z klimatem...

z klimatem...

środa, 31 marca 2010

Smętna historyjka na koniec miesiąca

http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,95190,7715844,Chca_zniszczyc_przedwojenne_stacje_kolejowe.html

I chyba niewiele tu jest do komentowania.....
Jak to się ma do szaleńczego pędu, żeby większą część Otwocka przekształcić w zabytek?

Całkiem prywatnie i osobiście tylko dodam, że moje podróże otwocko-warszawskie, od najmłodszych lat kojarzyły mi się właśnie z napisami z nazwą stacji, wkomponowanymi w dach budynku.....Jeśli urzędasy przeprowadzą swoją chorą wizję "unowocześniania linii otwockiej", podróż kolejką nie będzie już nigdy tym samym przeżyciem. Ech.....

wtorek, 30 marca 2010

Druga Płyta

Kolejny raz się nabrałam.
Amy Maconald tym razem dołączyła do - długiej już - listy.

Ja wiem, że nie jest łatwo napisać piosenkę. Nawet jedną piosenkę. Uznanie i podziw dla tych, którym się to udało. Szacuneczek dla tych, którym się udało skomponować całą płytę z udanych piosenek. Duży Szacunek dla tych, którzy stworzyli płytę, podobającą się tak wymagającemu odbiorcy, jak jasmeen - bo to już wyczyn dużej wagi.

Tylko dlaczego, no dlaczego, Twórca, który już stworzył Jedną Dobrą Płytę, nie spocznie na laurach, nie napawa się swoim niewątpliwym sukcesem, tylko tworzy nadal....I wydaje Drugą Płytę.

I to już nie jest Dobra Płyta. To jest zaledwie Przeciętna Płyta. Ale przez to, że Pierwsza Płyta była Dobra, jasmeen kupuje - bez zastanowienia - Drugą. I jest wściekła na samą siebie już po pierwszym przesłuchaniu. Jest wściekła, że dała się nabrać. I Druga Płyta - Przeciętna - staje się w jej mniemaniu Płytą - Porażką.

Po co więc Twórca w ogóle zabierał się za Tworzenie Drugiej? Mógł poprzestać na Pierwszej i zachować Duży Szacunek jasmeen......A tak - jasmeen jest skonfudowana. I po raz kolejny pluje sobie w brodę, że kupiła Drugą. Bo Druga zwykle jest Przeciętna - jasmeen powinna już o tym wiedzieć.

poniedziałek, 29 marca 2010

Wstęp do instalacji

Albo wprowadzenie do performance.
Po co? Dlaczego? Co w tym dobrego?

Moje dzieci też to mają: niechęć do prac plastycznych. Wszelkich. Technika obojętna.

A tu - nie wiedzieć czemu - im bardziej ambitna szkoła, tym większy nacisk na wyrażanie swych naukowych zapędów za pomocą sztuki, o, pardon: SZTUKI.

Historia, klasa 1 - zrób pracę o Rzymie - w formacie A 0, technika dowolna.
Plastyka, klasa każda - wyklejanki, malowanki, wycinanki, wydzieranki - tu przynajmniej przedmiot uzasadnia...ale mamy też:
Język polski, klasa 4 - zrób ilustrację do lektury - nie, nie w zeszycie, na kartce z bloku, mile widziane ilustracje farbami...może być wyklejanka plasteliną albo wydzieranka z papieru, A 0? - świetnie, może być i większe - zawsze można skleić ze sobą dwa arkusze A0!
Muzyka, klasa 1 - plakat o muzyce współczesnej. Powycinać informacje o zespołach i zdjęcia. Nakleić. Format - no jasne, że A 0!
Przyroda, klasa 4 - mapa Polski, wyciąć i nakleić na kartkę. Banał. Tylko kartka, która jest w stanie pomieścić wyciętą mapę, ma wymiar.......tak, tak! zgadza się! - A0!

Za jakie grzechy??? Czego uczy cięcie i naklejanie? Co ma na celu tworzenie DZIEŁ w formacie A0 na tematy dowolne? Czy to jest przygotowanie do bycia performerem? Kto zrobi w swym życiu więcej wyklejanko - wydzieranek, staje się automatycznie jednostką bardziej społecznie przystosowaną? Lepszą? Czującą sztukę?

Jestem ułomna w zakresie odbierania Sztuki Współczesnej, ponieważ w dzieciństwie migałam się od tego typu prac. Nie przeszłam należytej inicjacji, nie zostałam Wtajemniczona. Moje poczucie estetyki pozostaje w uśpieniu, jestem duchowo niedorozwinięta....czego i Potomkom z całego serca życzę.

niedziela, 28 marca 2010

spotkanie w ciemnym lesie

Męczę Larssona.
No, przesadzam, już nie męczę. Początek mi się dłużył, teraz bardziej pochłaniam.
Także dołączam do grona czytaczy. Bo nie miłośników, ani - tym bardziej - wielbicieli.

Dziś wybrałam się z Larssonem w plener. Zasiadłam w samochodzie i wsiąkłam. Wokół rodzima przyroda budząca się do życia, a ja całą sobą na szwedzkiej prowincji....

Co pewien czas odrywałam wzrok od książki, żeby sprawdzić, dlaczego Potomki ZNOWU kłócą się ze sobą lub z Jonatanem - gra w piłkę jest bardzo konfliktogenną zabawą....Jednak generalnie byłam bardziej TAM, niż TU.

Za którymś razem, kiedy oderwałam wzrok od stron książki, zauważyłam jakichś ludzi, nadciągających ścieżką z głębi lasu. Nie poświęciłam im zbyt dużo uwagi, bo akurat akcja zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Ot, niepodobni do nikogo znajomego, spacerowicze.

Nagle, tuż nad uchem usłyszałam: "cześć, jasmeen!" - o matko z córką, jak ja szybko wyskoczyłam z tego samochodu! Las, z dala od siedzib ludzkich, powieść kryminalna na kolanach, obcy na spacerze mówią mi po imieniu - co jest????

Ale otóż to jest, że to JEDNAK byli znajomi. W lesie. Na spacerze.

Tam, gdzie ja dojechałam samochodem, oni postanowili dotrzeć pieszo. Fakt, że nie poznałam ich przy pierwszym rzucie okiem znad książki, świadczy tylko o moim totalnym zaczytaniu.

sobota, 27 marca 2010

Jest. Przyszła.

Melduję, że mimo moich czarnych wizji, wiosna jednak przyszła - mam krokusy w ogródku. I tulipany wyłażą nieśmiało. Owszem, mam też resztki śniegu, które - jak się spodziewam - pozostaną ze mną aż do sierpnia. Albo do przyszłej zimy.
Poza tym widziałam pierwsze w tym roku żaby.
I ptaki jakoś mają się ku sobie.
W temacie geofitów natomiast - cisza. Niby coś się w lesie zieleni, ale ni śladu kwiatów.
Czekam na wybuch zieleni.

piątek, 26 marca 2010

Był sobie film

Są takie filmy, które swą zwyczajnością zaskakują.
Są też inne, które zaskakują swą niezwykłością.

Obydwa rodzaje lubię.

Z tym, że "zwykły film" jest mi bliski w swej prostocie jakoś tak dogłębnie.
Przychodzą mi do głowy dwa - stosunkowo niedawno obejrzane:
"Spotkanie" i "Była sobie dziewczyna".

Myślę, że obydwa mało kasowe. Nie wiem, dlaczego do kin trafiły właśnie TE, a nie setki innych, zapomnianych, wrzuconych do wypożyczalni, a często nawet i nie. Nie wiem, co kieruje dystrybutorami, kiedy decydują o wpuszczeniu filmu do kin. Nie wiem, co kieruje nimi, kiedy kreślą zdecydowanie: "ten film się nie nadaje" - ot, jak choćby w przypadku całkiem przyzwoitej ekranizacji "Atramentowego serca", która już-już była na plakatach w kinach i...nagle zniknęła. A uważam osobiście, że była dużo lepszym filmem niż druga część "Opowieści z Narnii".

"Spotkanie" to piękny film. O przyjaźni. O walce z uprzedzeniami. O bezinteresownej pomocy. Przemknął przez sale kinowe po cichutku, bez rozgłosu. Gdyby nie mój "filmowy nos", nie zauważyłabym go i ja.

"Była sobie dziewczyna" - również przemyka bez rozgłosu. Poszłam nań przypadkiem, wykorzystując darmowy bilet "za punkty" - kończyła się jego ważność, więc musiałam iść DO KINA. Film był sprawą drugorzędną, nie chciałam tylko ZMARNOWAĆ wyjścia na horror czy inną romantyczną komedię. Drogą eliminacji wybrałam powyższy tytuł. I dobrze! Bo to zwykły film. Zwykła historia. Bez zadęcia. Bez Wielkich Gwiazd. Bez skomplikowanej Fabuły. Ot, życie. A jednak porusza jakąś strunę.

Proste filmy. Za mało ich. Za dużo prześcigania się, kto zrobi bardziej trójwymiarowo, kolorowo, bardziej śmiesznie, bardziej uniwersalnie - i dla dzieci, i dla dorosłych. Kto potrafi lepiej udziwnić znaną od lat historyjkę, a kto potrafi opowiedzieć tę samą bajkę tak, by tępy widz nie domyślił się, że to już było, tylko bohaterowie mieli inne imiona....

Filmowy fast food. Niby co innego, a jednak to samo. Podoba się wszystkim. Każdy znajdzie coś dla siebie, więc każdy polubi.

A ja nie jestem każdy. I cieszę się.

czwartek, 25 marca 2010

A.,E, i ja

W zamierzchłych czasach, kiedy to jasmeen nawet jeszcze nie biegała z pieluchą, a leżała w wózku pod krzakiem bzu, niewiele wiedząc o otaczającym ją świecie, urodziła się Dziewczynka. Dziewczynka przyszła na świat w zamożnej warszawskiej rodzinie, w której tradycją było oddawanie dzieciąt pod opiekę nianiom i wysyłanie ich podczas wakacji "na wieś" w celu pooddychania świeżym powietrzem. Dziewczynka miała Starszego Brata, który "na letnisko" z nianią jeździł już przed narodzeniem Młodszej Siostry.
Mama niewielkiej jasmeen, kompletnie niedoświadczona w tej roli, a nawet jej przestraszona, rychło zaprzyjaźniła się z przyjezdną nianią, która to obdarzona poczuciem humoru i dużą dozą zdrowego rozsądku, wspierała w trudnych chwilach, tym łatwiej, że pod swymi skrzydłami miała Dziewczynkę niemal w tym samym wieku.
Z trudnych pierwszych tygodni życia, mama jasmeen, oprócz doświadczenia w obchodzeniu się z niełatwym egzemplarzem niemowlaka, wyniosła również długoletnią przyjaźń z poznaną nianią, która na wieki została "Babcią Henią" - zarówno dla swoich "zawodowych" podopiecznych, jak i dla jasmeen a potem i jej rodzeństwa. Można pokusić się o stwierdzenie, że - zupełnie nieoczekiwanie - jasmeen w pewien sposób zyskała przyszywane kuzynostwo, poprzez Babcię Henię.
Mimo tego, że praca niani ma to do siebie, że kończy się wraz z osiągnięciem przez podopiecznych pewnego wieku, Babcia Henia nie traciła nigdy kontaktu ze "swoimi" dziećmi.
Przy każdych odwiedzinach, jasmeen dostaje więc porcję informacji o Starszym Bracie i Młodszej Siostrze. Są dla niej teraz kompletnie obcymi ludźmi, z innego świata, chociaż przez kilka pierwszych lat życia ganiali razem koty, bawili się w piasku, taplali w wannie z nagrzaną słońcem wodą, jedli pokrojone jabłka ze wspólnej miseczki.....Wszystko to widać na czarno-białych zdjęciach, więc rzeczywiście miało miejsce.
Pewnie i im Babcia Henia opowiada, "co tam słychać u jasmeen" - o tym, na jakie studia poszła, jakiego ma męża, ile dzieci, jaki dom.....I tak sobie żyjemy, z dala od siebie, każde w swoim świecie, połączeni jedynie osobą Babci Heni.
Przy ostatniej wizycie, Babcia pokazała mi zdjęcia Obydwojga. Dziwne uczucie. Wiedzieć TYLE RZECZY o ludziach, którzy na zdjęciach są dla mnie zupełnie obcy. Na ulicy nie zostaliby przeze mnie rozpoznani.
Dziwne uczucie, przejmować się tym, że Dziewczynka, z którą trzydzieści lat temu bawiłam się w piaskownicy, jest poważnie chora. I nie pomogło jej wcale to, że urodziła się w zamożnej rodzinie, miała własną nianię i co roku jeździła na letnisko.
Co komu pisane.....Nie można wygrać z przeznaczeniem. Nawet mając lepsze karty na starcie.
Trzymam kciuki za znaną - nieznaną E.! Niech wygra.

środa, 24 marca 2010

Mieszkanko

Jestem zmanierowana. A już Potomki....Potomki są pokoleniem straconym w temacie mieszkaniowym.

Od urodzenia przez dwanaście lat mieszkałam w domu z podwórkiem. Dom był lichy, za to podwórko.....z nawiązką wynagradzało brak przestrzeni życiowej w budynku. Miłość do pleneru została mi zaszczepiona trwale.
Potem przez lat osiem mieszkałam w mieszkaniu, na pierwszym piętrze. Nigdy nie był to "mój" dom, mimo tego, że zyskałam własny pokój.

Kiedy założyłam Rodzinę, zaczął się korowód z wynajmowaniem. Bywało różnie, ale większość z dziesięciu lat wynajmu spędziłam w domkach. A te trzy lata w bloku były znośne, bo mieszkanie było spore, nie żadna klitka. No i miało balkon.

Bywając u Znajomych, zawsze zachodzę w głowę JAK można żyć z Rodziną na tak małej przestrzeni, jaką oferują mieszkania??? Nie mówię tu o Rodzinach 1+1 i o mieszkaniach w nowych blokach, które budowane są jednak z pewną dozą pomyślunku. Mówię o mieszkaniach w blokach z Wielkiej Płyty i o Rodzinach 2+2. Przepraszam, ja mam zbyt małą wyobraźnię. Ja, która na 28 metrach kwadratowych spędziłam całe dzieciństwo, od 3 roku życia z bratem, od 7 roku życia - także z siostrą. Wiem, że się da. I nawet nie ma wtedy poczucia, że się człowiek GNIEŹDZI. Ale TERAZ, jasmeen trzydziestoparoletnia zżarłaby każdego, kto naruszyłby jej przestrzeń życiową. A nastąpiłoby to dość rychło, myślę, że najszybciej w sferze dźwiękowej.

Potomki są zaś zmanierowane totalnie. One NIGDY nie mieszkały w małym mieszkaniu. Okres pomieszkiwania w bloku przypadł na ich przedszkolne czasy, więc niewiele pamiętają.
Ulokowane na jedną noc w dwupokojowej dziupli, przeżyły wstrząs oraz traumę. Kiedy dowiedziały się, że właściciel mieszkał tu z żoną i trójką dzieci (mały pokój - dla dzieci, duży dla rodziców), potraktowały to z podobnym pobłażaniem jak bajkę o krasnoludkach. Wyobraźni im nie starczyło, żeby ogarnąć umysłem, jak to jest.

A jest - i owszem. Wiedziona ciekawością, zamiast zjechać z dziewiątego piętra windą, przeszłam się schodami. Na każdym półpiętrze - trzy mieszkanka - przypuszczam, że równie mikroskopijne jak to, które nam przypadło w udziale. W każdym mieszkanku - rodzina, czasem do kompletu babcia lub dziadek. Często, dla towarzystwa, pies albo kot.

O matko......

Na samą myśl, zrobiło mi się duszno i poczułam, że popadam w klaustrofobię.

Nie wiem, co bardziej napawa mnie przerażeniem: zima w mieszkanku czy lato w mieszkanku: zimą wszyscy dążą do ciepła i mają tendencję do przebywania w zamkniętych pomieszczeniach - robi się tłoczno oraz telewizyjno-muzycznie-komputerowo. W lecie zaś, mimo tego, że większość stara się bywać w plenerze, mieszkanko nagrzewa się niewyobrażalnie (niech no ktoś spróbuje wywietrzyć powierzchnię zaopatrzoną w dwa okna usytuowane obok siebie, bez możliwości zrobienia przeciągu), stając się piekarnikiem dla ludności tubylczej.

Jakże ja kocham mój domek. Niewielki bo niewielki, ale te przestrzenie....te możliwości zaszycia się w kątku - WŁASNYM kątku! Jednak nie jestem zwierzęciem stadnym - stadnemu w mieszkanku byłoby dobrze. Mnie jest dobrze, o ile wiem, że to tymczasowe rozwiązanie i element wycieczki. Na myśl o tym, że miałabym tam mieszkać z Rodziną dłużej niż kilka dni, jeżą mi się włoski na kręgosłupie.

wtorek, 23 marca 2010

jak wiosna, to wiosna

Zmieniam fotkę tytułową.
Zdjęcie jest z kwietnia zeszłego roku.
Pozostaje mieć nadzieję, że w tym roku, za dwa tygodnie będę się cieszyć podobnym widokiem z okna.
Po dzisiejszym, słonecznym dniu, nawet coraz łatwiej mi w to wierzyć....Mimo śniegu, nadal zalegającego w kącikach podwórka.

A wczoraj, po posprzątaniu bałaganu zimowo - poremontowego, zainaugurowaliśmy sezon ogniskowy. Tak, wieczory przy ognisku to jest to, co Tygrysy lubią najbardziej. Zdecydowanie.

poniedziałek, 22 marca 2010

a w Warszawie: zimowo - wiosennie

Po powrocie z wojaży, na Nizinie Mazowieckiej zastaliśmy znajome zwały śniegu i lodu, jakby zima wcale nie zbierała się do odejścia. Jakby południe kraju od jego centralnej części dzieliła jakaś kosmiczna odległość, która ma wpływ na klimat.
Za to Wilczysko nasze bezbłędnie wyczuło wiosnę i poczęło się intensywnie zalecać do swojej koleżanki - Buravej. Suczysko zupełnie nie podziela miłosnego nastroju swojego towarzysza, powodując jego udrękę straszliwą.
Do szkód, które na swym koncie ma już nasz zdolny pies, należy dopisać odgryziony fragment suczej budy oraz nadgryzioną deskę elewacyjną naszego domu. Osiemdziesiąt lat dom stał, deski się trzymały dzielnie. Przyszedł pies w miłosnym amoku - deski nie wytrzymały. Taka jest potęga psiego uczucia.
Wilczysko powędrowało na łańcuch, z dala od elementów, które mogłyby ulec zniszczeniu. Za to zniszczyło sobie łapę, nie - nie wiem, jakim sposobem ani nie wiem, co konkretnie sobie zrobiło. Utyka. Wet już na nas czeka. I w temacie psiej łapy, i w temacie suczej (od lat przekładanej) sterylizacji.

niedziela, 21 marca 2010

...wiosna we Wrocławiu

Jak ostatni dzień zimy mamił wizją rychłego końca ponurej i znienawidzonej pory roku, tak pierwszy dzień wiosny na nowo przywrócił nas do ponurej rzeczywistości - w tym klimacie pogoda nie jest od rozpieszczania tubylców.
I niewiele pomógł fakt, że wrocławskie trawniki roją się od żółtych krokusów, co dla mieszkańców Dalekiej Północnej Mazowieckiej Krainy, jest niemal egzotyką, po sięgających kolan zaspach śnieżnych, przykrywających ogródek, w którym PODOBNO WIOSNĄ wyrastają krokusy...
Wrocław przywitał nas deszczem i chłodem, co po krakowskim wiosenno - ciepłym, błogim rozochoceniu było bardzo niemiłą niespodzianką.
Nie przeszkodziło nam jednak w pięciogodzinnym spacerze po Ostrowie Tumskim i Rynku. Potomki zgrzytały zębami i biadoliły, wyrzekając, że mają najbardziej sadystycznych rodziców na świecie, którzy o chłodzie i głodzie przepędzają je wzdłuż i wszerz miasta w niewiadomym celu, albo nawet - o zgrozo! - BEZ CELU. Bo cóż to za cel: oglądanie?
Nie odziedziczyły nasze Potomki ani grama żyłki podróżniczej (o ile żyłka jest dziedziczona w gramach...) ani ciekawości świata, dlatego cierpią, że trafili im się rodzice o cygańskiej duszy.

A Wrocław - piękny, jak zwykle. "Mimo deszczu, mimo chłodu" - że zacytuję Wieszcza.

sobota, 20 marca 2010

zima w Krakowie...

Ostatni dzień zimy spędziliśmy w Starej Stolicy.
Po raz pierwszy udało mi się zobaczyć miasto z Kopca Kościuszki, co uważam za niemały sukces - Kraków widziałam w swym życiu blisko pięćdziesiąt razy, za to ani razu z wysokości wspomnianego Kopca.
Pogoda była iście wiosenna, Potomki zbytnio nie narzekały na konieczność "łażenia i zwiedzania" - ostatni dzień zimy uważam za udany, mimo tego, że z powodu diety nie spróbowałam krakowskiego bajgla o smaku pizzy ("to jest nowość, proszę panią"), ani nie spotkałam się ze Smokiem Wawelskim z powodu zimowej przerwy.

piątek, 19 marca 2010

Pociągi

Od małego przyuczana byłam do poruszania się pociągiem.

Pociągiem elektrycznym (jakim? żółtym, ale dokąd? do połowy!) jeździło się do Warszawy - na zakupy, do Smyka albo do lekarza...albo po prostu - na wycieczkę z Tatą.

Pociągiem nocnym zaś, jechało się do Dziadków na święta. Zawsze była to świetna przygoda: dać się obudzić rodzicom w środku nocy, okutać się w ciepłe ubranie i wyjść w cichą i ciemną nicość za drzwiami bezpiecznego domu, w nieznane. Potem zaspanym wzrokiem wypatrywać trzech światełek lokomotywy i z nabożnym lękiem słuchać jej - coraz głośniejszego posapywania. Tak, tak! Pamiętam czasy, kiedy jeździły parowozy, wtaczające się na stację całe spowite w kłęby dymu i pary. Mama wsiadała z nami do wagonu i szukała wolnego miejsca, tata zostawał na peronie, żeby podać jej przez okno bagaże - między innymi pamiętną torbę w czarno - czerwoną kratkę: to z niej zawsze wystawał termos z herbatą, obiecując, że tuż obok znajdują się popakowane pieczołowicie w papier śniadaniowy "podróżne kanapki". Teraz czekał nas sen w przedziale - aż do białego rana - w zależności od szczęścia i pory roku: w pozycji leżącej lub siedzącej. Uwielbiałam to - kładę się spać, kiedy jest ciemno, powiedzmy w Dęblinie (zaraz po zjedzeniu pierwszej tury kanapek), budzę się, kiedy jest już jasno, a pociąg dzielnie toczy się po podzamojskich polach....Potem jeszcze przesiadka z dalekobieżnego pociągu "z przedziałami" do podmiejskiego, ale jakże różnego od "naszego", żółto-niebieskiego.....i za parę minut koniec przyjemnej części podróży do Dziadków, ostatni etap pokonywany był zatłoczonym do granic możliwości autobusem typu "ogórek" z przedsiębiorstwa o wdzięcznej nazwie "Autonaprawa".
Tak, sentyment do pociągów pozostał mi na wieki.
Teraz, jako posiadaczka własnego samochodu, w podróż pociągiem czasem wybieram się specjalnie, dla przyjemności, co wzbudza u znajomych dziwne reakcje, objawiające się kręceniem głową i pukaniem się w czoło. A ja to naprawdę lubię.
Chociaż przyznaję: wiele się zmieniło....Ludzie, zamiast książek, wożą ze sobą laptopy. Oglądają filmy, surfują po necie, gadają ze znajomymi poprzez komunikatory, pracują. W uszach mają słuchawki, całkowicie odcinając się od współpasażerów. No i ta prędkość: to już nie te czasy, kiedy podróż Warszawa-Zamość trwała pół nocy.....Kanapki własne są całkowicie passe - wszak wagon Wars jest już niemal w każdym pociągu, a jeśli go nie ma, zawsze można liczyć na obsługę z "wózkiem pełnym niespodzianek".
Jednak jest coś, co pozostało bez zmian. Jest niereformowalne. Pozostanie na wieki takie samo: kolejowe toalety..........
"Reszta jest milczeniem."

czwartek, 18 marca 2010

Dieta a fast food

Będąc na diecie, dostrzegam z całą ostrością, jak dużo jemy nie dlatego, że jesteśmy głodni, tylko dlatego, że jedzenie nas otacza.

Gdziekolwiek w mieście człowiek się nie ruszy, atakują go szyldy fast foodów. McDonald's prześciga się z Burger Kingiem, KFC i Pizzą Hut, że o pomniejszych San Marzano, Subway'ach czy Sphinksach nie wspomnę....

Nawet, jeśli jest się zaopatrzonym w prowiant własny ("blee...kanapki???do pociągu???" - wyjęczały Potomki), fast food kusi i nęci. To jest silniejsze od wszystkich zdroworozsądkowych instynktów. Sama bym się skusiła, gdyby nie silne postanowienie dietowania oraz pierwsze drobne efekty.

Wyszliśmy z domu po obiedzie, mieliśmy zapasy ze sobą, przygotowani na ewentualność długiej podróży. Ale nie! Fast food rządzi naszym żołądkiem, nie ma wyjścia do centrum handlowego czy kina bez fast fooda. Nie ma podróży samochodem bez hot doga na stacji benzynowej. Taka tradycja. Takie przyzwyczajenie. "Bo raz na jakiś czas nie zaszkodzi". A właśnie że zaszkodziło! Bynajmniej, nie zdrowiu zaszkodziło. Zaszkodziło psychice, wyrobiło nawyk pt. "wyjście na miasto = jedzenie śmieci". Walka z tym nawykiem, to jak walka z wiatrakami.

Takie oto przemyślenia miewa się wyłącznie wtedy, kiedy twardo postanowi się być na diecie. Jeśli na diecie się nie jest, ma się klapki na oczach, jak koń i idzie się "raz na jakiś czas" na "złego" fast fooda. Zupełnie nie widząc, jak łatwo można stać się trybikiem w machinie konsumpcjonizmu w czystej postaci.

środa, 17 marca 2010

z zapisków kury domowej 1

Nigdy nie gasić świeczek typu "tealight" wodą. Przenigdy. Zwłaszcza, kiedy niefrasobliwie wrzuciło się się do środka zużytą zapałkę, tworząc dodatkowy knot i budując tym samym miniaturowe ognisko. Nie dociekać, z czego zrobiona jest w "tealigtach" substancja udająca wosk. Być może z benzyny? W każdym razie, polana wodą, malowniczo WYBUCHA, zostawiając drobne kropelki wokół. Sprawdzone dwukrotnie. Raz na świeżym powietrzu, drugi raz na poddaszu drewnianego domu. Tego drugiego sposobu zdecydowanie nie polecam.

wtorek, 16 marca 2010

Do góry nogami

O utensyliach łazienkowych będzie.
Zawsze denerwowało mnie, kiedy kończący się balsam, szampon, żel pod prysznic czy dezodorant pozostawał na dnie, uniemożliwiając wykorzystanie tej odrobiny....Stawiałam więc butelki i buteleczki na zakrętce, powodując spłynięcie zawartości. Niestety- butelki stojące odwrotnie kłócą się z pedantyczną wizją świata Jonatana i były każdorazowo przywracane do porządku, co skutecznie niweczyło moje gospodarskie wysiłki.
Aż tu pewnego razu, naprzeciw mym tęsknotom wyszedł pewien producent dezodorantów. Zaraz za nim podążył drugi. A za nimi grzecznie podreptała fabryka żeli pod prysznic.
Szacunek i wdzięczność z mej strony dla nich! Już nikogo nie rażą w mojej łazience butelki, poustawiane na zakrętkach, bo napisy nie stoją na głowie! A ja spokojnie wyrzucam PUSTĄ butelkę do śmietnika.
Tylko pozostaje pytanie: dlaczego przez tyle lat nikt nie wpadł na tak prosty i oczywisty pomysł?

poniedziałek, 15 marca 2010

nie udało się...

Na nic zaciskanie kciuków za zielone źdźbła, przebijające się nieśmiało spod świeżo rozmarzniętej ziemi. Na nic kibicowanie pierwszym przedwiosennym ptasim trelom. Na nic wwąchiwanie się w coraz cieplejsze powietrze, w oczekiwaniu wiosny.
Wiosny nie będzie.
Będzie wieczna zima.
Zlodowacenie.
Już po nas.
Powinniśmy zacząć migrację, jeśli pogoda za oknem nam nie w smak, bo tak już - prawdopodobnie - zostanie. Ja przynajmniej nie wierzę, że będzie lepiej. Nie po tym, co nas dzisiejszej nocy spotkało.
Widziałam wczoraj, że pada śnieg. "W marcu, jak w garncu" - wspominaliśmy z nerwowymi uśmieszkami mądrość ludową przy niedzielnym, rodzinnym obiadku. Miny rzedły nam z godziny na godzinę, kiedy śnieg z deszczem przeszedł w śnieżycę, rodem z bajki o Królowej Śniegu. Po kolacji zarządziłam zasłonięcie okien i udawanie, że świata zewnętrznego NIE MA. Włączyliśmy sobie film i było nam ciepło oraz miło. Do czasu.
O godzinie 22 światło, wraz z telewizorem (w najbardziej dramatycznym momencie filmu, ale tego nie muszę nawet pisać, bo to oczywiste, że TAKIE RZECZY dzieją się w najbardziej dramatycznym momencie) zrobiły "pstryk" i zapadła ciemność, która skłoniła nas do wyjrzenia z okno. A za oknem.....strach pisać, co się działo za oknem....
Poszliśmy spać, wierząc w to, że do rana się roztopi i - może - włączą nam prąd, żebyśmy nie zamarzli (piec gazowy, owszem, ale zapalnik pieca elektryczny, hehe). Zawsze pozostawała nadzieja, że skoro przez dwie godziny dopadało do połowy drzwi, to jest szansa, że przez noc zasypie (i uszczelni) okna - a w igloo, wiadomo, nikt jeszcze nie zamarzł....
Rano zastaliśmy w domu prąd.
I warstwę śniegu nie wystarczającą, co prawda, na igloo, za to w zupełności zapewniającą zajęcie Jonatanowi na pierwsze dwie godziny poranka.
A potem pojechaliśmy na przejażdżkę służbową, błogosławiąc fakt, że Landi jest NAPRAWIONY. Inaczej nie dojechalibyśmy - nie ma mowy.
Teraz czekam na to, że może koło południa SIĘ ROZTOPI, na co liczyłam, obserwując rano niebieściutkie niebo - zupełnie niepasujące do białych czap i połaci wokół. Niebieskie niebo przy śniegu kojarzy mi się albo z mrozem albo z wysokimi górami - ani jednego ani drugiego nie zaobserwowałam. Jednak moją nadzieją, jak to mawia pan Zagłoba - można sobie buty czyścić....właśnie się zachmurzyło i raczej - widzę - DOPADA, niż SIĘ ROZTOPI.
Dlatego powiadam - wiosny nie będzie! Czas ruszać na południe.

niedziela, 14 marca 2010

Nie lubię Alicji

Trudno.
Może mnie też ktoś nie lubi. Jego prawo.
A moim prawem jest nie lubić Alicji.

Nie znam innej osoby, która by nie lubiła Alicji. O! Gryzelda też nie lubi Alicji. Zapytana przed filmem, czy przeczytała książkę (książka leży sobie spokojnie na półce), odpowiedziała sprytnie: "próbowałam".
Ja też próbowałam. Nie raz i nie dwa. Zawsze rozczarowanie, czy to książka, czy film. Niezależnie od tłumaczenia, obsady aktorskiej, sposobu podejścia do DZIEŁA. To nie moja bajka.

Ale na film postanowiłam się wybrać. Ze względu na sentyment do reżysera. Ze względu na aktorów. I ze względu na samą Alicję. No bo jakże to? Wszyscy wielbią, a ja nie? Coś ze mną nie tak, znaczy. Może brakuje mi czegoś? Albo mam czegoś za dużo? Już na pewno Tim Burton zrobi ze mną porządek i sprowadzi na dobrą drogę.

Początek zapowiadał się świetnie: kolory, akcja, stopień wariactwa. Pierwszy zgrzyt: dubbing. Zwyczajowo nie mam zastrzeżeń do kinowego dubbingu, tu też nie miałam. Do czasu, kiedy Czerwona Królowa nie odezwała się głosem Katarzyny Figury. Od tego momentu zaczęłam mieć przed oczami Rysię, żonę gangstera Siary z "Kilera". I nic na to nie poradzę. A już kiedy w roli Kapelusznika usłyszałam Sida Leniwca z Epoki Lodowcowej, osunęłam pod fotel i marzyłam, żeby więcej się nie odzywał. Który głuchy dźwiękowiec wpadł na pomysł, że Johnny Depp ma coś wspólnego z - lubianym przeze mnie - Cezarym Pazurą?
No nic - zaciskałam mocno zęby i usiłowałam przetrwać do końca.
Ale od momentu, kiedy odezwał się Szalony Kapelusznik, można powiedzieć, że skończył się dobry film. I nie była to - bynajmniej - zasługa kiepskiego wyczucia osoby od polskiego dubbingu.
Zawiła, mądra i przerastająca mnie swoją fantazyjnością historia, napisana przez Lewisa Carrola, została sprowadzona do wojenki między dwoma królowymi. I o co tyle szumu? I czego ja tu niby nie potrafiłam zrozumieć, przez całe moje dzieciństwo i dzieciństwo Potomków? Gdzie ta zakręcona, fantazyjna, nonsensowna baśń, do której - jak sądziłam - nie dorosłam? Moim zdaniem - zabrakło czarów u Burtona. Została sama Alicja. Bo tylko aktorka grająca Alicję zrobiła to, czego od niej oczekiwałam - zagrała dziewczynę - bohaterkę, która w stosownym momencie znajduje miecz, zakłada zbroję i zabija smoka. Swoją drogą - nie mogę się powstrzymać od porównania z filmowym "Księciem Kaspianem", przerobionym na zlepek scen batalistycznych.
Czerwona Królowa - zabita dubbingiem.
Biała Królowa - jak to Potomki określiły - chyba naćpana.
Pędzący Królik - jakiś mało zapędzony.
Skazeusz - fajny, fajny, ale zdecydowanie za mało wredny i za bardzo sympatyczny w swej złej naturze.
I nieszczęsny Kapelusznik. Nie dość, że zabity dubbingiem, to jeszcze ZABITY. Ot - po prostu. Zmasakrowany. Sprowadzony do roli ześwirowanego błazna. Rozczarowanie maksymalne. I żeby jeden z moich ulubionych aktorów tak dał sobie krzywdę zrobić?

Zastanawiam się, czy na zakończenie filmu spuścić zasłonę milczenia? Nie, nie da się. Ono było....szukam właściwego słowa.....porażające. Wciskające w kinowy fotel. Było takie, że Kapelusznik o głosie Sida Leniwca okazał się być zupełnie nieistotny. Cała historyjka o Alicji, opowiadana z - większą lub mniejszą udatnością - przez półtorej godziny, została zmielona w wielkiego, tłustego, McDonaldowego hamburgera. Bez dodatków. Wobec zakończenia, przestało mieć znaczenie, czy cały film był dobry, zły, płytki, za mroczny,mało śmieszny, kolorowy. Wszystko zostało przekreślone grubą krechą zakończenia. Litości! Ja jestem na diecie, powinnam się trzymać z daleka od fast foodów!


I jeszcze jedno: w związku z tym, że historię "Alicji w Krainie Czarów" znam pobieżnie, ale postacie i fakty z grubsza kojarzę, pół filmu zajęło mi domyślenie się, że ŻABERZWŁOK to doskonale mi znany (ot, chociażby z filmu Monty Pythona) Jabberwocky .

O! A tutaj można przeczytać recenzję wielbiciela książkowej Alicji (żeby nie było, że głupoty gadam, bo książki nie lubię), za którym mogę powtórzyć każdziuteńkie słowo.
http://www.bachanalia.zgora.pl/forum/viewtopic.php?p=21108

sobota, 13 marca 2010

sok malinowy

Od pewnego czasu zastanawia mnie, dlaczego SKLEPOWY sok malinowy jest tak kwaśny i mało smaczny. Stawiałam, że to wina kwasku cytrynowego, który dorzucany jest w charakterze przeciwutleniacza oraz w celu umożliwienia dosypania większej ilości cukru. Wiem, jaki bywa skład skoków zagęszczanych i nie łudzę się, że głównym ich składnikiem są owoce....Mam bowiem w nawyku studiowanie etykietek produktów spożywczych, pomna różnych dziwacznych dodatków, które potrafią się znaleźć w - na pozór niewinnym - jedzeniu.
Niestety, mam również ten głupi zwyczaj, że kiedy produkt firmy X przejdzie raz "weryfikację etykietkową", uznaję go za sprawdzony i bezpieczny. Nic bardziej błędnego - jak się okazało. Firmy bowiem ewoluują. Normy się zmieniają. Czasem można więcej, innym razem mniej - byle tylko zaoszczędzić, a naiwnego klienta zrobić w przysłowiowego balona.
Pośród czterech soków malinowych (czystych, bo są jeszcze wzbogacane cytryną, melisą, dziką różą, żurawiną, lipą - do wyboru, do koloru), wyprodukowanych przez cztery różne firmy, nie znalazłam ANI JEDNEGO, który byłby zrobiony z malin. Soki malinowe - moi mili - są robione z aronii. W 60 procentach. Reszta to dodatki, między innymi 0,25% to sok z malin. Dodam, że na półce z sokami stoi też sok aroniowy. Z aronii - dziwne, bo aż chciałoby się, żeby ten był zrobiony np. ze śliwek.
Wiedziona ciekawością, szukałam soku malinowego, który zawierałby większy nieco procent owocu, nadającego mu nazwę. Nie znalazłam. Za to - również z ciekawości (tak, wiem do czego prowadzi ciekawość....), zakupiłam sok malinowy zrobiony z owocowych soków zagęszczanych oraz.....soku z marchwi. Wygląda - jako żywo - jak.....sok malinowy. Jeszcze nie przeszedł degustacji rodzinnej. O skutku degustacji poinformuję.
Nie czepiam się, że w składzie soku są owoce. Nie, gdzieżby? Tylko po co nazywać "malinowym" napój, który nie jest z malin? Skoro już tak konsumentów kłują w oczy owoce aronii (bo pewnie jest to poparte badaniami, dlaczegóż to sok aroniowy nie może być nazwany aroniowym, tyko malinowym, chociaż obok na półce stoi jednak SOK ARONIOWY), to można przecież nazwać sok nie-malinowy sokiem OWOCOWYM. Przynajmniej zgodnie z prawdą....No tak, ale tu pewnie chodzi o odwołanie do tradycji....o smak dzieciństwa....Kto by kupił sok owocowy? U babuni był zawsze malinowy!
A takich świrów, jak jasmeen-czytająca-etykietki jest - na szczęście dla producentów - niewielu.

piątek, 12 marca 2010

przeprosiny


Przeprosiłam się ze sklepem rybnym "Orka".
Pisałam o nim w moim starym blogu. Postanowiłam go wtedy bojkotować, bo nie wiadomo, czy skoro reklamuje go orka, to zamiast łososia nie sprzedadzą mi foczej płetwy....czy może pingwiniego sadła.....
W ogóle, jak się tak porządnie rozejrzałam, świadomość RYBY w społeczeństwie jest dość swobodna.
Kiedyś, w naszym miasteczku funkcjonował sklep rybny "DELFIN". Nie wiem, jak tam było z asortymentem, bo rychło splajtował.
W drodze do Warszawy mijam dużą hurtownie rybną. "Meduza" ją nazwali. Cóż - meduza, wodne stworzenie, pewnie ryba.....
Jest jeszcze sklep rybny "Krab", to pewnie w hołdzie paluszkom krabowym z dorsza....

Także rodakom wszystko jedno, czy jedzą tuńczyka czy wieloryba....To ryba i to ryba - przecież ma płetwy? Kaczka w zasadzie też ryba, bo ciągle w wodzie siedzi.....

Ale o sklepie miało być.
Do wizyty w "Orce" skłonił mnie imć Dukan, który zapodaje białka w swej diecie (jak dla mnie - póki co - NIESKUTECZNIE ZAPODAJE, ale się trzymam i cierpliwie czekam na efekty). Ileż można kurczaczą pierś zagryzać chudym serkiem? W zwykłych sklepach tylko mrożone badziewie. W "moim" rybnym jakieś podejrzane pustki. Przyszła koza do "Orki". I okazała się ona "Orka" moim eldorado. Moim rybnym rajem. Moim sklepem - marzeniem.
Odszczekuję więc złe słowa, które o niej napisałam. "Orka" to ryba! Zdecydowanie!

czwartek, 11 marca 2010

Zwierzęta domowe

Jak powszechnie wiadomo - mam dwa spore psy.
Jak - mniej może powszechnie wiadomo - mam dwoje alergików.

Posiadanie jakiegokolwiek zwierzątka domowego - w tej sytuacji - jest sprawą dość kontrowersyjną. Psy podwórzowe - do przytulania okazjonalnie, ale bez sierści w domu - powinny wystarczyć - i już.

Żeby łatwo nie było - Naczelna Alergiczka jest Naczelną Miłośniczką Zwierząt. Wszelkich. Ze szczególnym uwzględnieniem królików-baranów. Myślę, że pierwszą rzeczą, którą zrobi po osiągnięciu pełnoletności, będzie kupienie sobie małego stadka słodkich króliczków.

Póki co, robi podchody: a to wymyśli, że przez miesiąc będzie miała porządek w pokoju (żebyśmy uwierzyli, że jest w stanie sprzątać po króliku), a to będzie się natarczywie opiekować naszymi psiskami (żebyśmy uwierzyli, że nie zagłodzi królika).....

Starszy Brat cierpliwie słucha tych jęków i ze swej strony nie żąda żadnego zwierzątka.

Ale podczas jednej z naszych wypraw rodzinnych zobaczyliśmy z daleka Pewnego Pana z fretką na smyczy. I Gburek z miejsca oszalał. On chce takie zwierzątko. Teraz, natychmiast i nieodwołalnie. Sam sobie kupi, sam wykarmi i sam się będzie zajmował. I - o ile w przypadku Młodszej Siostry - nie chce mi się wierzyć w dziecinne zapewnienia, tak w przypadku Starszego Brata wiem, że złożone obietnice wypełni. Stosuję więc argumenty, mające na celu przemówienie do jego pedantycznej natury: "synu" - powiadam - "a wiesz ty, że fretki śmierdzą?" "Oooo, a dlaczego?" - wyraża nagłe zainteresowanie Jonatan, zdrajca, rujnując mój chytry plan...

Jak się okazuje po chwili - nie wszystko stracone! Powtórnie bowiem jest nam dane spotkanie z panem i jego fretką. Tym razem bliższe spotkanie. Jonatan śmiało podchodzi do Obcego Człowieka i pyta:
"Czy ja mogę coś sprawdzić? Bo słyszałem, że fretki śmierdzą....Czy to prawda?"
I zanim skonsternowany Obcy Człowiek odzyskuje głos, zmierza wraz ze swym nosem w kierunku zwierzątka, niesionego na rękach.
"Oj, rzeczywiście!" - wykrzykuje.
"Nie da się ukryć, że nie są to zbyt pachnące stworzonka" - powiada, na szczęście niepozbawiony poczucia humoru, właściciel fretki.

Mimo całej sympatii, jaką wzbudza ciekawski pyszczek, nie będzie to więc nasze zwierzątko domowe. Nawet Gburek zrezygnował, chociaż natychmiast wpadł mu do głowy nowy pomysł: "Wydra!" - wykrzyknął - "wydra na pewno nie śmierdzi, bo siedzi w wodzie cały czas!". W sumie: czemu nie foka? Albo delfin?

Czasem warto przekonać się, jakie dziwne pomysły na domowego towarzysza można mieć, żeby królik - baran okazał się zupełnie zwyczajnym zwierzakiem. A może się złamać?

środa, 10 marca 2010

Pianino


Po latach bezpianinowych, pojawił się w naszym domu instrument.
Od razu wtopił się w otoczenie i zaczął sprawiać wrażenie, że był z nami od zawsze. A ja poczułam, jak bardzo mi pianina w domu brakowało.
Jonatan grywa. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że chyba zbyt mało entuzjastycznie na tę grę reaguję. Bo dla mnie to oczywista oczywistość. Jonatan i pianino. Zawsze tak było.
Gburek, po krótkiej przygodzie z keyboardem, nie złapał bakcyla muzycznego. Zdecydowanie jest z frakcji śpiewającej, jak ja.
Za to Gryzelda uczy się. Z pilnością różnie, ale po roku nauki potrafi zagrać "Marsz Turecki", aktualnie ćwiczy któryś z prostych utworów Chopina. I to jest dla mnie oczywista magia i coś, czego nie ogarniam. Zawsze, kiedy słuchałam klasyków, wydawało mi się niewyobrażalnie trudnym zagranie tego, chociaż na nutach nieco się wyznaję (owoc pracy pana od muzyki w szkole podstawowej). Gra na pianinie była poza zasięgiem mojego umysłu. Pianiści to byli dla mnie ludzie z innej planety - bóstwa niemalże. A tu, proszę - przychodzi taka dziesięciolatka - moja krew! - i, szast-prast - Mozaretem leci, szast-prast - Beethovenem....Że po cichu tylko pochwalę, że jest w stanie zagrać wszystko, co jej wpadnie w ucho - i to z akordami, nie jednym palcem!
Jestem dumna. I szczęśliwa.

wtorek, 9 marca 2010

Oskary...

Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna, jeśli chodzi o gusta literacko - filmowe. Mam tak od ogólniaka, że nie podoba mi się to, co wszystkim.
I cieszę się z tej swojej odmienności.

W sobotę było mi dane obejrzenie - polecanego przez wszystkich wokół - tryumfatora gali oskarowej sprzed roku - filmu "Slumdog - milioner z ulicy".
Rozsiadłam się wygodnie, gotowa na wielkie emocje....i nic. Pustka.

Ot, film, jak film. Pierwsze wrażenie kompletnie nijakie.
Drugie wrażenie - dużo gorsze.

To tak, jakby dobrzy ludzie z bogatszej i lepszej części naszego Globu nagle ze zdumieniem dowiedzieli się, że istnieje inny świat od ich własnego, że piękne, radosne, roztańczone i rozśpiewane, kipiące kolorami Indie z filmów Bollywood, to nie do końca prawdziwe oblicze tego kraju, że istnieje na Ziemi taka bieda, której najedzony i starannie ubrany - w markowe ciuchy - Obywatel Półkuli Północnej nie jest sobie w stanie wyobrazić. No, ale przecież wszystko skończyło się happy endem. Bieda zniknęła. Bohaterowie żyli długo i szczęśliwie. Uff - to był tylko film, na szczęście. Można sobie teraz zrobić drinka z palemką, zjeść sałatkę z owoców morza, rozsiąść się na wygodnej kanapie i podyskutować o fabule. Tak, tak, jaki to dobry film. Pouczający taki. Że nawet ze slumsów można się wyrwać. A co to za miłość była....że on jej tak szukał uparcie....I wyrwał ją od tego gangstera, popatrz pan.....

Obrzydliwe. Nieprawdziwe. Hołdujące najniższym instynktom. Mające na celu fałszywe wywołanie dobrego samopoczucia - "Panie, jaka bieda w tych Indiach, kto by pomyślał.....U nas to jeszcze nie jest źle". Albo u innych: "to zróbmy jakąś zrzutkę na tych Indyjczyków, co? Może jakiś transport hamburgerów? To nic, że z krowy, jak biedni, to niech nie wybrzydzają!"

Niesmak mam po tym filmie. Tak, to dobre określenie: niesmak.

Najlepszym komentarzem do moich odczuć była informacja, którą zobaczyłam tego samego wieczoru na onecie: "Dziewczynka - aktorka grająca główną bohaterkę filmu "Slumdog" nadal mieszka w slumsach". I gdzie happy end? Jedno zdanie, a jak wiele mówi.

No i - tak zwany - "wielki przegrany" tegorocznej oskarowej gali, gali, co do której już dawno straciłam złudzenia, ale co roku jakoś naiwnie - i niepotrzebnie - wierzę w to, że jednak może kiedyś zostanie doceniony właściwy film?

"Avatar". Właściwie głównie do oglądania. Piękny wizualnie, prosty i nieoryginalny fabularnie. Mimo tego, że treści niesie niewiele, od razu wiedziałam, że nie dostanie głównej nagrody. Przez jedną scenę. Jedyną. Kiedy dzielni, amerykańscy żołnierze przechodzą pranie mózgu. Kiedy to wtłacza się im do głów, że jeśli pierwsi nie zaatakują, z pewnością "inni" zaatakują ich. Za blisko tej scenie do amerykańskiej rzeczywistości wojennej.

A już kiedy usłyszałam, że "Avatar" przegrał z filmem o dzielnych amerykańskich saperach w Iraku, tylko pokręciłam głową: za mało było, żeby przegrał ze zwyczajnym filmem. Musiał przegrać z takim, który "wyrówna proporcje" - gdzie bohaterowie wojenni stoją na odpowiednio wysokich pomnikach. To nic, że są agresorami. Są bohaterami. Trzeba ich wielbić. Walczą za amerykańską ojczyznę. Za cały świat. Za Ciebie też, mimo tego, że ich o to nie prosiłeś. I za mnie, mimo tego, że wcale tego nie chcę. Należy im się hołd. Należy im się Oskar!

poniedziałek, 8 marca 2010

jestem, jestem

Przepraszam, już się naprawiam.

Jakoś weny ostatnio nie miałam, a dostałam zakaz pisania o Land Roverze ;)
Nie, nie, tym razem nie On się zepsuł - wręcz działa, jak nigdy dotąd, szczególnie rankiem. Tym razem ja zawiniłam, dwa razy pod rząd, w tym drugi raz z bolesnym skutkiem finansowym. Ale milczę, jak grób na ten temat.

Mój brak weny może być spowodowany po trosze faktem, że za dnia wypełniam rolę żandarma - pilnuję Potomków w zakresie obowiązków szkolnych - podupadło nam Towarzystwo, mimo posemestralnych zapewnień, że będzie lepiej.

Sobotę spędziłam nad zawiłościami polskiej gramatyki, niedzielę zaś nad plakatem o gladiatorach. I wcale nie mówię, że zrobiłam wszystko w temacie edukacji, ponieważ te dwa elementy to były zaległości. A gdzie bieżące sprawy?

I jak tu - po tak pracowitych dniach - skupić się nad napisaniem czegoś sensownego?

A poza tym - zimna mnie zwyczajnie wkurza. Zielone wyłazi nieśmiało spod śniegu (jedyne kwiatki, które wyrastają same w moim ogródku to tulipany i krokusy), a mróz nie odpuszcza. Halo! Mamy marzec! Niedługo środek marca! Ja chcę wiosny, a nie minus dziesięciu stopni o poranku!

niedziela, 7 marca 2010

Dukan

Siedem dni temu stał się moim Mistrzem Pierre Ducan.
Jako drugi, po Michaelu Montignacu.
Ma się tę słabość do Francuzów.......i internetu, który mi tych Francuzów dostarcza wraz z fotograficzną i słowną dokumentacją ich skuteczności.

Mam nadzieję, że będą efekty, bo mam już dość bezefektywności.
Na szczęście sytuacja ogólnorodzinna sprzyja dietowaniu.

sobota, 6 marca 2010

macierzyństwo po 45

Taki tytuł widziałam w prasie kobiecej.
I sobie pomyślałam: jak to czasy się zmieniają....Dwadzieścia lat temu moja szwagierka była w ciąży z trzecim dzieckiem. Miała lat trzydzieści trzy, starsze jej dzieci dorastały do wieku nastoletniego, a ona rozpaczała: "co to będzie, przecież ja taka STARA jestem???" Na izbie porodowej (bo to w małym miasteczku było) jej depresja jeszcze urosła, bo przecież była najstarsza, z dziesięć lat starsza od innych kobiet.
Fakt, na wsi pewnie wolniej świat idzie do przodu - pewnie nadal kobieta po trzydziestce jest "starą matką".
Ale w mieście? Mamy technologie! Mamy sposoby. Wiemy, jak przechytrzyć naturę. Wiemy, jak zachować młodość, do czasu, kiedy będzie ODPOWIEDNIA CHWILA na dziecko. Bo na dziecko musi być PORA.
Najpierw kariera, potem małżeństwo, potem życie towarzyskie. A potem TOWARZYSTWO zaczyna się rozmnażać. To i nam WYPADA. Wtedy nadchodzi CZAS. Trzeba podjąć starania, bo fizjologia już nie ta sama, co w młodości. Ale czyż nam, ludziom, nie uda się wygrać z przewidywalną przyrodą? Medycyna jest silną nauką, poradzi sobie.
Tylko co potem.......?
W wieku 50 lat biegać po piaskownicach i placach zabaw? Można, jeśli lubi się słyszeć teksty: "o, chłopczyku, z babunią przyszedłeś?"
W wieku 55 lat chodzić na wywiadówki i przekomarzać się z młodocianymi nauczycielami, bo "co oni tam wiedzą o życiu, gówniarze"? Można, pewnie.
W wieku 60 lat jeździć z Potomkiem na rolkach i łazić po górach? Można - sama zamierzam (nawet bez Potomków, jeśli się na mnie wypną). Ale czy przechytrzona NATURA na to pozwoli?
W wieku 65 lat brać czynny udział w wychowaniu młodego, prawie ukształtowanego człowieka? Z uwzględnieniem rozterek uczuciowych, edukacyjnych i zawodowych. Mając na uwadze fakt, że przez ostatnie 20 lat zmieniło się na świecie tyle, że niewiele osób 65- letnich ogarnia te zmiany. Mając na uwadze fakt, że przez sto lat zmieniło się mniej, niż przez ostatnich 20, co pozwala sądzić, że przez następne 20 postęp będzie jeszcze szybszy....
Nie, 45 lat to za późno na macierzyństwo. Im bliżej mi do tego wieku, tym jestem bardziej pewna.

piątek, 5 marca 2010

Co czuje człowiek, który....?

..... odbiera telefon komórkowy - swój własny, prywatny - i słyszy tekst:
"tu Sylwia Kowalska, sąd rejonowy miasta Warszawy, czy będzie pani zeznawać w sprawie?"

Człowiek taki w pierwszej sekundzie zastanawia się, co przeskrobał, choć jest niewinny jako ta lelija.
Zaraz potem myśli, co przeskrobali jego krewni i znajomi. Albo współpracownicy - bo ktoś musiał narozrabiać, skoro proszą o zeznawanie....

W drugiej sekundzie Człowiek Zaskoczony Telefonem przytomnieje i pyta: "ale to chyba jakaś pomyłka?" Na co słyszy z lekka zirytowaną panią Sylwię Kowalską, po drugiej stronie słuchawki: "nie, skądże, pytam, czy będzie pani zeznawać w sprawie jako świadek".

Człowiek zasępia się, bowiem był przekonany, że na sugestię pomyłki, pani Sylwia zareaguje nerwowym "przepraszam" i odłoży słuchawkę.

Ale nie....jest więc jakaś SPRAWA. Nerwowe przeszukiwania zwojów mózgowych dają różne dziwne odpowiedzi. Wygrzebuje się - zasypana już popiołem niepamięci - sprawa o włamanie. Tak, tam się było za świadka. Brrr....do dziś ciarki chodzą po plecach - na SPRAWIE można się było poczuć jak oskarżony, nie poszkodowany. Już prawie się uwierzyło, że żadnego włamania nie było, a kradzież została wymyślona. Już się prawie - w wyobraźni - szło za kratki za oszustwo (w nerwach Człowiek zapomina nawet własnej daty urodzenia), podczas gdy oskarżony siedział zrelaksowany na ławce dla świadków, bowiem odpowiadał z wolnej stopy - nic mu nie udowodniono. A może - nie daj Boże - coś nie tak ze sprawami firmowymi???? Co prawda - księgowa czuwa....a i pewnie wcześniej pismo by jakieś z sądu przyszło....A może przyszło i zostało przegapione??? W takich chwilach ma się najczarniejsze myśli....

"Jak sprawa?" - dopytuje więc Człowiek Coraz Bardziej Spanikowany.
"No jak to?" - pani Sylwia nie kryje oburzenia - "sprawa o wyłudzenia pieniędzy od prostytutek!"

Jako żywo - tego nie przerabialiśmy! Człowiek się może odprężyć, zrelaksować i stanowczym tonem powiedzieć: "to na pewno pomyłka!".

Pani Sylwia jest zdumiona. Prawie widać w telefonie jej brwi, unoszące się ku górze: "pani Anna Nowak?" - pyta coraz mniej pewnie.

"Nie, nie Anna Nowak"- Człowiek oddycha z ulgą.
"Przepraszam" - mówi ostatecznie zrezygnowana pani Sylwia z sądu.

A mogła od razu sprawdzić personalia, prawda?

czwartek, 4 marca 2010

Ludzkie pasje

Podziwiam ludzi, którzy robią coś ciekawego i zaskakującego. Albo takich, którzy swojej pasji muszą poświęcić wiele czasu, energii i zaangażowania.


http://www.amomirella.com/portfolio/aboutme/aboutme.html

http://www.flickr.com/photos/vonchrupek

http://www.gotyababy.blogspot.com/


http://little-people.blogspot.com/


http://www.toxel.com/inspiration/2009/02/11/27-beautiful-and-creative-cake-designs/

To tylko garść przykładów, które ostatnio wpadły mi w oczy podczas szperania po internecie.
I najmniej ważne jest to, czy mi się podoba czy nie. Liczy się, że jest z pasją, z uczuciem, z miłością. Że robi się coś, co - praktycznie - nie ma żadnego zastosowania. Nie robi się tego "po coś", "w jakimś celu". Jedynie dla własnej przyjemności i satysfakcji. Trochę zazdroszę takim ludziom. Tak pozytywnie zazdroszczę.

środa, 3 marca 2010

Brak znajomych

Normalni, zwyczajni ludzie z mojego miasteczka żyją w miejscowym środowisku i się w nie z czasem wtapiają. Mają sąsiadów, których znają od dziecka, od pierwszego, nieudolnego "dzień dobry". Ci sąsiedzi widzieli, jak z niemowlaka stawali się przedszkolakiem, jak pierwszy raz szli do szkoły, kończyli tę szkołę, chadzali na spacery z pierwszymi miłościami, zakładali rodziny. Teraz widzą, jak wychowują dzieci. Dzieci tych ludzi idą do tej samej szkoły, co ich rodzice. Często są w klasie z dziećmi kolegów z klasy swoich rodziców. Czasem nawet są uczeni przez tych samych nauczycieli, którzy uczyli ojca lub matkę. Wszyscy się znają. Nie, to nie jest wieś. To miasto liczące niemal pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Mimo tego, że tak naprawdę mieszkam w Otwocku od urodzenia, zmieniłam zaledwie dzielnicę zamieszkania - znam miejscowy język - szyfr, wiem, co to znaczy "koło samolotu", chociaż samolot zabrali dziesięć lat temu......nie znam się z ludźmi tak dobrze, jak ludzie ze sobą.

To samo mogłabym napisać o jakimkolwiek środowisku, w którym przychodziło mi funkcjonować: wszyscy się skądś znali. Wszędzie czułam się obco - jakbym weszła w jakiś - funkcjonujący od dawna - układ.
O ile takie poczucie jest usprawiedliwione w małomiasteczkowej szkole podstawowej, tak już kompletnie nie rozumiem tego w przypadku grupy rodzicielskiej na zajęciach dodatkowych (basen, dżudo, muzyka). Oni wszyscy się SKĄDŚ WCZEŚNIEJ znali. Tylko ja jestem jakaś inna.

Nie, nie przeszkadza mi to w żaden sposób. Raczej zastanawia. Jak to jest, że mieszkając ponad 30 lat (z małą przerwą) w niewielkiej miejscowości, nie czuję się tu swojsko? Ba! Są osoby, które mieszkając tu znacznie krócej, są bardziej zadomowione i zakorzenione ode mnie.

Ja mam - po prostu - prawdopodobnie naturę Cygana - Tułacza. Nie mam swojego miejsca. Ciągle mnie gna. Nie zapuszczam korzeni. "Ludzie są współpasażerami" - jak powiedziała jedna z moich internetowych Znajomych. Trzeba się liczyć z tym, że w każdej chwili mogą wysiąść.....Na szczęście jest parę osób, które podróżują ze mną już dość długo. I oby tak zostało.



wtorek, 2 marca 2010

Post scriptum

O Land Roverze będzie.

Pompa wody to mały pikuś. To nic, że jest to część, która NAJRZADZIEJ psuje się w tych samochodach. W NASZYM się akurat zepsuła. I to nie tak zwyczajnie, że ot, zepsuła się - wymienili - jest ok. Jest ona przykręcona do innej części za pomocą trzech śrubek. Dwie się odkręciły, jedna nie. I tej jednej trzeba było urwać łeb, żeby zdemontować pompę. A żeby zamontować nową, należało śrubie łebek przyspawać. I mam sobie pompę zamontowaną "na sztukę" - jak mawiają fachowcy. Kiedy tylko Land Rover się dowie, że ma coś zamontowane "na sztukę", niewątpliwie nie omieszka tej sztuki pokonać swą niezłomną wolą i znów trafi do warsztatu.

Przy okazji zdiagnozowaliśmy tajemnicze piszczenie: to pasek od klimatyzacji. Zastał zdemontowany, bo - póki co - klimatyzacja potrzebna mi nie jest, a jakby - na przykład - paskowi przyszła do głowy(czy paski mają głowę?) fantazja się urwać, narobiłby niezłych szkód pod maską. Aha - pasek jest nowy, nie wiadomo, dlaczego piszczy, prawdopodobnie piszczy część, na której on się obraca, więc mamy w perspektywie jeszcze wymianę tejże części.

Wszystkie niedogodności rekompensuje mi komfort jeżdżenia po błotnistych i dziurawych drogach......i to, że się stres warsztatowy równoważy z przyjemnością jazdy będę sobie wmawiać tak długo, jak tylko będę w stanie.

poniedziałek, 1 marca 2010

Potwór, po prostu Potwór

Pod koniec ubiegłego tygodnia odebrałam Land Rovera z warsztatu.
Odebrałam go bez kangura (takie rurki na zderzaku, powodujące, że samochód wygląda bardziej terenowo) - ten spsuł się nieodwracalnie podczas nieudolnego holowania, brudnego jak świnia (nowy pracownik warsztatu nie bardzo dba o takie szczegóły jak przetarcie smaru z szyby, czy podłożenie szmaty na siedzenie podczas robót), z zepsutymi drzwiami (ale to na gwarancji ponaprawczej) no i popiskującego wewnętrznie. Popiskiwanie było najbardziej denerwujące z tego wszystkiego, ale miało CUDOWNĄ właściwość ZANIKANIA w momencie, kiedy chciałam je zademonstrować komuś kompetentnemu.
W sobotę miałam jechać w Podróż (przed duże "Pe" - 300 km w jedną stronę), celem zwrócenia Pożyczonych dzieci.
Zawezwałam Jonatana z wygnania, żeby wsparł mnie swą osobą oraz Niezawodnym Autkiem.
I słusznie zrobiłam!
Podróż była, szybka, tania i bezawaryjna.
W przeciwieństwie do dzisiejszego poranka..........
Pojechaliśmy do Klientki z naszą Pracownicą. Na wieś, przez pola, po błocie. Cieszyliśmy się jak dzieci, że Land Rover powrócił - co innego przedzierać się osobówką przez śniegi, przeżywając przygody typu utknięcie w zaspie na pustkowiu, co innego zakopać się w rozmiękłej, lepkiej, czarnej brei.
W drodze powrotnej zajechaliśmy na stację benzynową - Gnom Zielony we warsztacie nabrał jeszcze jednej wrednej maniery: potrafi stanąć na środku drogi, kiedy tylko uzna, że ma zbyt mało paliwa - chociaż wskazówka mówi, że mógłby jeszcze kawałek się potoczyć. W sobotę o poranku uszczęsliwił mnie taką atrakcją. Kolega K., który w dobroci swej ofiarował się dowieźć mi paliwo, patrzył złym, poimprezowym okiem na Zielonego, ale mężnie zniósł konieczność zwleczenia się z łoża - ba! zwlókł nawet swą małżonkę, gdyż po spionizowaniu się stwierdził jednak, że jego możliwości w zakresie kierowania pojazdem mechanicznym są mocno wątpliwe.
Także owszem - zapewniam - swym ulubionym samochodem - atrakcje sobie i swojemu otoczeniu. Dziś na liście byli panowie z warsztatu.
Zaraz po zatankowaniu i zapaleniu silnika, Jonatan zauważył, że lampka akumulatora się świeci, a chwilę potem, że skończyło się wspomaganie. Ot, tak. Było - nie ma.
Dotoczyliśmy się do domu.
Zajrzeliśmy do wnętrzności.
Spadł pasek. Jakiś. Coś się rozchlapało.
Zadzwoniliśmy do warsztatu.
Przyjechali panowie.
Stwierdzili, że pompa wody.
(ileż ten samochód ma jeszcze pomp?????przysięgam, że z pięć różnych miał już naprawianych....)
Zabrali na hol i odjechali w siną dal.
To się nacieszyłam...
A po Pracownicę chyba dziś pójdę pieszo. W gumofilcach.