Z okazji pierwszej wysokiej fali zamknięto naszą trasę do Stolicy. Ja tam ze Stolicą nie mam silnych związków, jeździć codziennie nie muszę, więc ubolewania specjalnego nie zgłaszałam.
Niestety, nadeszła druga fala i drugie zamknięcie. I tu już nie było różowo - miałam planową wizytę u specjalisty z Gryzeldą, której przełożyć nijak nie mogłam.
Postanowiłam postawić na najbardziej niezawodny środek transportu, co to w korkach nie stoi - pociąg podmiejski. Niestety, posłuchałam kolegi, jeżdżącego codziennie do pracy w Centrum: "nie wygłupiaj się, jedź autobusem - godzinka jazdy, może ciut więcej - i jesteś na miejscu". Z racji tego, że od domu do pociągu mam kawałek, a i od pociągu do Miejsca Docelowego też nie za blisko, pojechałyśmy autobusem. To, że nie był to dobry krok, widziałam już po dziesięciu minutach, kiedy autobus STANĄŁ. Nieodwołalnie, ostatecznie i na amen. Korek. Taki z rodzaju nieprzemijających.
Od razu poszedł w ruch telefon - nic to, że zabroniona jest rozmowa przez komórkę kierowcom, Kierowców-Autobusów-w-Korku żadne zasady nie obowiązują. Dowiedzieliśmy się, że wszystko stoi, albowiem policja kieruje ruchem, a jak oni kierują ruchem, to koniec. Na marginesie dodam, że wszystkie słowa wypowiadane przez Kierowcę do słuchawki, podaję w tłumaczeniu, z pominięciem rozlicznej - acz kwiecistej - łaciny.
Po kilkunastu minutach postoju, kiedy to do połowy drogi było jeszcze daleko, zaś czas wyznaczony przez naszego znajomego, który polecił nam ten środek transportu, jako czas dojazdu do celu, nieubłaganie upływał, Kierowca wykrzyknął w słuchawkę oraz do jednej z pasażerek, która zniecierpliwiona wyszła na papieroska: "mamy skrót! jedziemy!". I ruszył, opłotkami, zapominając jakoby, że autobus nie jest jednak małym samochodzikiem. Zaklinowawszy się w bocznej uliczce, szarpnął zniecierpliwiony i zahaczył o słup telekomunikacyjny. Nie przejąwszy się tym zbytnio - biada słupowi! - usiłował złamać w pół autobus, by skręcić w prawo, w kolejną uliczkę. Tu już niestety - nie dało się - nic to: skręciliśmy w lewo, dotarliśmy do nieco szerszego miejsca i...sprytny kierowca zwyczajnie ZAWRÓCIŁ. Ważne, by jechać, czyż nie?
W tle toczyły się gorączkowe rozmowy telefoniczne współpasażerów: " nie dojadę na 10, na pewno, na 11? no nie wiem, nie wiem...", "nie idę na ten egzamin, po co? mam się spóźnić godzinę na godzinny egzamin?", "no jadę, jadę, to znaczy stoję", "pokochaj dziś koleje, unikaj autobusów, mówię!"
W tej atmosferze dojechaliśmy do Trasy Alternatywnej, która okazała się - co za zaskoczenie! - zakorkowana. Ale tu przynajmniej była alternatywa w postaci pociągu, na który można się przesiąść, co też skwapliwie uczyniłyśmy zaraz po dwóch zdarzeniach:
1. Kierowca naszego autobusu poprosił pasażerów o to, by przesiedli się do innego autobusu, bo on nie przewidział TAKIEGO korka i kończy mu się paliwo.
2. Kierowca Tego Drugiego najpierw pojechał polną drogą, nie patrząc na drzewa i krzewy porastające pobocze oraz niewątpliwie MYLĄC swój pojazd z jakąś terenówką, potem zaś, równie finezyjnie, jak poprzednik, utknął z kretesem, uroczo tłumacząc pasażerom, że "te głąby leją asfalt na rondzie akurat wtedy, kiedy Wał Miedzeszyński jest zamknięty, jakby nie mogli poczekać dwóch dni, jak już wszyscy przestaną tędy jeździć".
Postawiłyśmy na kolej. Kolej przybyła. Ustawiłyśmy się grzecznie przy pierwszych drzwiach, licząc na możliwość zakupu legalnego biletu. Nie wzięłyśmy pod uwagę tego, że nie byłyśmy jedynymi, które na taki pomysł wpadły.....Dwa przystanki przebyłyśmy więc nielegalnie, za to w doborowym (i dość blisko zakonserwowanym, że się tak wyrażę...) towarzystwie, z którego na długo zostanie mi w pamięci Pani, apelująca o spokój w przeładowanym ludźmi (i emocjami) wagoniku: "nie kłócmy się, mili państwo, bo się zagryziemy, a nie warto, bo i tak za parę dni wybuchnie wojna z Irakiem, musimy trzymać się razem".
Po niemal dwóch godzinach dotarłyśmy do celu numer jeden. Kolega - wielbiciel autobusów, który jechał do Stolycy godzinę później, niż my, stwierdził, że on kompletnie nie rozumie naszych pretensji, bowiem jemu droga zajęła równą godzinkę, jak zwykle. Trudno, widocznie jesteśmy pechowe. Za to jakie mamy przygody!
W nagrodę za wszelkie niedogodności komunikacyjne, przeszłyśmy się z Gryzeldą NASZĄ BYŁĄ ULICĄ. Furtka NASZEGO BYŁEGO DOMU (MOIM DOMEM to on nie był nigdy, ale widać POTOMKI jakiś sentyment do niego żywią) stoi na swoim miejscu. Jaśmin pachnie tak, jak pachniał.
Owocem wycieczki jest krzak jaśminowca, który zakupiłam i posadziłam na podwórku, żeby zrobić przyjemność sentymentowi Gryzeldy - skoro twierdzi, że zapach jej się "kojarzy", to niech ma. Oby nie skończył - niewinny krzaczek - jak większość roślinności w kontakcie z moim wybitnym ogrodniczym talentem.
Owocem wycieczki jest również refleksja: jak mało potrzeba, żeby człowiekowi, marnemu robakowi, zburzyć wszelkie plany i jak mało znaczy nasza rozwinięta cywilizacja, wobec pierwotnej natury. Utwierdziłam się w przekonaniu, że cywilizacja raczej nas zgubi, niż kiedykolwiek nam pomoże w starciu z Przyrodą.