z klimatem...

z klimatem...

środa, 30 czerwca 2010

Zdesperowana

Tytuł posta inspirowany poprzednią notką.

Spotkałam dziś na swej drodze Zdesperowaną Kobietę - Matkę.
Aż się do siebie uśmiechnęłam - do siebie, bo ona w swej desperacji tego nie zauważyła.

Kobieta Zdesperowana wydzierała się na jedno ze swoich dzieci. Ze słów, które padały wywnioskowałam, że dostała jej się kopia Gburka.

"Ty zawsze musisz być pierwsza, niezależnie od kosztów, po trupach, po rodzeństwie, nie patrząc na nic, byle byś była pierwsza! Nie cierpię tego u ciebie! Jeszcze raz usłyszę i zobaczę, będziesz ostatnia zawsze i wszędzie przez cały miesiąc!"

Miałam ochotę podejść i poklepać ja po ramieniu. Pocieszyć, że potem będzie nieco lepiej. Że się ułoży. Wychowa. Utemperuje.

Pamiętam, jaką udręką było chodzenie gdziekolwiek z kilkuletnim Gburkiem, który musiał być jednocześnie PIERWSZY i NAJBLIŻEJ MAMY. Kończyło się to deptaniem mu po piętach. Poza tym pchał się do środków transportu, byle zdążyć, nawet przed tymi, którzy WYCHODZĄ. Ileż walk z nim stoczyłam o to, kto pierwszy dostaje jedzenie, kto pierwszy się kąpie (tu akurat nie był taki wyrywny), kto pierwszy zjadł, dobiegł do celu (np. do samochodu). Nie interesowało go nigdy drugie miejsce. Był zaprogramowany na sukces. Bezwarunkowo. Nikt i nic nie było w stanie mu w tym przeszkodzić, ze szczególnym uwzględnieniem młodszej siostry, którą można było zdeptać, przygnieść, odepchnąć - wszystkie chwyty dozwolone w drodze po zwycięstwo. Choćby chodziło o to, kto pierwszy wejdzie do domu. Nie raz i nie dwa społeczeństwo widziało mnie i słyszało równie zdesperowaną, jak moja dzisiejsza Nieznajoma, łącznie z "zakazem bycia pierwszym na tydzień".

Po 10 latach mogę powiedzieć, że odniosłam sukces - Gburek przepuszcza mnie i swą siostrę w drzwiach. Nadal - oczywiście - woli grać w piłkę z młodszymi, bo większa jest szansa na zwycięstwo. Ale to już pewnie mu tak zostanie.

Dzisiejsze spotkanie uświadomiło mi, jak dużo z procesu wychowawczego już za mną. A jak dużo jeszcze przed Nieznajomą Zdesperowaną. Powodzenia dla niej! I dużo cierpliwości!

wtorek, 29 czerwca 2010

Książki dla Kobiet

Zauważyłam dziwną manierę, która opanowała ludzi odpowiedzialnych za tytułowanie książek o kobietach (?). Nie do końca wiem zresztą, czy o kobietach, bo tytuły jakoś nie zachęcają mnie do sięgnięcia po nie.
Dziś na półce zauważyłam - poukładane rządkiem obok siebie - takie:
"Okaleczona"
"Ugryziona"
"Zdradzona"
"Opętana"
Było więcej tego rodzaju tytułów, nie pamiętam już konkretów.
Wiem jedno - po obejrzeniu sobie takiej przeuroczej półeczki, nieco maleje moje poczucie, że jest tak DUUUUŻO ciekawych książek do przeczytania, a życie takie krótkie. I choćby z tego powodu cieszę się, że są. Bo poczucie o ogromie mojego nieoczytania jest przygniatające.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

prasa kobieca

Jak już ustaliliśmy parę dni temu, kobietą nie jestem.
Jednak na siłowni - nie wiedzieć czemu, nie ma prasy dla LUDZI, jest za to Prasa dla Kobiet. Niestety, w Dniu Onym, zapomniałam i telefonu i - co pozostaje już zupełnie bez znaczenia wobec pierwszego braku - słuchawek do tegoż - nie mogłam się więc oddać słuchaniu audiobooka podczas ćwiczeń. Pozostała więc Prasa Kobieca, bo ćwiczyć bezmyślnie i bezowocnie chronicznie nie lubię. Owoce zebrałam obfite - ot, chociażby poniższy artykulik. Krótki, zamieszczam więc w całości.

10 sytuacji, w których wolisz myśleć, że zdrada nie jest zdradą...

Weź porządną garść zazdrości, dodaj szczyptę braku zaufania, zmieszaj z łyżką pożądania i zagotuj wszystko w bulionie chwili słabości... Oto klasyczny przepis na zdradę. Kiedy zdrada nie jest zdradą, dowiesz się z naszej specjalnej (opracowanej na podstawie wieloletnich doświadczeń grupy tajnych badaczy) listy...

1. NA URLOPIE
Wyjechałaś z przyjaciółkami na urlop i dałaś się zbałamucić lokalnemu „góralowi”. Akcja była jednorazowa, więc się nie liczy.

2. GRZECH NIE SKORZYSTAĆ
Ukochany aktor lub DJ – są tacy faceci, na których widok kolana miękną, a ty nic na to nie możesz poradzić.

3. O JEDEN DRINK ZA DALEKO
Po pierwszym drinku nabierasz animuszu. Po drugim stajesz się całkiem zabawna. Po trzecim porywasz go do tańca. Po piątym lądujecie w taksówce. Po siódmym... Budzisz się rano i nic nie pamiętasz. I niech tak zostanie.

4. ALE CZAT(D)
Seks przez Internet nie tylko nie jest zdradą, ale może podziałać na twój związek terapeutycznie. Jak? Rozpali w was na nowo namiętność, o której być może już zapomnieliście.

5. SZCZYTNY CEL
Jesteście ze sobą tak długo, że zapomniałaś już, czym są motyle w brzuchu? Czas na tzw. flirt rehabilitacyjny. Flirtuj z facetem, którego on nie zna; jeżeli skończy się seksem, poprzestań na jednym razie!

6. WYJECHAŁAŚ SŁUŻBOWO...
...do Londynu i wylądowałaś z angielskim kontrahentem w łóżku? Zdarza się. Musisz o tym zapomnieć i wyjść z założenia, że nikt nie jest doskonały.

7. STARA MIŁOŚĆ NIE RDZEWIEJE...
...a nawet jeżeli jest pokryta grubą warstwą rdzy, ma prawo budzić większe emocje. Uległaś czarowi swojej pierwszej wielkiej miłości? Takie rzeczy się zdarzają.

8. OKO ZA OKO......
ząb za ząb. Ten zapis z Kodeksu Hammurabiego jest najstarszą zasadą prawną na świecie. Jeżeli wiesz, że on dopuścił się zdrady, masz prawo wziąć odwet.

9. SŁABOŚĆ
Jest taki facet, który podobał ci się od zawsze, ale nigdy nie był zainteresowany. Nagle zaczyna z tobą flirtować. Lądujecie na wspólnej kolacji, a on proponuje śniadanie...

10. HORMONY
W niektórych stanach USA za zbrodnie w czasie miesiączki odpowiada się jak za te w afekcie (chwilowego zamroczenia). Podobnie potraktujmy zdradę.

Koniec cytatu.

I gdybyż gazetka kierowana była do statecznych kobiet, o ugruntowanych poglądach, stabilnym życiu wewnętrznym i ogólnie - wiedzących czego chcą w życiu, potraktowałabym ten spis porad jako folklor w stylu: "chciałaś, kobito, czytać głupią gazetę - to masz". Ale to czasopismo jest adresowane do młodych dziewcząt, które gotowe wziąć serio powyższe światłe myśli.
Niestety, mogę wyjść na pruderyjną pańcię, ale mnie takie podejście do życia zwyczajnie brzydzi. I przeraża. Nie wiem, co bardziej.

Bardzo się cieszę, że mój świat wygląda inaczej, niż ten, który lansuje się w Pismach Kobiecych. Bardzo się cieszę, że nie muszę być Taką Kobietą.


niedziela, 27 czerwca 2010

internet

http://wyborcza.pl/1,76842,8034362,Co_internet_robi_nam_z_mozgiem.html

W sumie...do zastanowienia...

Chociaż z opowieści przodków pamiętam, że równie szkodliwe było w zamierzchłych czasach czytanie książek, chodzenie do teatru, kino, telewizja i wszystkie inne zdobycze cywilizacji. Pytanie tylko, na ile czarne wizje się spełniły? Bo może rzeczywiście zubożeliśmy w jakimś stopniu? Może to, że ludzie stają się - jako gatunek - płytcy i powierzchowni - jest ceną, jaką płacimy za zdobycze cywilizacji?

sobota, 26 czerwca 2010

Na bosaka

Kiedy tylko nastawały cieplejsze dni, pozwalano nam biegać po podwórku na bosaka, z którego to przyzwolenia korzystaliśmy skwapliwie - od rana do nocy. Ba! w szczenięcych czasach można nam było biegać nawet NA GOLASA, czego wstydliwą fotograficzną dokumentację przechowują skrzętnie moi rodzice w rodzinnych albumach.
Trawa była miękka i gęsta, zagrożenia wdepnięcia w śmieci nie było żadnego - podwórko ogromne, zadbane i ogrodzone. Czasem wskakiwało się do wanienki wypełnionej wodą. Czasem pompowało się wodę z zielonej pompy wprost na nogi. A wieczorem następowało mycie pod kranem, wyrastającym z domu, żeby "na brudasa" nie wchodzić do środka.
Jak to jednak zwyczaje się zmieniły....Może nawet nie tyle chodzi zwyczaje, co jakieś takie nasze "zmieszczuchowanie" po trzyletnim mieszkaniu w bloku i kolejnych latach - niby w domku, ale jednak w Stolicy. Potomki nie chodzą na bosaka. I nie myją się pod kranem. I nie spędzają caluśkich dni poza domem. Może gdyby zamknąć ich na powierzchni 28 metrów kwadratowych, dorobić im jeszcze młodsze rodzeństwo, zaopatrzyć dom w kuchnię węglową, którą trzeba odpalić - niezależnie od pogody, bowiem od niej zależy ciepła woda (ot, choćby do prania, że o myciu nie wspomnę...) - może wtedy nieco więcej czasu spędzaliby na podwórku?

piątek, 25 czerwca 2010

Zakończenie roku

Zakończenie roku szkolnego od samego początku edukacji Potomków w Otwocku, napawa nas dziką radością. I nie jest to radość wynikająca z postępów w nauce naszych Dzieciąt. Nie ukrywam - po zakończeniu z wyróżnieniem czwartej klasy przez Gburka, łezka zakręciła mi się w oku - nie spodziewałam się tego po koleżce, który w pierwszej klasie rzucał zeszytami po ścianach z powodu irytujących go szlaczków, w drugiej zaś czytał tak marnie, że zastanawiałam się, czy kiedykolwiek samodzielnie przeczyta jakąś książkę, a w trzeciej rozłobuzował się tak, że u wychowawczyni byłam co tydzień. Ale to była chwila matczynej słabości. Potem było tylko śmiesznie.
I tak - w kolejności.
Śmieszy nas wprowadzanie pocztu sztandarowego w rytm narodowego hymnu. Jakby nie można było im puścić marsza na wejście, potem zaś, kiedy już można wydać WSZYSTKIM komendę: "baczność", odśpiewać hymn. Maszerować przy hymnie? Co najmniej dziwne....
Śmieszy nas widoczna obecność księdza proboszcza i jego świty. Zawsze na honorowym miejscu, zawsze gotowi do wygłaszania przemówień, zawsze z nienaturalnymi, pobłażliwymi uśmieszkami dla maluczkich.
Śmieszy nas nieporadność i jakieś takie zupełne zagubienie dyrektora szkoły. Jest on osobą najmniej - z pozoru - pasującą na kierownicze stanowisko gdziekolwiek, a już w szkole w szczególności. Należy jednak przyznać - dla sprawiedliwości - że dzieciaki czują przed nim respekt, zaś szkoła jest zadbana i sukcesywnie remontowana. Ale człowiek, który przy wstawaniu uderza głową w mikrofon, jakoś na dyrektora mi nie pasuje...
Śmieszy nas sztuczna pompatyczność pani dyrektor. Jakby ktoś wypuścił z niej powietrze, niewiele by zostało.
Śmieszy nas repertuar szkolnego chórku, pomyślany chyba specjalnie dla wzruszenia pani dyrektor, ale zupełnie niedopasowany do radosnej okazji. Po entuzjastycznej zapowiedzi pana dyrektora (o ile człowiek tak flegmatyczny może cokolwiek zapowiedzieć z entuzjazmem) : "a teraz szkolny zespół wprowadzi nas w radosny, wakacyjny nastrój", kiedy wszyscy spodziewali się wesołych, dziecięcych, beztroskich piosenek, wysłuchaliśmy kilku pieśni o tym, że "żyć bez ciebie nie mogę" "umieram, modląc się" "uratuj mnie", w tonie rzewnym i tempie pogrzebowym. Edyta Gepperd popadłaby w depresję. Ale owszem - pani dyrektor łezkę uroniła, więc chyba spełniły swe zadanie.
Śmieszy nas prześciganie się w tym, kto da większy bukiet albo większą paczkę czekoladek nauczycielowi. Jakby oni byli w stanie spamiętać, kto-co im wręczał....
Śmieszy nas - to już najbardziej - że co roku mamy jakieś sensacje z aparatem i fotki - tradycyjnie - robimy telefonem. Aż nie do uwierzenia jest to, że nasz aparat wie, kiedy jest zakończenie roku. Odkąd to przyuważyłam i noszę ze sobą zapas baterii, on i tak COŚ wymyśli, byle tylko uniemożliwić nam zrobienie zdjęć. W tym roku po prostu się zaciął - nie dał się ani wyłączyć, ani włączyć. Prawdopodobnie świadczy to jedynie o tym, że tacy z nas fotografowie, jak z koziej d. trąbka....
No, ale rok szkolny - mimo groteskowości całej ceremonii - został szczęśliwie zakończony. Jeszcze dwa lata i Gryzelda pójdzie w ślady brata, gdzie ceremonia jest o niebo mniej śmieszna, za to bogatsza w treści, z racji udziału (z sukcesami!) uczniów w licznych ogólnopolskich konkursach. I to jest ta wyższość szkoły społecznej nad państwową. Przynajmniej w Otwocku. Wierzę cały czas w to, że w większych miastach różnica nie jest aż tak znacząca.

czwartek, 24 czerwca 2010

buty sportowe

Mundial w toku. Mam w domu jednego kibica zajadłego (młodszego) i jednego kibica-z-przymusu. Nie do końca ten przymus jest taki bolesny - fakt jest taki, że póki Gburek nie wykazywał maniackiego pociągu do piłki nożnej w dowolnej postaci, ja byłam w naszym domu większym kibicem, niż Jonatan. Odkąd Gburek dostaje nerwowych drgawek na hasło "piłka" i przy sprzęcie zwanym "piłka" nie jest w stanie skupić się na czymkolwiek innym, zamiłowanie do futbolu u Jonatana zwiększyło się o 100%, moje zaś - na złość - zmalało do zera.

Także najbliższe kilka tygodni upływa mi na wieczornych sesjach przy kompie, bo przecież na dorwanie się do telewizora celem obejrzenia - na ten przykład - jakiegoś filmu - nie mam co liczyć...

Ale miało być o butach.

Kiedy Gburek powiedział mi, że przedmiotem jego pożądania są jaskrawozielone buty Nike, myślałam, że raczy żartować ze starej matki.
W drodze jakichś dziwnych machinacji, wydębił od Ojca Swego zakup PRAWDZIWYCH butów do piłki nożnej. Jakież było moje zdumienie, kiedy zamiast normalnych adidasów w kolorze czarnym/granatowym, zobaczyłam na jego nogach fijoletowy obuw w odcieniu - owszem - zabójczym. Gdyby tak chłopiec przeniósł się w czasie do naszych lat młodzieńczych, zostałby potraktowany dzikim śmiechem przez rówieśników. No kto to widział - fioletowe albo zielone, błyszczące adidasy??? Świat się przewraca, Panie Dzieju.....

środa, 23 czerwca 2010

Noc Świętojańska

Najkrótsza noc w roku, a tymczasem zimno, jak w psiarni. Chciałoby się posiedzieć przy rytualnym ognisku, ale aura nie nastraja do przesiadywania poza pomieszczeniem. Toteż siedzę przy truskawkach i dobrze mi.

Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, postanowiłam z koleżanką skorzystać z tego, że noc jest najkrótsza i nie spać wcale. Oczywiście tajnie - bez wiedzy rodziców. Zrobiłam sobie wielki termos czarnej, mocnej kawy, kilka kanapek, przyszykowałam górę książek, muzyki (nie miałam żadnych nausznych wynalazków - magnetofon dwukasetowy musiał wystarczyć), trochę krzyżówek, zeszyt oraz długopis - to w razie, gdyby jakaś światła myśl wpadła mi do głowy, no i - naturalnie - latarkę, żeby ukrywać ten cały majdan pod kołdrą, przed rodzicami.

Najpierw wyczekiwałam na moment, kiedy zamkną się drzwi rodzicielskiej sypialni. Potem, kiedy zgaśnie światło. A potem już było nuuuudnooooo. Nawet kawa nie pomagała na znużenie, a najciekawsza książka nie przeciwdziałała zamykającym się powiekom.

Wytrwałam. Następnego dnia w szkole byłam dumna z siebie - choć niewyspana.

Potem niejedna noc jeszcze została zarwana w całości lub dużej części - z najróżniejszych powodów - naukowych, życiowych, imprezowych, miłych albo smutnych. Jednak tę pierwszą nieprzespaną, o zapachu czarnej kawy z termosu, zapamiętam najdokładniej.

wtorek, 22 czerwca 2010

śmieci

Gościa, który wyrzuca przez okno samochodu papierek lub butelkę, miałabym ochotę rozszarpać na kawałki. I pewnie bym to zrobiła, gdybym miała pewność, że to właśnie on jest sprawcą. Niestety, tym razem jechały przede mną dwa samochody i nie widziałam dokładnie, z którego okna poleciała na trawnik butelka.
Chyba nawet bardziej denerwuje mnie takie indywidualne, pojedyncze śmiecenie, niż walające się hałdy śmieci w lesie i nad rzeką. Bo wiadomo, że śmieci do lasu wożą "jacyś ludzie", anonimowi, głupi, wredni i bezmyślni. Kiedy papierek leci od pana A. lub pana B., wiadomo już, że nie jest to zidiociały gnom, tylko całkiem przyzwoicie wyglądający człowiek, w porządnym samochodzie, jeden z tych, których można spotkać na służbowej imprezie, gdzie bryluje w korporacyjnym towarzystwie.
Niech mu ręka uschnie i inna część ciała takoż!

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Telefon

Wydarzyła się rzecz straszna.... zapomniałam zabrać ze sobą telefonu komórkowego. To nic, że wyjeżdżałam zaledwie 35 km od domu, to nic, że nie zapuszczałam się w pozbawioną cywilizacji dzicz, to nic - w końcu - że zamierzałam powrócić do domu za jakieś dwie - trzy godziny. Czułam się parszywie, wyobrażając sobie wszelkie możliwe nieszczęścia, jakie mogą się przydarzyć Kobiecie-Bez-Telefonu.
Na samym początku: awaria samochodu. No, na równi ze stłuczką oraz opróżnieniem baku paliwa (naturalnie niespodziewanym).
Potem zwyczajne zabłądzenie (jechałam w obce okolice, to nic, że zaopatrzona w mapę).
A w końcu kompletnie irracjonalne i niecodzienne przypadki, typu napad bandytów, atak wściekłych mrówek i inne podobne wydarzenia.

Jak na zamówienie, po wjechaniu w dość konkretne błoto (skąd wziąć błoto po kilkunastu dniach upałów, wiem tylko ja i mój samochód) i schlapaniu się aż po dach, Landi począł widowiskowo piszczeć. Nie, nie trochę. Było to tym bardziej zabawne, że cel naszej podróży mieścił się na dość ekskluzywnym osiedlu. Wjechałam tam ubłoconym maksymalnie oraz piszczącym potępieńczo samochodem, wzbudzając zdumienie mieszkańców, pomieszane z czymś na kształt obrzydzenia: "jak to?na naszym pięknym osiedlu TAKIE COŚ?"
Po załatwieniu spraw, licząc na to, że Landek odpocznie i piszczeć przestanie, wsiadłam doń, prosząc uprzejmie, by nie robił mi wstydu. Oczywiście nie było szans, żeby mnie posłuchał.

Wracałam, myśląc intensywnie o tym, co zrobię, kiedy on sobie ot, tak stanie w środku miasta. A ja bez telefonu...No, katastrofa.

Kołatało mi się po głowie, że chyba są jeszcze wynalazki typu "budka telefoniczna" z telefonem na kartę. I tak sobie pomyślałam: Potomki w mojej sytuacji popadłyby w panikę ostateczną, ponieważ jest im kompletnie obce korzystanie z tej zdobyczy techniki. O ile - być może - poradziłyby sobie z telefonem na kartę, bowiem posiada przyciski, tak - z pewnością - poległyby z pewnością na próbie obsługi aparatu żetonowego. Po pierwsze - jak skoordynować wrzut żetonu z wykręcaniem numeru? Po drugie - to już nie do przejścia, widziałam na własne oczy! - jeśli na tarczy WCISKA SIĘ cyferki, zamiast WYKRĘCAĆ NUMER, to porażka jest pewna.

Lat temu 13, kiedy niespełna roczny Gburek zostawał pod opieką Dziadka, podczas gdy ja usiłowałam dokończyć studia, moim najlepszym przyjacielem był telefon na żetony na wydziale geografii. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że nastoletni Gburek nie będzie wiedział, co to znaczy, że skończył się żeton.

Do domu wróciłam w całości, nic strasznego mnie nie spotkało, mimo braku kontaktu ze światem. Telefon leżał sobie spokojnie tam, gdziem go porzuciła, nawet nikt do mnie nie dzwonił w czasie, kiedy mnie nie było. Hmmm...czyżby świat mnie nie potrzebował i za mną nie tęsknił?

niedziela, 20 czerwca 2010

Czy ja nie jestem kobietą?

Czytam kolejną książkę, polecaną jako "lektura kobieca".
Owszem, czytam ją na własne życzenie oraz z czystej przekory....skoro nie spodobała się tu:
http://mlodapisarkaczyta.blox.pl/html , to jest nadzieja, że mnie się właśnie spodoba na zasadzie odwrotności - skoro empirycznie zostało potwierdzone, że to, co podoba się Młodej Pisarce, u mnie wywołuje uczucia - co najmniej - mieszane.
Rachel Cusk napisała książkę....Sądząc po opisie na tyle okładki, jest to książka o kobietach i dla kobiet, napisana przez kobietę. "Trafność obserwacji, inteligentnie prowadzona narracja, nienaganny i precyzyjny styl"... - bla, bla, bla.....
Wyjątkowo chyba - zgodzę się z każdym krytycznym słowem z recenzji "Arlington Park" napisanej przez Młodą Pisarkę. Oprócz jednego: ta książka naprawdę od razu przywodzi na myśl "Drogę do szczęścia". Poza kwiecistym i ozdobnym stylem pisania - opowiada o tym samym.

Czytam ją sobie i jęczę cichutko - nie tylko nad nagromadzeniem przymiotników w jednym zdaniu (za styl powinna pani Cusk zdecydowanie dostać jakieś odznaczenie państwowe), ale - przede wszystkim - nad treścią.

Jak to się dzieje, że kobiety portretowane w literaturze kobiecej są tak głęboko nieszczęśliwe? Jak to jest, że męczą się w związkach, czują się każdego dnia zabijane, więzione, ubezwłasnowolniane? Jakim cudem, po pięknym i uskrzydlającym narzeczeństwie, "motylach w brzuchu", spacerach przy świetle księżyca i niekończących się rozmowach o wspólnej przyszłości, następuje nieuchronnie - w najlepszym wypadku NUDNE, a w najgorszym KOSZMARNE małżeństwo. Dlaczego małżeństwo to w literaturze kobiecej zawsze klatka, koniec życia, zamknięcie w czterech ścianach między kuchnią a łazienką, usmarowanie w dziecięcych papkach i innych wydzielinach, degradacja dziewczęcych marzeń i dążeń do pojemnika z uniwersalnym środkiem do mycia , szmaty i gumowych rękawiczek. Jednym słowem - życie rodzinne to koniec kobiecego świata.

Kto te nieszczęsne kobiety zmusza do bycia żonami, skoro to dla nich takie dramatyczne? Zbiorowo spodziewają się po małżeństwie czegoś innego, niż dostają? Coś jest nie tak z ich mężami? Psują się po ślubie?

A może po prostu książka o szczęśliwym małżeństwie byłaby nudna i dlatego nikt takiej nie pisze. Bo co można napisać ciekawego o kobiecie realizującej swoją pasję bycia żoną i matką? O kobiecie, która kocha swojego męża i czuje się przez niego kochana? O kobiecie, która - mimo żmudności tego zajęcia - z radością zajmuje się domem i dziećmi, czerpiąc z niego satysfakcję porównywalną do tej, którą jej koleżanka czerpie z kolejnych sukcesów zawodowych.

Nie jestem feministką. Nie uda mi się nigdy zrozumieć kobiecej literatury. Po takiej lekturze mam ochotę powiedzieć: a bardzo Wam tak dobrze! Żeby być szczęśliwą, trzeba tego chcieć, a nie wyszukiwać we wszystkim jakąś niedogodność i skazę. Nawet w zdrowym zębie można grzebać tak długo, aż wygrzebie się w nim dziurę. Bolesną. Kobiety - przynajmniej te, użalające się nad swym losem w powieściach dla kobiet - sprawiają wrażenie takich marud, co to zwyczajnie nie chcą widzieć pozytywów wokół siebie. Tak długo i drobiazgowo analizują swój światek, aż dojrzą mikroskopijną zadrę, która natychmiast urośnie do rozmiarów osinowego kołka, nieodwracalnie przebijającego im wrażliwe, kobiece serce. Aż dziwne, że wystarcza im czasu i energii na wypowiedzenie i spisanie żalów do całego świata.

sobota, 19 czerwca 2010

Przeleżane wpisy...

Są takie szkice na blogu, które są dla mnie ważne, emocjonujące, wymagające przemyślenia raz i drugi, zanim zyskają ostateczną formę. Leżakują więc sobie, dojrzewają i czekają na swój czas.

Prawda, którą odkryłam całkiem niedawno jest brutalna: przeleżane szkice nigdy mnie nie zadowolą. Nigdy nie będą dość dobre. Zawsze będę mieć poczucie, że mogłam napisać inaczej, więcej, lepiej, użyć bardziej trafnych sformułowań.

Nie mam takich dylematów przy wpisach, które idą sobie w przestrzeń internetową bez głębszych przemyśleń, poprawek, dobierania tygodniami słów i poświęcania im uwagi.

Czas na bezmyślność i dawanie upustu emocjom tu i teraz.

piątek, 18 czerwca 2010

Książki, książki...

Mania czytania.
Mam około dziesięciu książek rozpoczętych i czytanych równocześnie - w zależności od nastroju. Nie wiem, jak ja orientuję się w bohaterach, jak mi się nie mylą, jak jestem w stanie przeskakiwać między średniowieczem, współczesnością, Polską i kompletnie nie z tego świata Zagranicą. Ale potrafię bezbłędnie się odnajdywać, nawet jeśli bohaterowie noszą te same imiona. Po prostu
lubię to, oj lubię.....

Gdyby jeszcze ktoś posadził mi w zasięgu ręki krzaczek czerwonych porzeczek, od razu sielanka z dzieciństwa stanęłaby mi przed oczami. Lato na kocu rozłożonym w trawie, z porzeczkami prosto z krzaka (te kupione na bazarze to nie to samo, o nie, nie!) do tego książka i pełna beztroska.

Szkoda, że TAMTYCH porzeczek już nie ma a w miejscu mojej sielankowej trawy ktoś ma swoje wybrukowane kostką bauma podwórko. No i nie ma mojego "Małego Lasku" - to największa szkoda....

Zauważyłam, że najbardziej lubię czytać o czymś, co ma małe prawdopodobieństwo wydarzenia się. Nie bawią mnie jakieś smętne rozterki o życiu. Ani poważne dzieła dla Dorosłych. Nie lubię czytać tego, co się czytać powinno. Nie lubię książek polecanych, z dobrymi recenzjami, wzbudzających ochy i achy, poczytnych, "mających miliony czytelników na całym świecie...." - najczęściej są to pozycje nie dla mnie.

Mam trudność z przerwaniem lektury, która - mimo tego, że całkowicie mnie nie ciekawi, już wciągnęła mnie w swój świat. Jest mi głupio przed bohaterami (???) i autorem, że nie jestem z nimi do końca. Najgorzej jest z kilkutomowymi gniotami. Dlatego przeczytałam całą trylogię młodzieżową "Tunele", chociaż - poza pierwszym tomem - nie było w niej NIC ciekawego. Dlatego przeczytałam sagę "Zmierzch", chociaż skręcały mi się wnętrzności od rozterek bohaterów i języka autorki.

Najbardziej lubię, kiedy zbliżam się do końca.....kiedy akcja nabiera tempa....nieuchronnie zbliża się rozwiązanie...Wtedy chciałabym jednocześnie czytać szybko i nie czytać wcale - przedłużając moment ostatecznego rozstania się ze światem, do którego się przyzwyczaiłam. Wtedy - nawet jeśli mam rozpoczętych dziewięć innych - tylko ta dziesiąta jest ze mną wszędzie.

A po zakończeniu mam zwykle problem z wybraniem Tej, która będzie następna.



Bycie w wielu miejscach na raz i w wielu czasach.

Kończebie niedobrych ksiażek

czwartek, 17 czerwca 2010

Niezniszczalni

Czasem, kiedy jadę moim Wielkim Samochodem, Który Trudno Zatrzymać, mijam pewien rodzaj innych użytkowników drogi. Wydaje mi się wtedy, że mają oni poczucie własnej nieśmiertelności.
Czy to rowerzysta, czy to kierowca innego samochodu.
Pierwszemu wydaje się, że on tak sprytnie zjedzie z chodnika wprost pod koła Potwora, że Potwór przecież go ominie w ostatniej chwili. Albo wyhamuje. W miejscu.
Drugi jest pewien, że Tak Duży Samochód nie porusza się z prędkością większą niż 10 km/h, więc na skrzyżowaniu, na które wjeżdża z daleka widząc zielone światło, nie ma wcale dozwolonej prędkości 50 km/h, więc można się przed nim przemknąć szybko i niepostrzeżenie.

Ludzie generalnie mają tendencję do myślenia, że im się uda. A potem jest dramat i tłumaczenie: "wydawało mi się..." Czy doprawdy tak ciężko wyobrazić sobie, jak hamuje samochód wielkości traktora????

środa, 16 czerwca 2010

Pojechali...

Zostałam zostawiona na pastwę internetu i książek. Jestem więc w swoim żywiole....
Ale jakoś mi tak....samotnie. Może zwierzęciem stadnym nie jestem, ale rodzinnym raczej tak. A niech się tam podgryzają za plecami, a niech sobie dokuczają, a niech zasypują mnie dziwnymi pytaniami oraz kulinarnymi życzeniami, tylko niechże będą!

Gryzelda nie ma ze sobą nawet telefonu. Chwała rozsądnemu wychowawcy!
Gburek za to ma. Już dzwonił. Nie, nie stęsknił się przez minione 11 godzin - mecz trwa. Doniesiono mu, że Szwajcarzy dokopują Hiszpanom a on nie wierzy i czy ja mogłabym to sprawdzić. Sprawdziłam. W istocie dokopują. Mam raportować, jeśli coś się zmieni. Albo mi się wydaje, albo z powodu wycieczki, przez te trzy dni obejrzę najwięcej meczy od kilkunastu lat.

wtorek, 15 czerwca 2010

o pekao - zasłyszane

Mój ulubiony Bank - obym jak najdłużej mogła trzymać się od niego z daleka - ma jedną TAJEMNICĘ: bankomaty.
Każdy Szanujący-się-Bank korzysta z sieci Euronet, która jest wygodna dla Klienta, bo dostępna w wielu miejscach. Ale przecież nie Nasz Sztandarowy Bank, Dobro Narodowe i Duma...

Już teraz rozumiem, skąd wieczne kolejki do dwóch bankomatów w najstarszym otwockim banku....

Otóż pekaobepe pozwala bezprowizyjnie korzystać tylko ze swoich bankomatów! Biada temu, kto rozpieszczony ofertą innych banków włoży pekaowską kartę do obcego bankomatu!

Jakoś nie pałam specjalnie chęcią sprawdzenia na własnym portfelu tejże informacji.....

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Zimno - Gorąco

Po "tropikalnych upałach" - jak się określali w mediach (co oni wiedzą o tropikach, skoro uważają, że 35 stopni to tropik???), nastało nagłe, deszczowe ochłodzenie.

Gdyby ktoś, w piątkowy albo sobotni duszny poranek powiedział mi, że w poniedziałek, pierwszym co zrobię po wejściu do samochodu, będzie włączenie ogrzewania, to bym go chyba wyśmiała. A jednak tak było.

Ludzie to dziwny gatunek: nie uczą się na błędach. Ani na swoich, ani na cudzych. I nie wierzą w rzeczy niewiarygodne.
A przecież one się zdarzają - ot na przykład: Gburek poprawił biologię. Mimo tego, że na błędach z zeszłego semestru się bardziej przejechał, niż nauczył. Ale poprawił, o czym poinformował dziś cały świat, bezgranicznie szczęśliwy - na swój SPECYFICZNY sposób.
Uwielbiam tę jego specyficzny sposób wyrażania radości. Jest niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Mam jedno zdjęcie, gdzie jako czterolatek wysiada z pociągu, po samotnym wyjeździe z Dziadkami i - stęskniony - wita się ze swą Ukochaną Siostrą. Bezcenne! Tym bardziej bezcenne, że do tej pory jego wybuchy radości wyglądają, jak dziesięć lat temu. Pewnie już tak zostanie.
I dobrze.

niedziela, 13 czerwca 2010

Kompleksy wygenerowanie sztucznie

Jasmeen charakteryzuję się - zasadniczo - brakiem kompleksów na tle swojego wyglądu.

Nie jest źle, mogła mnie natura bardziej poszkodować - pozostaję więc we względnej wdzięczności, wiedząc o tym, że pojawiające się tu i ówdzie nadmiary zawdzięczam tylko własnej żarłoczności - o, pardonnez-moi - SMAKOSZOSTWU. Bo ja jeść uwielbiam. Szczególnie węglowodany.

Jednak wystarczy JEDNA, KRÓTKA wizyta w centrum handlowym, by w kompleksy mnie wpędzić. Jeśli jeszcze ta wizyta odbywa się w towarzystwie osoby wyższej i nieco mniej kobieco zbudowanej, na której WSZYSTKIE ubrania leżą dobrze, długotrwałe załamanie murowane.

Zakładam bluzkę nr. 1, rozmiar M - wyglądam jak Matka-Karmicielka.
Tę samą bluzkę zakłada T. - wyższa wszak ode mnie - wygląda dobrze.

Zakładam sukienkę, rozmiar M, fason prosty, sportowy - wyglądam jak piersiasta gąsienica w fazie rozmnażania przez pączkowanie.
Tę samą sukienkę zakłada T. - wygląda dobrze.

Zakładam spódnicę, krótką z falbanką - wyglądam jak żubr - cienkie nóżki u dołu i puszysta góra.
Nie muszę dodawać, że T. wygląda dobrze?

Jak to jest, że T. - obiektywnie patrząc - jest mniej zgrabna ode mnie, natomiast w absolutnie każdym stroju wygląda lepiej?
Może powinnam biegać na golasa?

sobota, 12 czerwca 2010

Szkodna Łasica

Wiem, że Pewna Szkodna Łasica dobrała się do mojego bloga.
Potomki wiedzą od dawna, że piszę, przez pewien czas hasłowałam bloga przed nimi i nie podobało mi się to wcale, postanowiłam więc podjąć ryzyko....i mam konsekwencje.

Cóż - nie piszę tu o niczym takim, co chciałabym przed kimkolwiek ukryć. I chyba nikomu nie stanie się krzywda, jeśli nastoletnia Łasica wlezie tu chyłkiem - jak do kurnika po jajka - i sobie podczyta, o czym stara matka pisze w necie. Miłej lektury, Gryzeldo ;)

piątek, 11 czerwca 2010

Powódź 3 - komunikacja publiczna



Z okazji pierwszej wysokiej fali zamknięto naszą trasę do Stolicy. Ja tam ze Stolicą nie mam silnych związków, jeździć codziennie nie muszę, więc ubolewania specjalnego nie zgłaszałam.

Niestety, nadeszła druga fala i drugie zamknięcie. I tu już nie było różowo - miałam planową wizytę u specjalisty z Gryzeldą, której przełożyć nijak nie mogłam.

Postanowiłam postawić na najbardziej niezawodny środek transportu, co to w korkach nie stoi - pociąg podmiejski. Niestety, posłuchałam kolegi, jeżdżącego codziennie do pracy w Centrum: "nie wygłupiaj się, jedź autobusem - godzinka jazdy, może ciut więcej - i jesteś na miejscu". Z racji tego, że od domu do pociągu mam kawałek, a i od pociągu do Miejsca Docelowego też nie za blisko, pojechałyśmy autobusem. To, że nie był to dobry krok, widziałam już po dziesięciu minutach, kiedy autobus STANĄŁ. Nieodwołalnie, ostatecznie i na amen. Korek. Taki z rodzaju nieprzemijających.

Od razu poszedł w ruch telefon - nic to, że zabroniona jest rozmowa przez komórkę kierowcom, Kierowców-Autobusów-w-Korku żadne zasady nie obowiązują. Dowiedzieliśmy się, że wszystko stoi, albowiem policja kieruje ruchem, a jak oni kierują ruchem, to koniec. Na marginesie dodam, że wszystkie słowa wypowiadane przez Kierowcę do słuchawki, podaję w tłumaczeniu, z pominięciem rozlicznej - acz kwiecistej - łaciny.

Po kilkunastu minutach postoju, kiedy to do połowy drogi było jeszcze daleko, zaś czas wyznaczony przez naszego znajomego, który polecił nam ten środek transportu, jako czas dojazdu do celu, nieubłaganie upływał, Kierowca wykrzyknął w słuchawkę oraz do jednej z pasażerek, która zniecierpliwiona wyszła na papieroska: "mamy skrót! jedziemy!". I ruszył, opłotkami, zapominając jakoby, że autobus nie jest jednak małym samochodzikiem. Zaklinowawszy się w bocznej uliczce, szarpnął zniecierpliwiony i zahaczył o słup telekomunikacyjny. Nie przejąwszy się tym zbytnio - biada słupowi! - usiłował złamać w pół autobus, by skręcić w prawo, w kolejną uliczkę. Tu już niestety - nie dało się - nic to: skręciliśmy w lewo, dotarliśmy do nieco szerszego miejsca i...sprytny kierowca zwyczajnie ZAWRÓCIŁ. Ważne, by jechać, czyż nie?
W tle toczyły się gorączkowe rozmowy telefoniczne współpasażerów: " nie dojadę na 10, na pewno, na 11? no nie wiem, nie wiem...", "nie idę na ten egzamin, po co? mam się spóźnić godzinę na godzinny egzamin?", "no jadę, jadę, to znaczy stoję", "pokochaj dziś koleje, unikaj autobusów, mówię!"
W tej atmosferze dojechaliśmy do Trasy Alternatywnej, która okazała się - co za zaskoczenie! - zakorkowana. Ale tu przynajmniej była alternatywa w postaci pociągu, na który można się przesiąść, co też skwapliwie uczyniłyśmy zaraz po dwóch zdarzeniach:
1. Kierowca naszego autobusu poprosił pasażerów o to, by przesiedli się do innego autobusu, bo on nie przewidział TAKIEGO korka i kończy mu się paliwo.
2. Kierowca Tego Drugiego najpierw pojechał polną drogą, nie patrząc na drzewa i krzewy porastające pobocze oraz niewątpliwie MYLĄC swój pojazd z jakąś terenówką, potem zaś, równie finezyjnie, jak poprzednik, utknął z kretesem, uroczo tłumacząc pasażerom, że "te głąby leją asfalt na rondzie akurat wtedy, kiedy Wał Miedzeszyński jest zamknięty, jakby nie mogli poczekać dwóch dni, jak już wszyscy przestaną tędy jeździć".

Postawiłyśmy na kolej. Kolej przybyła. Ustawiłyśmy się grzecznie przy pierwszych drzwiach, licząc na możliwość zakupu legalnego biletu. Nie wzięłyśmy pod uwagę tego, że nie byłyśmy jedynymi, które na taki pomysł wpadły.....Dwa przystanki przebyłyśmy więc nielegalnie, za to w doborowym (i dość blisko zakonserwowanym, że się tak wyrażę...) towarzystwie, z którego na długo zostanie mi w pamięci Pani, apelująca o spokój w przeładowanym ludźmi (i emocjami) wagoniku: "nie kłócmy się, mili państwo, bo się zagryziemy, a nie warto, bo i tak za parę dni wybuchnie wojna z Irakiem, musimy trzymać się razem".

Po niemal dwóch godzinach dotarłyśmy do celu numer jeden. Kolega - wielbiciel autobusów, który jechał do Stolycy godzinę później, niż my, stwierdził, że on kompletnie nie rozumie naszych pretensji, bowiem jemu droga zajęła równą godzinkę, jak zwykle. Trudno, widocznie jesteśmy pechowe. Za to jakie mamy przygody!


W nagrodę za wszelkie niedogodności komunikacyjne, przeszłyśmy się z Gryzeldą NASZĄ BYŁĄ ULICĄ. Furtka NASZEGO BYŁEGO DOMU (MOIM DOMEM to on nie był nigdy, ale widać POTOMKI jakiś sentyment do niego żywią) stoi na swoim miejscu. Jaśmin pachnie tak, jak pachniał.

Owocem wycieczki jest krzak jaśminowca, który zakupiłam i posadziłam na podwórku, żeby zrobić przyjemność sentymentowi Gryzeldy - skoro twierdzi, że zapach jej się "kojarzy", to niech ma. Oby nie skończył - niewinny krzaczek - jak większość roślinności w kontakcie z moim wybitnym ogrodniczym talentem.

Owocem wycieczki jest również refleksja: jak mało potrzeba, żeby człowiekowi, marnemu robakowi, zburzyć wszelkie plany i jak mało znaczy nasza rozwinięta cywilizacja, wobec pierwotnej natury. Utwierdziłam się w przekonaniu, że cywilizacja raczej nas zgubi, niż kiedykolwiek nam pomoże w starciu z Przyrodą.

czwartek, 10 czerwca 2010

Ciekawostka przyrodnicza

Truskawki, moja miłość.
Nie porzucę diety dla czekolady, nawet pierogom się oprę. Ale świeże truskawki w pełni sezonu zawsze mnie pokonają.
Jestem w raju.
Truskawki prosto z łubianki, jeszcze przed płukaniem. Truskawki ze śmietaną. Truskawki z kefirem. Truskawki z maślanką. Truskawki z bitą śmietaną. No nie, z tą bitą to przesada - w końcu jakąś dietę trzeba trzymać.

Ale dziś odkryłam - całkiem niechcący - specyficzne dość danie. Truskawki z mrówkami. Wodoodpornymi.

Zauważyłam, że do łubianki dostało się kilka mrówek, dlatego płukałam owoce szczególnie uważnie. Im bardziej płukałam, tym więcej pojawiało się mrówek, kiedy tylko wyjmowałam owoce spod strumienia wody. Z kilku mrówek, które nieśmiało wystawiały łapki z suchych truskawek, zrobiło się kilkanaście biegających ochoczo po truskawkach mokrych i kilkadziesiąt, miotających się jak oszalałe po truskawkach odstawionych do odcieknięcia. Im więcej wody, tym więcej mrówek. Bez końca.

Nareszcie zapakowałam całe towarzystwo do miksera i zrobiłam koktajl. Przepyszny.

środa, 9 czerwca 2010

Pies





Nie wiem, co PIES ma takiego w sobie, ale ja nie jestem w stanie przejść obojętnie obok PSA. PIES jest do głaskania i tarmoszenia. PIES jest dla mnie nie do towarzystwa i nie do stróżowania, tylko do miętoszenia. Moje psy z anielską cierpliwością znoszą te nieopanowane wyrazy czułości z mojej strony i nawet się do nich przyzwyczaiły. Jestem jednak przekonana, że żaden szanujący się KOT nie byłby w stanie ze mną wytrzymać.....

Oto PIES - Suka:



PIES - Pies, choć nie mniej fotogeniczny, ma zdecydowanie mniej zdjęć, ponieważ przy każdej próbie sfotografowania rzuca się do obwąchiwania aparatu. Większość jego fotek, które mają dokumentować godną postawę Jego Wilczastej Mości, wygląda więc tak:




I to zdjęcie obrazuje w pełni nieokiełznany charakter Pana Wilka.

wtorek, 8 czerwca 2010

Powódź 2





To aż niewiarygodnie. Drugi raz to samo. W tak krótkim czasie.
Po raz kolejny w tym parszywym roku brakuje mi słów. Co za pech jakiś....

Byłam nad Świdrem, który znowu zamienił się w brudne jezioro (co nie przeszkadza NIEKTÓRYM w kąpielach)

- widziałam, jak z sekundy na sekundę podnosił się poziom wody. Wyglądało to irracjonalnie - jechałam na rowerze po piaszczystej ścieżce, wzbudzając za sobą tumany kurzu, nagle, po lewej stronie zobaczyłam rzekę. Tuż obok, chociaż normalnie od drogi do rzeki jest ze sto metrów. Stanęłam i obserwowałam, jak milimetr po milimetrze woda pochłania - suchy jak pieprz - piasek. Można było stać jedną nogą w rzece, drugą nogą w pyle.


Pojechałam na zamknięty most obwodnicy i obserwowałam, jak bura woda z Wisły (pisałam już: do ujścia Świdra jest z kilometr od obwodnicy) wlewa się do Świdra, uniemożliwiając odpływ i powodując zalanie rozległej polany nadświdrzańskiej, gdzie czasem spacerujemy z psami - o ile nie jest okupowana przez śmiecących niemożebnie piknikowców (zawsze zastanawiam się, że mogą ze sobą przynieść tonę jedzenia i picia, a już zabrać ze sobą opakowań nie są w stanie).
W Warszawie, tuż przed powtórnym zamknięciem Wału Miedzeszyńskiego, na wałach nadwiślańskich ani żywej duszy, oprócz strażaków monitorujących sytuację. Nie to, co przy poprzedniej powodzi, kiedy to spragniony sensacji lud wyległ na wały, ciągnąc ze sobą rowery, wózki dziecięce i zwierzęta domowe.
Acz wrażenie nienormalności sytuacji dużo większe - pod wiaduktem Mostu Siekierkowskiego kilkadziesiąt osób, pakujących piasek do worków. Po trasie, na każdym skrzyżowaniu policja albo straż.

A i tak pozostaje wrażenie, że pomimo gorączkowej krzątaniny, człowiek jest żałośnie bezradny wobec natury.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Jest taki sklep....

Po wejściu do niego mam ochotę wyć. Po wyjściu takoż.
Jest to sklep ogrodniczy. Mój ulubiony.

Kwiatki w fazie najobfitszego kwitnienia. Krzewy - do wyboru, do koloru. Iglaste i liściaste. Małe i duże. Zielone, czerwone, jasne i ciemne. Drobno- i gruboliściaste. Drzewka polskie i egzotyczne.

I kolejni ludzie z pasją - obsługa sklepu - dla nich żadna z roślin nie jest tajemnicą. Wiedzą, która lubi słońce, która wilgoć, a którą trzeba chronić przed deszczem. Pielęgnacja jest prosta - każda roślina "rośnie sama - widzi pani - u nas rosną, to i u pani będą rosły - to proste!"

Brutalna prawda wychodzi na jaw jakiś tydzień po zakupach.
Otóż pielęgnacja nie jest prosta.
Roślinki - jakie by nie były - nie rosną, a wręcz przeciwnie - giną.

Jestem pierwszym przypadkiem śmiertelnego miłośnika roślin. Tak bardzo je uwielbiam, że powoduję ich unicestwianie samym faktem patrzenia na nie z bliskiej odległości.

I dlatego wyję po wejściu do sklepu: bo wiem, że nie ma sensu, żebym cokolwiek kupowała.
I dlatego wyję po wyjściu z niego: bo zawsze wychodzę z jakimś zakupem. Biada zakupowi!

niedziela, 6 czerwca 2010

prostota a prostactwo

Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie taki dzień, kiedy poznam kogoś, z kim nie będę w stanie wysiedzieć przy stole przez kilka godzin. Wydawało mi się, że dobre wychowanie, które odebrałam oraz szeroko pojęta inteligencja i towarzyskie obycie sprawią, że z każdym, absolutnie każdym jestem w stanie zamienić parę słów, dostosowując się płynnie do potrzeby sytuacji.

Dziś moje poglądy legły w gruzach, kiedy poznałam pana J.

Bardzo sobie cenię prostych ludzi, ich jasne poglądy na życie, ich nieskomplikowane zasady i - tak różne od mojego - spojrzenie na świat. Mam do czynienia na co dzień ze sprzątaczkami, ekipami remontowymi, różnymi osobami z bliższej i dalszej rodziny - i jakoś do tej pory zgrzytów nie było.
Po krótkim epizodzie w czasach durnej i chmurnej młodości, kiedy to byłam zdania, że "z plebsem nie należy się bratać", znormalniałam i - byłam przekonana - bratać potrafię się z każdym.

Pan J. mnie pokonał. Nie byłam w stanie wydobyć z siebie sensownego zdania, bojąc się, co też usłyszę w odpowiedzi..

Kilka razy miałam ochotę schować się ze wstydu pod stół. Kilka razy uniosłam ze zdumienia brwi, że można być aż tak ograniczonym. Kilka razy zarumieniłam się, nerwowo zerkając na Jonatana, czy aby nie zrywa się ze swojego miejsca, żeby po rycersku bronić obrażanej słownie żony. Na szczęście kultura mojego męża zwyciężyła tym razem nad porywczością charakteru.

Cóż - należy cieszyć się, że nie każda okazja rodzinna upłynie nam w jego towarzystwie. Ale zdziwienie rodzajem ludzkim jeszcze długo będzie mi towarzyszyć.

sobota, 5 czerwca 2010

Co z nich wyrośnie....

Od zawsze interesowałam się, jak to się dzieje, że wyrastamy na TAKICH, a nie INNYCH ludzi.
Jaki wpływ ma Rodzina, otoczenie, koledzy, warunki. A jakiego wpływu nie mają. W jakim stopniu przychodzimy na świat ze zbiorem niezmienialnych cech, które warunkują nasz dalszy rozwój, a w jakim stopniu nad charakterem da się pracować.
Jak to się dzieje, że z trzydzieściorga dzieci, przyprowadzonych po raz pierwszy pierwszego września któregokolwiek roku do szkoły, kilkoro będzie dobrymi uczniami, kilkoro łobuzami a reszta - przeciętniakami. I to wcale nie do końca w zależności od zdolności i inteligencji, bo za kilka lat może być zupełnie odwrotnie. Nie zapomnę "eksperymentu", który zrobiono na naszej podstawówkowej klasie, promując "dobrych uczniów" - po prostu zabrano słabszych do innych klas. Ile osób z naszej genialnej - 34-osobowej klasy skończyło studia? Ze trzy - cztery. Następnych kilkoro PRAWIE skończyło. I jeszcze kilkoro ma wykształcenie pomaturalne. Ale nie wszyscy, którzy zdali maturę, zrobili to w trybie oczywistym, czyli w wieku 19 lat. Większość DOJRZEWAŁA przez szkołę zawodową i technikum. Eksperyment z geniuszami okazał niewypałem, choć na początku pewnie szło gładko....
Fascynuje mnie, kiedy patrzę sobie na anonimowego dorosłego, jaki on był jako dziecko. Czy płaczliwy? Czy dzielny? Czy odważny? Jak to się stało, że wyrósł na kogoś, kogo cichcem obserwuję w pociągu czy w parku, czy gdziekolwiek. Bo ja jestem takim podglądaczem bardzo często. Upatrzę sobie niewinnego przechodnia i zastanawiam się nad jego życiem. Czy jest szczęśliwy? Czy jest dobry dla innych? A jeśli nie, to jakie są przyczyny tego, że nie jest? Bo tak bez przyczyny chyba nie można być złym człowiekiem? A może zło tkwi w genach? Co zrobić, czego unikać, żeby dziecko wychować na Dobrego Człowieka? Żeby nie popełnić błędu...a jeśli wystarczy JEDEN błąd, żeby zepsuć dziecko zapowiadające się na Dobrego Dorosłego?
Kiedy obserwuję dzieci - szkolnych kolegów Potomków - zastanawiam się, jacy oni będą w przyszłości. Widzę, jak dorastają, jak z małych łebków przeradzają się w nastolatków....Już widać, że się różnią. Widać to, czego jeszcze rok - dwa lata temu widać nie było. Nie są granatowo-białą masą drobiazgu. Każde z osobna jest indywidualnością. Do każdego z nich jest inny kluczyk. I już wiadomo, że nie wszyscy rodzice ten kluczyk dostali.....Dlaczego? Przecież kiedy dostali dziecko w postaci nagiego, bezbronnego, ciepłego ciałka, bardzo chcieli dla niego wszystkiego, co najlepsze. Dlaczego już wiadomo, że niektórym się nie uda? Co takiego wydarza się po drodze, że nie zawsze ta droga jest prosta?

piątek, 4 czerwca 2010

Dzień dobry!

Zostałam dziś powitana radośnie przez koleżankę Gryzeldy na ulicy, w drodze do miejscowego spożywczaka.
I naszła mnie refleksja.
Do tej pory, w naszym cygańskim życiu, "dzień dobry" mówiłam zwyczajowo ja - sąsiadom, których zaczynałam rozpoznawać, innym mamom na placu zabaw, gdzie przychodziłam z Potomkami. Do mnie nie mówiono "dzień dobry", bo byłam na to za młoda i.....wiecznie obca. Wiecznie nowa. Nietutejsza. Nie byłam niczyją siostrą, córką, bratanicą. Byłam tylko sąsiadką. Małe dzieci - koledzy i koleżanki Potomków, były zbyt małe, żeby kłaniać się mamie swoich znajomych z piaskownicy.
Dopiero tu i teraz zaczynamy wrastać w otoczenie. Jesteśmy KIMŚ - jesteśmy mamą i tatą Gburka i Gryzeldy.
Nie wiem, czy mi się to przywiązanie do ziemi do końca podoba....
Z jednej strony to dobrze zapuścić korzenie. Myślę, że większość z tutejszych dzieci zna nie tylko rodziców swoich szkolnych kolegów, ale i dziadków, rodzeństwo oraz kuzynostwo. Taka specyfika dzielnicy. Myślę, że czują się z tym bezpiecznie.
Jednak ja wolałabym być anonimowa. Najchętniej zamieszkałabym w leśnej głuszy i niechże mnie nikt nie zna. Chyba. Nigdy nie mieszkałam w leśnej głuszy.

czwartek, 3 czerwca 2010

Po godzinach

Specyfika Otwocka polega - między innymi - na tym, że miasteczko żyje wyłącznie w godzinach pracy sklepów, a te są zaskakująco krótkie, jak na oczekiwania konsumentów, rozpieszczonych szalejącym kapitalizmem.

Otwockie placówki handlowe - poza małymi wyjątkami - pracują od 10 do 18 w dni powszednie i od 10 do 14 w soboty. Niechby któryś ze sklepikarzy miał fantazję na pracę w innych godzinach, np. 9-17! Albo niechby wpadł na szaleńczy pomysł pracy dwuzmianowej, skutkującej otwarciem placówki od rana do nocy!!! Ooooo...otwocczanie by mu nie darowali takiego pogwałcenia odwiecznych norm.

Mimo tego, że pojawiły się supermarkety, bezwstydnie drwiące sobie z prastarych norm obyczajowych w miasteczku, spacer po centrum Otwocka po godzinie 18 w dzień powszedni i po 14 w sobotę, jest przeżyciem dość surrealistycznym.

Słońce jeszcze wysoko, a ludzi wokół brak. Krajobraz jak po bitwie - fruwające papierki, resztki niedawno sprzedawanych na straganach warzyw, wiatr hulający po pustych ulicach....Podróżny, nieświadomy specyfiki tego miejsca, miałby prawo zastanowić się, czy nie trafił do miasta spustoszonego zarazą.

A do Stolicy, tętniącej życiem, zaledwie trzydzieści kilometrów......

środa, 2 czerwca 2010

"Kamieniczka"

Długo zbierałam się do przeczytania malutkiej książeczki Edyty Szałek w uroczej okładce.
Miała być dla mnie deserem, niewielkim ciasteczkiem, smakołykiem literackim.

I była! Przez większość czytania była. Bardzo spodobał mi się język. Pomysłowość. Zaskakiwanie czytelnika.

Przeczytałam ją jednym tchem, zachwycając się doborem słów, mniej zaś zwracając uwagę na treść.

Refleksja przyszła na końcu. A wraz z nią niesmak: oto dałam się nabrać. Z miłej opowieści o pewnej kamieniczce w pewnym miasteczku zrobiło się - zupełnie niepostrzeżenie - ckliwe romansidło. Aż szkoda tak pięknie dobranych słów na taką opowieść.

"Samotność w sieci" w pigułce. Fuj! A miało być tak pięknie.....

wtorek, 1 czerwca 2010

O porażkach edukacyjnych

Z okazji dnia Dziecka.


Będąc młodą matką, zaczytywałam się w książkach A.Faber i E.Mazlish - ekspertek od tego, jak mówić do dzieci, by słuchały oraz jak nie zamordować rodzeństwa, kiedy rodzeństwo samo się chce wzajemnie zamordować. O ile książeczkę o rodzeństwie zakupiłam ze strachu, pomna mych awantur z młodszym bratem, o tyle tę o mówieniu i słuchaniu nabyłam niejako przy okazji. O ile książeczka o rodzeństwie posłużyła mi parę razy mądrą radą, o tyle ta druga wydawała mi się od początku jakaś taka.....co najmniej dziwna. Pomyślałam sobie, że jeśli miałabym rozmawiać z moimi - wszak inteligentnymi - Potomkami w taki sposób, jak zalecają autorki, niechybnie skończyłoby się pukaniem się znacząco w czoło przez Nieletnich. Siłą rozpędu kupiłam też książeczkę o nastolatkach, z tej samej serii. Efekt ten sam, jak przy książeczce o mówieniu i słuchaniu. Jakimż niewyobrażalnym głąbem musi być dziecko, które łapie się na takie sztuczki słowne?

Gryzelda i Gburek szybko zainteresowali się opisywanymi pozycjami - na okładce widnieją fragmenty komiksowych ilustracji. No i to był początek końca edukacyjnej funkcji podręczników mądrego wychowania w naszym domu....Książeczki są zaczytywane przy każdym posiłku. Często następuje karczemna awantura o to, które bierze o nastolatkach, a które o słuchaniu. Ta o rodzeństwie ma znacznie mniejsze powodzenie wśród młodocianych czytelników.

Jakiś czas temu odbyłam z Gryzeldą rozmowę.
G. "Mamo, wiesz co się stało w szkole?"
J. "Co się stało w szkole?"
G. "Nie, nie tak, powinnaś powiedzieć: >widzę, że jesteś podekscytowana, czy chcesz mi o czymś opowiedzieć<"

Zanim zrozumiałam, że Dziewczę testuje na mnie teksty z książki, lekko zbaraniałam, bo - jako żywo - zwykle rozmawiam z dziećmi jak z kimś równym sobie umysłowo.

J. "Ach, ach, widzę, że pewna dziewczynka chce mi o czymś bardzo ważnym powiedzieć! - włączyłam się aktywnie do rozmowy.
G. "Bo wiesz, Mateusz powiedział, że Michał powiedział, że Kuba powiedział...."
J. "Ojej, doprawdy?"

Prowadziłyśmy taki durnowaty dialog, dopóki zgodnym chórem nie ryknęłyśmy śmiechem.
Potem próbowałyśmy dalej, ale ja co chwilę zapominałam kwestii albo myliłam sytuacje (trochę celowo) - Gryzelda dzielnie przypominała mi właściwe formułki z książeczek. Ubaw miałyśmy niesłychany.

Tak oto potwierdziły się moje najwcześniejsze przypuszczenia - dla takiej wariackiej rodziny jak nasza, książeczki amerykańskich autorek nie są dobrym rozwiązaniem. Przydałby się podręcznik psychiatrii.


Druga porażka edukacyjna nie jest już zabawna, tylko DZIWNA.
Otóż Gryzelda, Dziewczynka, która ma pamięć jak słoń - bynajmniej nie o Słoniu Trąbalskim mowa - Dziewczynka, która czyta z prędkością światła - Dziewczynka, która przez pierwsze trzy lata szkoły nie musiała robić NIC, Dziewczynka ponadprzeciętnie inteligentna i wszechstronnie uzdolniona, będzie miała na koniec roku czwórkę z historii. Jak by na to nie spojrzeć, nie jestem w stanie objąć tego faktu moim małym rozumkiem. Jestem z tej okazji zła a nawet zrozpaczona. Nie rozumiem, jak można mieć czwórkę z historii, trudno, niech będzie, że jestem ułomna.




Gryzelda - ekspert