Zaliczam w tym roku pełnię odczuć, całe spektrum przedświątecznych emocji - tydzień przed Wigilią odwiedziłam Centrum Handlowe, dzień przed Wigilią - Centrum Onkologii.
W tym pierwszym Centrum miałam pokaz pędu donikąd, gonienie za rzeczami - byle kupić więcej i więcej, byle pokazać wszystkim: stać mnie na to i na tamto, ogłosić całemu światu swoją pozycję w społeczeństwie. "Bogatego Mikołaja!" - zdawały się wołać witryny sklepów. "Będzie bogatszy niż rok temu!" - zdawali się odpowiadać biegający nerwowo tu i tam kupujący.
W tym drugim Centrum obejrzałam wyścig z czasem, ucieczkę przed nieuchronnym, próby przechytrzenia podstępnego wroga..."Do tych Świąt chyba uda się dotrwać, a do następnych?" - pytało spojrzenie niestarej kobiety na szpitalnym korytarzu. "Założymy się?" - brzydko chichotał z kąta Zły.
Ani w jednym ani w drugim Centrum - chociaż takie odmienne - nie było czuć atmosfery nadchodzących świąt....Trudno - nie w każdym miejscu musi być wyczuwalny zapach piernika, pomarańczy i choinki.
Boże Narodzenie wręcz uwielbiam. A już dla śnieżnego Bożego Narodzenia co roku jestem gotowa pojechać w góry. Jestem gotowa, a w końcu zostaję na kompletnie niezimowych nizinach. Zostaję, bo tu są Bliscy, bo Święta bez Rodziny są jakieś takie jałowe, nawet te z gwarantowanym spacerem po śniegu na góralską Pasterkę.
W tym roku miałam przez chwilę nadzieję, że i u nas wreszcie będzie biało i mroźno - jak za czasów mojego dzieciństwa. Ale niestety - dzień przed Wigilią zima nie wytrzymała i sobie poszła; pewnie wróci, jak już będzie "po wszystkim", czyli koło końca lutego....
ech, ech
W ramach protestu przeciw nieświątecznym Centrom i wybitnie nieświątecznej pogodzie, postanowiłam stworzyć - przynajmniej w domu - atmosferę radosnej krzątaniny i pełnej miłości współpracy.....
Zarządziłam wspólne pieczenie ciasteczek.
Nigdy nie piekę słodkości, ponieważ zwykle mi to nie wychodzi. Mogę piec mięsa, pasztety, robić sałatki, gotować zupy, wymyślać różne potrawy - byle nie z mąką. Mąka mnie nie kocha. A mąka plus piekarnik to już pewna katastrofa. Wiem to od lat, dlatego z pokorą oddaję tę działkę w ręce Mamy.
Tym razem się uparłam.
Znalazłam pięć prostych przepisów, każdy z dopiskiem: "zawsze się udaje", zwołałam Potomki i zabraliśmy się do Dzieła.
Pierwsza Kłótnia Między Rodzeństwem nastąpiła po jakichś pięciu minutach współpracy. "Ja chcę mieszać czekoladę w garnku!" - powiedział Gburek. "Ale ja nie będę mieszać orzechów z masłem, bo się brzydzę" - odrzekła płaczliwie Gryzelda.
Potem, w krótkim czasie, nastąpiła Druga i Trzecia Kłótnia Między Rodzeństwem oraz spektakularna Kłótnia Dzieci z Matką ("bo ty jemu zawsze", "bo ona nigdy"), po której Potomki zostały karnie odesłane na górę.
W przepisie 1 Matka pozajączkowała proporcje i zamiast ciastek orzechowych (bez mąki, więc teoretycznie bezpieczne!), wyjęła z piekarnika orzechy w roztopionym maśle. dobre, acz mało okazałe.
W przepisie 2 Matce pozajączkowały się proporcje, ale to naprawiła. Ciastka wyszły foremne (Gryzelda - odwołana z góry - dzielnie wykrawała), ale nie wszystkim smakują.
W przepisie 3 nie miało się co zajączkować, bo wystarczyło roztopić czekoladę w śmietanie. Gburek odmówił współpracy, gdyż topiona czekolada nie była mleczna, tylko gorzka. Obraził się i poszedł do siebie. Gryzelda wypaćkała obie łapki połową masy czekoladowej, po czy uznała, że ma dość toczenia trufli i oddaliła się w kącik, aby oddać się wylizywaniu palców.
Matka została sama na pobojowisku. Porzuciła pomysł na udowadnianie światu, że piec potrafi. Utoczyła resztę trufli, posprzątała kuchnię i obiecała sobie, co następuje:
- nigdy więcej świątecznych wypieków
- nigdy więcej pomocników w kuchni
Aż do następnego roku, kiedy znów da się ponieść świątecznej atmosferze.