizy psychologicznej postaci: a czy pani M. to - z punktu widzenia medycyny - miała prawo tak reagować na swoją bezpłodność, a czy pani I. to jest wiarygodnia w swoim postępowaniu. Ja, jako czytelniczka, wiem, że kiedy musiałam przerwać lekturę, TĘSKNIŁAM za bohaterami. Nie zdarza mi się to zbyt często. Byłam ciekawa, co jescze u nich się wydarzy, jak zakończy się ich historia. Lubię być przywiązana przez autora do jego bohaterów. Nie, nie oznacza to, że ich polubiłam. Wręcz irytowały mnie niektóre ich zachowania. Właśnie dlatego, że były takie naturalne, zwyczajne, pospolite, przewidywalne, nie-moje. Nie identyfikuję się z żadną z bohaterek, chociaż są mi - w pewien sposób - bliskie.

Co było ciekawe - dla mnie, jako dla osoby znającej autorkę: doszukiwanie się w książce wzorców z realnego świata. Czerpanych garściami, ale używanych oszczędnie, bardziej jako przyprawa, dodająca historii smaczku, nie zaś jako oczywiste przywołanie znanej nam obydwu sytuacji, miejsca czy osoby.

Co mnie zdziwiło? Zakończenie. Po nurzaniu się w beznadziei, smutku, nudzie, czasem wręcz brzydocie, nie spodziewałam się w żadnym razie najmniejszego promyka słońca. A tu zaskoczenie! Nawet dwa zaskoczenia.

Co mogę powiedzieć jeszcze? Czekam na kolejną książkę. Stanowczo zbyt długo się czeka, zbyt szybko czyta.

środa, 6 października 2010

Wycieczka krajoznawcza i gimnastyka poranna

Hasło: nie wierzcie prasie lokalnej.
Ja uwierzyłam i pojechałam sobie drogą, prowadzącą przez świeżo wyremontowany most. Szkoda, że most - wbrew temu, co głosiły gazety - nie został jeszcze oddany do użytku.
Pojeździłam więc sobie po malowniczej okolicy, zastanawiając się, czy aby dokądkolwiek dojadę, czy też może będę zmuszona do przebycia wpław rzeki Świder. Im droga stawała się mniej przejezdna, a bardziej zalesiona, tym było mi bardziej nieswojo. Lubię przejażdżki w nieznane, ale wolę wtedy mieć ze sobą mapę okolicy. Następnym razem nie omieszkam jej zabrać, jeśli prasa ogłosi, że otworzyli nową drogę.

Za to Gburek dziś rano zyskał mój szacuneczek. On postanowił urządzać poranne przebieżki. O 6.00 stawił się przede mną w dresiku, z pytaniem, czy może mam ochotę wybrać się razem z nim i którymś z psów. Spojrzałam na niego jednym zaspanym okiem, poleciłam mu wyjrzeć za okno i powtórnie przemyśleć sprawę biegania. A za oknem o godzinie 6.00, Moi Państwo, panuje czarna noc. No, powiedzmy: granatowa. Gburek bez słowa rozebrał się z dresu i z powrotem dał nura pod kołdrę. Nie ma to jak silne argumenty. Zdecydowanie wolimy uprawiać sporty w świetle słońca. Może na wiosnę będzie lepiej?

(ale ze mnie leniwa matka...)

wtorek, 5 października 2010

Są takie dni...

...kiedy lepiej wyłączyć telefon, telewizor z wiadomościami, nie szperać po necie i w ogóle nie wstawać z łóżka. Zasłonić rolety, zasłony - co tam kto ma - i udawać, że świat za oknem nie  istnieje.

Świat zły, podły, wredny i zwyczajnie nieprzyjazny, z jego wiadomościami, co spadają na łeb, jak kulki gradu - jedna po drugiej, bezlitośnie.

Aż dziw, że świeci piękne słońce, a nie jesienna, deszczowa plucha - zawierucha.

Chciałoby się wrócić do łóżka i ogłosić czarny wtorek. Może po obudzeniu się w środę, świat wróci do normy?

Ale nie, to niepodobne do mnie. Ja się nigdy nie martwię i wiem, że wszystko ma jasną stronę, a każdy dół swoje dno, od którego uda się odbić.

Jeśli nie dziś, to jutro będzie lepiej. Bo gorzej to może być zawsze, ale dlaczego miałoby być gorzej?

Uszy do góry, zamiast się zamartwiać i przejmować maluśkimi i wielgaśnymi rzeczami, trzeba iść przed siebie. W końcu nigdy więcej nie będzie już 5 października 2010. Każdy dzień jest niepowtarzalny, nawet jeśli pies przed wyjściem utytła spodnie (a to był jeden z drobiazgów, pozostałe kulki gradu były większego kalibru).

poniedziałek, 4 października 2010

niechciana działalność

Zostałam dziś - całkiem niechcący i przypadkowo społecznikiem.
Nigdy nie miałam zacięcia do kandydowania ani brylowania w samorządzie szkolnym czy studenckim. Ojciec naszych dzieci - z tego co pamiętam - też nie. I trafiło nam się pacholę zaangażowane społecznie. Ono będzie działać, kandydować, obiecywać i ...starać się obietnice wypełniać.
Póki co - plakat wyborczy zrobiłam ja.
Po zakupieniu nań materiałów z mojej kiesy.
To się chyba nazywa: znaleźć sponsora.
W czwartek odbędą się wybory. Ot, demokracja trafiła do szkół. Ciekawe, jak zadziałają granatowe hasła na żółtym tle.


Jakby mało było mi charytatywnej działalności, zabrałam się za okładanie książki do plastyki. Po zeszłorocznej walce z okładkami, która zaowocowała wzbogaceniem mojego słownictwa w Bardzo Brzydkie Wyrazy, obiecałam sobie, że Potomki - jak ostatnie flejtuchy - będą chodzić z książkami bez okładek. I trudno - ja się na powtórkę nie piszę - o nie, nie!

Jednak w tym roku okazało się, że przedmiot PLASTYKA w klasie piątej jest czymś szczególnym i należy mu się osobliwy szacunek. W trosce o dobro mojego dziecka obłożyłam więc książkę w fioletowy, kwiecisty papier. Oby to wystarczyło, żeby Pani Plastyczka spojrzała łaskawym okiem....

niedziela, 3 października 2010

Otwock zabytkiem

Bijemy się od lutego, żeby zaniechano durnego pomysły wpisania dużej części Otwocka do rejestru zabytków: całych ulic, podwórek - w sumie 1/4 miasta pod ochroną konserwatorską - taki projekt zaistniał w czyimś chorym umyśle.
Temat przycichł na kilka miesięcy....i nagle wybuchnął pod koniec wakacji (co mnie ominęło z racji wyjazdu).
 Zupełnie przypadkowo dowiedziałam się parę dni temu, że owszem, jesteśmy zabytkiem.

Moi znajomi z lokalnego forum dyskusyjnego, czem prędzej zorganizowali sobie pogadankę na ten temat, miejscami bardzo trafną:

"W Otwocku sytuacja z zabytkami jest stabilna, stare ulegają zniszczeniu, ale zaraz w ich miejsce budowane są nowe."

(tu link do całej dyskusji - raczej w celach humorystycznych: http://linia.com.pl/forum/read.php?4,95055,page=1)

Osobiście dostaję nerwowych drgawek na hasło: "konserwator zabytków". To dla mnie równie szkodliwy społecznie osobnik, jak "drogowiec".
Niechcący wysłuchałam radiowej audycji z przedstawicielem konserwatora zabytków, który tłumaczył, że Otwock został objęty ochroną, ze względu na unikatowy układ urbanistyczny. Albo ten pan jest idiotą, albo nie wie, o czym mówi. Otwock bowiem nie ma żadnego układu urbanistycznego. Jest chaotyczny, bezładny i bezkoncepcyjny. Jedyne, co w nim piękne - lasy i drewniane domy - ochronić się nie da, a już na pewno nie na tej zasadzie, co resztę świata: mamy wszak w mieście kilka obiektów wpisanych do rejestru i stan ich jest opłakany. Jeśli stan całego miasta będzie podobny, po kilku latach przebywania na mitycznej "liście", to ja chyba sama, własną ręką, podpalę mojego świdermajera i ucieknę, gdzie pieprz rośnie. I wanilia.

sobota, 2 października 2010

Jesień....

Uwielbiam.
Także tę paskudną, z wiatrem i deszczem - pod warunkiem, że siedzę w domu z zapalonymi świeczkami, albo jadę w świat w ciepłym samochodzie (tu zdecydowanie musi być to Zielony Potwór, jeśli jesień weszła w fazę dżdżystą).

Ale - póki co - jesień nas rozpieszcza słońcem i feerią kolorów. Żółte i czerwone liście na trawniku powodują - nie wiadomo czemu - że mam świetny nastrój. A kasztany....kasztany to już jakaś moja obsesja - znoszę je do domu w niesłychanych ilościach, nie potrafię się oprzeć ich błyszczącej, brązowej skórce i - ot, tak, porzucić pod drzewam.

Pięknie jest...

piątek, 1 października 2010

Gdzie jest wrzesień???

Uciekł mi w tym roku. Całkowicie.
Niby był, ale jakoś go nie zauważyłam - czy to z powodu przedłużonych wakacji i nieobecności na rozpoczęciu szkoły? Być może aż tak bardzo potrzebuję rytuałów, że bez nich nie jestem w stanie rozpoznawać czasu?
Września w tym roku dla mnie nie było.
Mamy październik.

czwartek, 30 września 2010

ale chała!

Recenzja będzie.
Krótka i zwięzła.
Zainspirowana powiedzonkiem z ostatniej części "Shreka" - jak w tytule, nic dodać, nic ująć. Małe słówko, a jak wiele treści niesie.

Przeczytałam książkę. Zdobytą przypadkiem, a nawet - można powiedzieć - podstępem.


Gryzelda została wpuszczona "w szkodę" - poszła z Ojcem swem i Bratem do empiku i obydwoje dostali pozwolenie wybrania dla siebie książek....Gburek wrócił z kolejnym tomem R. Muchamore'a (co było do przewidzenia), natomiast panienka - wiedząc, że przy Jonatanie nie przejdą żadne opowiastki o wampirach, wybrała Coś Innego.
Kiedy przyjechali do domu i zaczęli chwalić się swymi zdobyczami, pierwsze pytanie, które cisnęło mi się na usta brzmiało: "czy ktoś ocenzurował to, co ma w ręku Gryzelda???". Otóż nikt. A Gryzelda przeczytała w drodze sporą część tego, co wzięła z półeczki z sensacją (jak się przyznała). "Z młodzieżowej półeczki?" - zapytałam podchwytliwie. Nie, nie z młodzieżowej. Dobrze, że teraz wcześnie robi się ciemno, więc nie mogła czytać całą drogę z Warszawy - byłaby już za połową.

Przystąpiłam do cenzurowania. Osobiście.

Po pierwsze - brutalne i niepotrzebnie krwawe sceny od samego początku.
Po drugie - długo rozwijająca się i zagmatwana akcja.
Po trzecie - apetyt spada w miarę jedzenia, pod koniec ma się ochotę na odwrót.

Zupełnie niepotrzebna książka. Nic by się nikomu nie stało, gdyby jej nie było. A pan autor ma kilka w swoim dorobku - szacuneczek dla jego czytelników, którzy brną przez te zawiłości - zawiłości mające trzymać w napięciu, a jedynie nużące i zadziwiające - nie w sensie zaskoczenia, tylko raczej zdumienia, że można aż tak natworzyć. Spodziewałam się czegoś na kształt naśladownictwa Jonathana Carrolla. Rozczarowanie było bolesne.

Sebastian Fitzek "Odłamek". Ale chała!

Ps.1 Przyjmuję do wiadomości, że to ja się nie znam na prozie współczesnej i na budowaniu napięcia - może w oczach krytyków literackich jest to bardzo zgrabnie napisany, porywający thriller psychologiczny.
Ps.2 Przepraszam wszystkich, którzy czekają na inną recenzję, jeśli chociaż przez chwilę pomyśleli, że to jest krytyka tamtej książki. Taki żarcik ;)

środa, 29 września 2010

nad-Morze jesienią

Zupełnym przypadkiem i wcale tego nie planując, zobaczyłam dziś jesienne morze. Nasze, Bałtyckie.
Bardzo je lubię po sezonie, kiedy na plażach nie ma tłumu spragnionych słońca letników.
Tym bardziej, że temperatura wody - nawet latem - nie skłania do nurzania się w falach - Bałtyk kojarzy mi się zdecydowanie z przesypywaniem piasku, słuchaniem kojącego szumu i spacerami donikąd.
Wiało tak, że trzeba było włożyć niemało wysiłku w zachowanie obranego kierunku, ale za to po wczorajszym deszczu - który chciał uniemożliwić nam dzisiejszy spacer - nie było już śladu.
Rozochoceni przechadzką po sopockim molo, udaliśmy się jeszcze na krótki spacer po gdańskim Starym Mieście. Piękne te kamieniczki w Rynku - kiedyś to potrafiło się klimatycznie budować - nie to, co współcześnie. Czy ktokolwiek za 200-300-400 lat będzie chodził po osiedlach z przełomu XX i XXI wieku, podziwiając kunszt i pomysłowość architektów oraz chwaląc malowniczość okolicy?
Na koniec krótkiej nadmorskiej wycieczki, zjedliśmy sobie - tradycyjnie - po flądrze. Przepyszna!

czwartek, 23 września 2010

reklama drażni

więęęc
należy uderzyć w klienta ciszą

Dziś zostałam uderzona reklamą prosto w głowę - właśnie przez to, że jej nie usłyszałam. Genialny pomysł.

Siedzę sobie otóż, klepię w komputer, w tle bębni telewizor, bo jednym okiem oglądam jakiś niezobowiązujący umysłowo film. Film - naturalnie - jest przerywany sukcesywnie bloczkami reklamowymi. Oprócz serii z żubrem, reklamującym fatalne piwo (czy wszystkie piwa są teraz TAK słodkie? a może coś mi się ze smakiem zrobiło po tych dietach?), mało która reklama jest w stanie spowodować oderwanie mojego wzroku od klawiatury.

Ale nie ma siły - kiedy człowiek pośród jazgotu pańć wielbiących proszki do prania, kremy do depilacji i syropy na kaszel usłyszy NIC, musi spojrzeć na ekran. Po prostu musi. I widzi to, co spec od reklamy chciał, żeby zobaczył: markę samochodu, który nie potrzebuje słów.

Bardzo pomysłowe.

Szkoda, że jestem przywiązana do Zielonego Potwora, bo dałabym się skusić....

środa, 22 września 2010

MeteKosy

Lat temu...będzie ze 12...(matko, jak ten czas leci!), zaczynający mówić Gburek zawołał z rana: "mama, metekosy źjem!" - co wprawiło matkę Gburka w konsternację - nie wiedziała bowiem, o co latorośli chodzi. Pora była śniadaniowa, matka Gburka zaczęła więc wyciągać wszelkie - zwyczajowo jadane przez Potomka - dania poranne. Synek zaczynał się niecierpliwić, a nawet popadać w dziką furię, kiedy kolejne wyciągnięte opakowanie nie było "MeteKosami". Sytuacja stawała się nerwowa.
Aż matka trafiła na czerwony woreczek z pomarańczowymi płatkami - nachmurzone oblicze Gburka rozjaśniło się w uśmiechu: "metekosy! moje metekosy!"

Od tego czasu "MeteKosy" są podstawowym daniem śniadaniowym u nas w rodzinie. Na krótko zostały zdetronizowane przez Kaszę, która była zdecydowanie preferowana przez Gryzeldę, więc koniecznie Starszy Brat musiał jeść Taką Samą Kaszę, jak Młodsza Siostra. Z biegiem czasu Kasza była posypywana MeteKosami, aż w końcu podstawowym posiłkiem stały się One Same. W przypadku Gburka - w formie mleka z płatkami, w przypadku Gryzeldy - zdecydowanie odwrotnie.

Ilościowo, rocznie, wychodzi nam chyba z tona płatków. Nie ma sensu kupować ich w małych opakowaniach, bo jest to porcja jednorazowa.

Nikt, doprawdy nikt nie wie, o czym mówimy, kiedy rozmawiamy o naszym ulubionym śniadaniowym posiłku....

wtorek, 21 września 2010

Nie lubię(recenzja)...

...kiedy z całkiem przyzwoitej książki, robi się gniot niewart czytania.
Co innego, jeśli książka od początku jest nijaka - wtedy mówi się trudno i nie sięga się po danego autora następnym razem. Albo daje się mu drugą szansę - do wyboru.
Ale jeśli autor, który przez ileś części świetnie sobie radzi z warsztatem pisarskim, czym rozpieszcza swego czytelnika, nagle produkuje bubel, bardzo jest to frustrujące dla tego, kto nastawił się na kolejną interesująco opisaną przygodę swoich ulubionych bohaterów.
Nie jestem jakimś wprawnym wyłapywaczem błędów ani wytrawnym znawcą warsztatu pisarza. Powiem więcej - jeśli podczas czytania, zamiast skupiać się na akcji i przeżyciach bohaterów, zaczynam rozmyślać o technikach pisarskich oraz wyszukiwać potknięcia w tekście, jest to początek końca mojej przyjaźni z daną książką.
Właśnie dojrzewam do rozwodu z cyklem "Zwiadowcy" Johna Flanagana. Szkoda, bo przez pięć części przeżywałam dość mocno - wraz z Gburkiem - przygody młodych bohaterów. Czekaliśmy z niecierpliwością na kolejne tomy serii....aż do szóstego, feralnego.
Gburek przeczytał ostatni tom tak, jak poprzednie - szybko i bez głębszego zastanowienia. "Super" - orzekł jednoznacznie. Zabrałam się więc ochoczo do czytania....i aż zazgrzytało.........
Autor zapomniał, jakimi cechami charakteru obdarzył bohaterów, albo pomieszali mu się oni: czujny zwiadowca zaczął przejawiać zachowania roztargnionego i nieroztropnego rycerza. Dalej jest gorzej: akcja powieści toczy się zimą, nagle zaś bohaterowie "przedzierają się przez gąszcz paproci" - podobnych kwiatków jest więcej, akcja się ślimaczy, nudą wieje - kończ pan, panie Flanagan, wstydu oszczędź!

niedziela, 19 września 2010

Wesele

Wesele, wesele, wesele....
....i po weselu.

Było miło, tanecznie - tak ZWYCZAJNIE, jak na weselu być powinno. Ale po co ten cały cyrk z przygotowaniami - doprawdy, nadal nie rozumiem.

Nie da się podobnego przyjęcia zorganizować z mniejszym przytupem? Toż na wielu imprezach u nas w domu bywało 30 osób i sama wszystko przygotowywałam. Niekiedy w sposób niezapowiedziany trafiają się spotkania na 10 osób. To co? Na 100 czy 150 trzeba ROKU przygotowań???

No i to jedzenie....po co tyle jedzenia? Kto normalny zjada w ciągu kilku godzin (nocnych!!!) cztery - pięć obiadów? Plus przystawki, wiejskie stoły i desery. Szkoda, naprawdę szkoda marnować.

O alkoholu powiem tylko tyle, że zawsze wzbudzam na weselach sensację, ponieważ nie lubię na weselach pić. Albo staram się ubrać w rolę kierowcy, albo - odkąd Jonatan odebrał mi tę funkcję - po prostu piję minimalnie, byle "nie obrazić gospodarzy". Bo "gospodarzom" zwykle się w głowie nie mieści, że przyjechało się na wesele i "nie popije się". Hasło: "ale popiliśmy na weselu" oznacza, że było świetnie.

Trudno. My na tym weselu potańczyliśmy. To dobrze, że potrafimy brać nawet ze średnio ulubionych sytuacji to, co nam sprawia przyjemność. Za pół roku powtórka z rozrywki.