z klimatem...

z klimatem...

poniedziałek, 31 maja 2010

Uffff...

Koniec maja. Koniec imprez.
Zwykle żegnam maj z żalem, że powtórka dopiero za rok. Tegoroczny maj był DZIWNY, dlatego niech już sobie idzie, a przyszłoroczny niechże będzie normalny.

niedziela, 30 maja 2010

Najbardziej imprezowy czas...









....w całym roku, to koniec maja.
Już trzy pokolenia Kobiet w naszej rodzinie, upatrzyły sobie końcówkę tego miesiąca na przychodzenie na świat.

28 - ja
29 - moja mama
31 - moja córka

Wziąwszy pod uwagę fakt, że 26 maja mamy Dzień Matki, a 1 czerwca Dzień Dziecka - świętujemy niemal cały tydzień. Myślę, że następne pokolenia powinny pomyśleć o tym, żeby wypełnić 27 i 30 maja jakąś treścią.


W tym roku jakoś wyjątkowo intensywnie obchodzimy nasze babskie uroczystości:

w piątek - zakończenie robót dekarskich plus posiedzonko ze znajomymi w celu odegnania smutków,
w sobotę - dziecięca impreza w środku lasu (widziałam zieloną żabę i łowiłam kijanki!!!!) - urocze miejsce!

wieczorem grill dla Rodziny z potrójnym tortem (wyjątkowo paskudnym w smaku, acz ozdobionym z pomysłem: zsumowałam nasze lata i wyszło okrągłe 107 - zdjęcia nie będzie z racji ochrony danych osobowych) oraz wystrzałową, grająco - tańcząco - fajerwerkową świeczką

w niedzielę - spacer po bagiennym rezerwacie


potem publiczny, genialny występ śpiewaczy Gryzeldy (szkoda, że nagrania nie zrobiłam - ma Dziewczę talent, oj ma - piosenkę z "Titanica" odśpiewać po angielsku, to nie jest takie hop-siup...) z towarzyszeniem wiernej publiczności w osobach rodziny, znajomych oraz licznie przybyłej męskiej części klasy

o, tu widoczna Gwiazda (w centralnym punkcie zdjęcia: czarne bolerko, włos spięty białą ozdóbką) wraz z Fanami (cała szóstka na lewo od Gwiazdy)




i kolejni mili goście na poczęstunku domowym.

A jutro i pojutrze - chyba już spokojniej....

Miłe takie fetowanie, ale męczące w swej rozciągłości.

sobota, 29 maja 2010

Koniec złudzeń

Za część pieniędzy "urodzinowych" od mamy, które miałam wydać na jakieś ubranie (w domyśle: porządne), kupiłam sobie torebkę. Wreszcie taką, jaka mi do wszystkiego pasuje, ze szczególnym uwzględnieniem stroju codziennego: dżinsów, traperów i kurtki.

Nie torebunię, która wygląda przy moim ubiorze jak kwiatek przy kożuchu, nie plecak, który na wstępie robi złe wrażenie, ale właśnie sportową torebkę. Czerwoną.

Po kilku latach robienia sobie nadziei, że jeśli zmienię odwieczny plecak na torebkę, stanę się automatycznie Elegancką Kobietą, wreszcie jestem sobą.

Nie, nie będę elegancka na co dzień, choćbym się zawściekła. I w nosie mam, że "kobiety w pewnym wieku.....". Trudno - jedne rodzą się do bycia elegantką, inny do BYWANIA.

Będę BYWAĆ.

piątek, 28 maja 2010

Względność czasu

Mimo tego, że Potomki pojawiły się w naszym życiu dużo wcześniej, niż zakłada to średnia krajowa oraz doświadczenie naszych znajomych - naszych rówieśników spotykamy teraz z wózkami wypełnionymi kilkulatkami, podczas kiedy my mamy na stanie nastolatków - mimo tego, Potomki uważają nas za zgrzybiałych starców. Takie życie.
Gryzelda potrafi rzucić tekstem, że Ktoś, widziany przez nią Gdzieś, był "tak samo stary jak mama".
Gburek zaś, podczas którejś ze swych przypadłości przeziębieniowych, wychrypiał: "Poproszę herbatkę z malinami....Nie martw się, ja też ci będę usługiwał, kiedy będziesz stara. To już niedługo."

A ja przecież jeszcze mam fiu-bździu w głowie. Ja się nie poczuwam i nie zgadzam. Chyba się oflaguję.

Mimo tego, że urodziny zaledwie "półokrągłe", jakoś tak lekko mnie przygnębiły swą wymownością.....Co trójka z przodu, to trójka, a teraz jednak bliżej czwórki będzie - z czwórką to już nie przelewki.....

Tym bardziej zdenerwował mnie przeuroczy telefon od jednej z firm kosmetycznych, której klientką bywam czasem. Powinnam zrobić awanturę z rodzaju karczemnych, zamiast grzecznie i nieasertywnie wysłuchiwać, jaki to wspaniały prezent przygotowała dla mnie Firma z okazji mojego WIELKIEGO ŚWIĘTA. Hasło: "dziś jest OCZYWIŚCIE pani wielkie święto" usłyszałam wyszczebiotane przez Paniusię na sto różnych sposobów. W pewnym momencie miałam ochotę ugryźć słuchawkę, tym bardziej, że Paniusia - sądząc po głosie - była z piętnaście lat młodsza ode mnie. Ciekawam, jak bardzo radośnie będzie obchodzić "swoje wielkie święto" w stosownym czasie....
A już pomysł robienia mi prezentu za MOJE pieniądze, jest - doprawdy - rozkoszny. Dostałam niepowtarzalną szansę wybrania sobie prezentu z dowolnego działu i zapłacenia za niego. Niesłychane! Sama się sobie dziwię, że nie skorzystałam. Może się jeszcze powinnam namyślić?

Od dzieci nie dostałam żadnego żywego zwierzątka - trochę się uspokoiłam, bo już widziałam oczyma wyobraźni trzodę chlewną ryjącą po moich rachitycznych kwiatkach......Za to Gryzelda zrobiła mi śniadanie do łóżka. I dostałam masę biżuterii. Czerwonej. We właściwym odcieniu!

W średni wiek czas wkroczyć!

czwartek, 27 maja 2010

Budownictwo

Przejechałam dziś naszą uliczkę wzdłuż. Wydawałoby się, że domy stoją na niej tak ciasno, że nie ma już gdzie wstawić nawet komórki - podwóreczka są mikroskopijne.
Ale ludzie są zdolni - mamy tej wiosny CZTERY budowy nowych, niemałych domów. To wyjaśnia, dlaczego nagle zrobił się taki duży ruch ciężarówek w naszej sennej okolicy. Ciekawe, skąd bierze się pozwolenia na takie budowy? Słyszałam, że minimalna odległość od ogrodzenia, to trzy metry. I jeszcze obiło mi się o uszy pojęcie "powierzchnia biologicznie czynna", czyli ilość działki, która nie może być zabudowana....Jakoś tego nie widzę....

Za to my na razie kończymy przygodę z ekipą budowlaną. Nie będę ich miło wspominać, ale muszę odszczekać to, co powiedziałam na początku prac.
Jest zdecydowanie ładniej.
Panowie nawet postarali się na tyle, że zrobili mi koperty na blasze - tak, jak było.
Rynny przeszły pierwszy chrzest bojowy - deszcz spływa zdecydowanym strumieniem tam, gdzie powinien.
Pięknie jest.
Dopracujemy jeszcze parę szczegółów i będzie bajecznie.

przed

















po


środa, 26 maja 2010

Bioróżnorodność

BIODIVERSITY

filmik dedykowany temu panu od wycinania krzaków wzdłuż Wisły.

A ja, z okazji Dnia Matki, zamiast kwiatków dostałam właśnie krzaki :)

Potomki, skażone moim nowym farmvillowym nałogiem, doszły do wniosku, że najbardziej ucieszą mnie drzewa owocowe. Wzruszające.

Jeśli w me urodziny ujrzę za oknem radośnie pokwikującego, różowego prosiaczka oraz białe jagnię, uznam, że chyba przesadzam z internetową farmą.

wtorek, 25 maja 2010

A teraz to już i mnie wkurzyli....

Jestem oszołomiastym, bezmózgim ekologiem z zielonymi zwojami zamiast mózgu. Trudno. To przeze mnie ta powódź.


http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80273,7936467,Hydrolog__dziki_brzeg_Wisly_w_Warszawie_nie_powinien.html


Mimo powyższej wypowiedzi, a nawet właśnie w związku z nią, podpiszę się pod moją koleżanką. Od kilku dni chodziło mi po głowie, że zaraz oberwie się ekologom za powódź.

Poniżej link - i ja podobnie sądzę......

http://szkielko-i-oko.blogspot.com/

Tylko kiedy Koleżanka pisała swojego posta, o eklogach wrzeszczeli tylko niedouczenie dziennikarze. Teraz podpierają się rzekomym "ałtorytetem" - i to jest już makabryczne....

poniedziałek, 24 maja 2010

Walka z deszczem, powodzią i...

Remont naszego dachu - jak wszystko, za co się zabieramy - idzie nam, jak po grudzie.
Powódź zatrzymała dostawy podbitki z południa kraju.
Deszcze powodują przestój w pracach.
Słońce powoduje przestój w pracach.
Dobrze, że jesteśmy w strefie asejsmicznej, bo ani chybi zaraz przyplątałoby się jakieś trzęsienie ziemi.
Niech ten remont już się skończy......

niedziela, 23 maja 2010

Piknik rodzinny

Obowiązki rodzica, którego dziecko uczęszcza do szkoły niepublicznej, obejmują - oprócz standardowych spotkań z wychowawcą i nauczycielami, zwanych z dawien dawna wywiadówkami, branie czynnego udziału w tzw. "życiu szkoły".

Nie jest to łatwe zadanie dla rodzica, który jest jednostką dziką oraz z natury swej aspołeczną.

Rodzic taki unika uczestnictwa we wszelkiego rodzaju radach rodziców, komitetach organizacyjnych, kolektywnym lepieniu pierogów, rzeźbieniu w piaskowcu oraz innych tego typu atrakcjach. Niestety, szkoła społeczna - jak sama nazwa wskazuje - żyje takimi wydarzeniami. Pikniki, charytatywne pieczenie ciast do sprzedania i zebrania ofiar na Szczytne Cele, dobroczynne szydełkowanie i sprzedawanie serwetek w ramach wolontariatu szkolnego i wiele, wiele innych - w zależności od pomysłowości braci szkolnej.

Rodzic Aspołeczny z trudem rozpoznaje wszystkich rodziców z klasy swojego dziecka, a już na pewno nie jest w stanie przypisać każdego dziecka do rodzica - nawet po czterech latach wspólnych posiedzeń w szkolnej ławie podczas wywiadówek. Że o rozpoznawaniu ich poza terenem szkoły - ot, na przykład w sklepie - już nie będę wspominać, bo wstyd.

Co dopiero mówić o pierwszym roku w nowej szkole? Rodzic Aspołeczny jest zagubiony, czuje się głupio, obco i źle.

Aż tu nadchodzi czas próby: Doroczny Piknik Rodzinny, gdzie rodzice wraz z dziećmi mają się bawić, współpracować i zacieśniać więzi. Rodzic Aspołeczny przeddzień wydarzenia jest odrętwiały, jak po spożyciu sporej ilości owoców tarniny. W Dniu Pikniku, u Rodzica Aspołecznego włącza się lampka z wielkim czerwonym napisem: "UCIEKAJ!!!"

Niestety, uciec nie można. Trzeba się Pokazać. Oraz Brać Udział. Integrować się. Szczególnie, że Drugie Dziecko czeka w kolejce do przyjęcia w poczet uczniów.

Jak dobrze, że już Po Pikniku. Do następnego cały rok. Uffff.......

sobota, 22 maja 2010

Postrzyżyny

Przekwitły mlecze - jedna z moich ulubionych oznak wiosny. Pozwoliłam wreszcie na przystrzyżenie trawy, która sięgała już niemal moich kolan. Gdyby tak ona łaskawie rosła na bok, taką bujnością, jak w górę, byłabym chyba bardziej zadowolona. Ale nie - woli zostawiać na ziemi łyse placki, za to w górze udawać las.
Posadziłam parę kwiatków, nie bardzo wierząc w to, że przetrwają do lata - a już na pewno nie dam się tym razem nabrać, że są to rośliny wieloletnie. U mnie nie ma roślin wieloletnich - żadnych. Każda roślina, o której ogrodnicy mówią, że jest wieloletnia, w zetknięciu z moimi umiejętnościami zmienia się w roślinę kilkutygodniową - w najlepszym wypadku i przy dużej odporności. Ale póki co - wyglądają ładnie.
Mam chytry plan powieszenia na pocie doniczek z kwiatami. Ale aż sama boję się jego realizacji.....

Wraz z pierwszym koszeniem trawnika, odbyło się....pierwsze golenie Gburka. Czas przygotowywać się do roli babci?

piątek, 21 maja 2010

Czerwony i jego drużyna




Zbliżają się majowe rodzinne uroczystości. Dni matki, urodziny damskiej linii rodowej.....

I - jak zwykle - kwestia czerwonych prezentów.

Bo ja mam świra na punkcie czerwonego. Wiedzą o tym wszyscy.

Tylko - o nie, nie - nie mam świra na punkcie każdego czerwonego. A wręcz przeciwnie -niektóre odcienie mnie wręcz irytują, jeśli są darowywane pod hasłem: "o, proszę, czerwony "cośtam" - tak, jak lubisz".

Nie cierpię jasnoczerwonego lakieru do paznokci. Ani szminki. Co innego bordo.

Nie cierpię pomarańczowo - czerwonych ani buraczkowych ubrań. Co innego krwista czerwień.

Róż, amarant, fuksję oraz pomarańcz w ogóle przemilczę.

A NIEKTÓRYM jest wszystko jedno.


Wyszperałam w necie paletę kolorów. NIEKTÓRZY jako czerwony zakwalifikowaliby cztery ostatnie słupki w górnym prawym rogu, pierwszy od lewej w środku i - po chwili zastanowienia - ostatni po prawej w dolnym, pełnym rzędzie.



I może moje jęki można by nazwać marudzeniem, bo nawet po wpisaniu w wyszukiwarkę "paleta czerwieni", pojawiają się te wszystkie kolory. Ale nie zgodzę się z tym, że część moich krewnych i znajomych nie jest w stanie przez lata nauczyć się, że jaskrawy pomidor i buraczkowy fiolet to nie są "moje" czerwienie.

czwartek, 20 maja 2010

Powódź 1

Szczęśliwie nas oszczędza. Nie ma to, jak mieszkać w suchym, sosnowym lesie na piaskach.

Jednak Otwock, z miasteczka położonego opodal uroczej rzeczułki Świder, zamienił się (co naocznie stwierdziliśmy), w miasteczko leżące w ROZLEWISKU.
Mamy więc, tuż za miedzą, Wisłę. Jest niegroźna dla nas, ale robi wrażenie, w swej ponurej, spokojnej i mętnej burości. Jadąc rowerem po zamkniętej obwodnicy (długo przed powodzią zamknęli, z powodu pozimowego osuwania się mostu - już o tym wspominałam), po jednej stronie ma się Wisłę. Po horyzont. Ona zawsze tam była, jednak o jakiś kilometr na zachód od drogi, nie tuż za barierkami....
Po drugiej stronie ulicy też jest woda: jezioro Świder. Wezbrana Wisła nie pozwala wodom Świdra ujść w spokoju i powoduje ich zatrzymanie, co skutkuje utworzeniem się jeziora niemal za naszym progiem. Ratuje nas to, że jesteśmy na tym wyższym brzegu.
Groźnie i ponuro wyglądają dwumetrowe sosny i topole, których czubki wystają smętnie z nieprzezroczystej wody - tak różnej od zwykłej - krystalicznej ( jest to li i jedynie określenie koloru wody, nie jej czystości, a nawet wręcz przeciwnie) - toni Świdra. Drzewa, wokół których kilka dni temu uganiały się nasze psy, wzburzając fontanny suchego piasku. Kilka dni, a jaka zmiana.
Przyroda jest bezlitosna.
Odwdzięcza się ludziom, którzy są dla niej równie bezlitośni, zabudowując i ulepszając co się da swoimi zdobyczami. Często wbrew zdrowemu rozsądkowi i naturalnemu porządkowi rzeczy.
Ludzie nie są w stanie wygrać. Taka powódź to tylko pogrożenie palcem i pokazanie człowiekowi, gdzie jego miejsce i jakie są skutki jego panoszenia się i zarządzania.

Szkoda, że skutki powodzi najbardziej odczują najsłabsi i - paradoksalnie - żyjący w największej zgodzie z przyrodą, a nie ci, którzy są odpowiedzialni za dokuczanie naturze: wydający zezwolenia na budowanie osiedli, wycinki drzew, betonowanie placów.

środa, 19 maja 2010

Stareńki kotek

Mamy ZNALEZISKO.
W poszyciu dachu znaleźliśmy zmumifikowany szkielet. Po krótkich naradach (żywiołowych!), doszliśmy do wspólnego wniosku, że należy do niewielkiego kotka.
Pewnie wlazł, biedaczysko, na strych, wcisnął się pod belkę i tak pozostał. Ciekawe, czy 10, 20, czy 70 lat temu? Może jesienią, kiedy sezonowi, wakacyjni lokatorzy - letnicy - wyjechali do swoich domów, zwierzak został i nikt nie słyszał jego miauczenia? A może zaginął i rozpaczało po nim jakieś dziecko? A może matka - kotka zapomniała o jednym ze swoich kociąt?

W każdym razie: zabytkowy szkielet, sztuk jeden.


































My ze swej strony, włożyliśmy "dla potomnych" kartkę z pozdrowieniami i naszymi podpisami.
Gburek, z wrodzonym makabrycznym poczuciem humoru, zalecał napisanie, że wszyscy umarliśmy w tym domu i teraz straszymy. Jakoś nie miałam ochoty pójść za jego radą. Szkielet kotka był wystarczająco niesamowity.

wtorek, 18 maja 2010

Połowa maja

Połowa maja minęła, a pogoda nadal nas nie rozpieszcza.....
Przed 15.05 winę zrzucałam na "Zimnych Ogrodników i "Zośkę" - mama obiecała, że po kwiatki do ogródka wybierzemy się po połowie maja - a tu nadal zimno! Do tego pada, i pada, i pada. Zero nastroju do radosnego grzebania w ziemi. Także samo z ruchem na świeżym powietrzu.

Ubolewam z powodu mojego rozbebeszonego dachu, ale jednocześnie karcę siebie za to ubolewanie: wszak nie kapie mi na głowę, ani nie zalewa piwnic, jak wielu ludziom na południu. Tym razem bardziej martwię się tym, co się tam dzieje, niż podczas powodzi w 1997 roku - po pierwsze z racji większej bliskości z Wrocławiem i Krakowem: poszkodowani nie są jacyś anonimowi ludzie, tylko znajomi znajomych, przez co żywioł jest bardziej namacalny, po drugie - nie da się ukryć, że jest większy dostęp do informacji. Za to Gburek (urodzony w grudniu 1996) twierdzi, że pamięta TAMTĄ powódź. Ma Koleś pamięć....

Także ku pamięci potomnych: rok 2010 to był dziwny rok...Najpierw zima zasypała śniegiem i wydawało się, że nigdy śnieg już nie zniknie. Potem nastały siarczyste mrozy, aż woda w rurach zamarzała. W końcu przyszedł maj...Maj, który był najbardziej deszczowy od stuleci.

A miało być tak pięknie...tak cieszyłam się, że będzie wreszcie Mój Miesiąc. Ech, w tym roku się chyba nie podpisuję. Niech przyjdzie inny maj.

poniedziałek, 17 maja 2010

Mam dżunglę

W ogródku.
Po ostatnich opadach (nie wiem konkretnie, które "ostatnie" mam na myśli, bo leje od paru dni z małymi przerwami....), mój ogródek zamienił się w dzicz.
Już nawet nie mogę powiedzieć, że królują w nim mlecze, tak niepożądane przez ogrodników "trawolubnych", acz przeze mnie darzone niezrozumiałym sentymentem...Mlecze zwinęły swe żółte kwiecie i znikły. Jest trawa, mnóstwo trawy. Oraz ślimaki.
Nie wiem, co na tę ekspansję trawy powie moja pozostała roślinność. Na razie nie mam co się tam zapuszczać - jest zbyt mokro na koszenie.
Za to na farmvillu mam regularne i obfite zbiory, niezależnie od tego, czy posieję owoce, warzywa, czy kwiaty. Niezależnie od pogody, ani stopnia zaopiekowania roślinnością.

A dziśdostałam kolejny kwiatek doniczkowy od naiwnego znajomego....Kolejny, który nie wie, co - i w jak krótkim czasie - potrafię zrobić każdemu kwiatkowi, który zostanie powierzony w moje łapki...

niedziela, 16 maja 2010

Kalicińska a Matuszkiewicz

Dwie piszące Kobiety, a jak różne książki (mimo tego, że w gruncie rzeczy - tematycznie podobne).
Dwie piszące Kobiety, a jedna staje się Sławną Autorką, zaś o drugiej tylko przebąkują w recenzjach.
Na podstawie pisarstwa Pierwszej robi się seriale, o Drugiej nawet nie ma z kim podyskutować, bo niewiele osób słyszało.

Ja, na szczęście usłyszałam. I przeczytałam. I pozostaję w zachwycie.
W przeciwieństwie do pisarstwa Sławnej Autorki, której przeczytać nie byłam w stanie.

Jak to jest, że WSZYSCY wielbią to, z czym ja sobie poradzić nie mogę. Skąd wiem, jeśli nie przeczytałam? Cóż - natężenie zupełnie nieliterackiego słowa na literę k., na dwóch pierwszych stronach bestsellera, zniechęca mnie potwornie. I sam język mnie zniechęca. I konstrukcja powieści. No wszystko, wszystko. Po prostu nie mam ochoty tego czytać. Nie przekonuje mnie. Przepraszam, recenzji nie będzie, bo jak tu recenzować coś, czego się faktycznie nie przeczytało?

Za to w dwóch powieściach Pani Matuszkiewicz, które miałam przyjemność przeczytać, znalazłam to, co lubię. Piękny język. Ładne zdania. Ciekawą historię. Postacie, jeśli nawet nie wzbudzające sympatii, to żywe. Nie potrafiłam oderwać się ani od "Przebudzenia" ani od "Przeklętych, zaklętych", póki nie przeczytałam - z dużym rozczarowaniem, że to już koniec - ostatniej strony. Tak, to po prostu "moje bajki".

Jestem bardzo nieobiektywna w ocenianiu książek. Podoba mi się to, co się dobrze czyta. Nie nadawałabym się na profesjonalnego recenzenta, który wytyka błędy, nieścisłości i nielogiczność fabuły. Książka musi mieć duszę. Pani Irena daje duszę swoim książkom.

sobota, 15 maja 2010

Pełen sentymentalizm

Były lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Pierwsze telewizory trafiały pod strzechy. Do nowoczesnego domu, wybudowanego poniżej banku, naprzeciwko drewniaka państwa K. i piekarni pana J., wprowadzili się Nowi. Córki państwa K. - konkretnie Najmłodsza Córka - szybko wypatrzyły, że Nowi mają syna w wieku ODPOWIEDNIM. Zaraz potem okazało się, że Nowi mają - co prawda - łazienkę z prawdziwą wanną i prysznicem, ale nie mają telewizora. I już był pretekst, żeby zaprosić Nowego Kolegę.
Kolega okazał się jednak Za Stary dla Najmłodszej. Dla Średniej zresztą też....i dla Najstarszej nie był zbyt młody. Ale tu już nie było rady - wkroczyło Uczucie - kilka miesięcy po pierwszym zaproszeniu na telewizję, młodzi ogłosili, że chcieliby wziąć ślub.

Były lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku. Mała dziewczynka zajadała poziomki z cukrem z babcinego ogródka. Albo jajecznicę z Prawdziwych jaj, z Prawdziwym, okrągłym chlebem, na którym babcia, przed ukrojeniem, rysowała znak krzyża. Albo u drugiej babci, po drugiej stronie "szosy" pierogi z ziemniakami i miętą, ryż na mleku albo ciasteczka - gąski. Jeden dziadek woził ją na rowerze. Drugi zrobił huśtawkę. Jeden grał na harmonii, drugi śpiewał piosenki. Długie, sielskie wakacje.

Były lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Trochę większa dziewczynka biegała z jednej strony ulicy na drugą - od jednej babci do drugiej. Bo dziadków już nie było.....
Ulicą rzadko jeździły samochody, za to często spływała woda po deszczu.
Żywopłot z ligustru rósł wokół kwiatowo - warzywnego ogródka babci Z. Ogródek babci C. przypominał kobierzec z różnokolorowych kwiatów.
Zimą, podczas ferii, zjeżdżało się na sankach z górki koło banku wprost w ogrodzenie babci Z., żałując, że ono JEST i przeszkadza w dalszej jeździe.

Były lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Zbuntowana Nastolatka kłóciła się z babcią Z. Ale nadal chodziła z Nią udekorować Figurę kwiatami z babcinego ogródka. Urządzała długie, piesze wycieczki - do starej cegielni, na "Ruski Cmentarz" - przez pola, w nieznane. Poziomek już nie było, tylko ruskie pierogi, jedzone z blaszanej miseczki, na stoliku pod lipą, miały wciąż ten sam smak. Babcię C. odwiedzała Nastolatka na miejscowym cmentarzu.

Nastał wiek dwudziesty pierwszy. Dziewczynka stała się Kobietą, Żoną i Matką. Ani Dziadkowie, ani Babcie nie doczekały się Prawnuków. Coraz rzadziej była okazja odwiedzać podzamojski K.

Ale sentyment pozostał. Mimo, że nie ma już żywopłotu, babcinych ogródków, dziwnych, ażurowych, blaszanych, płotków wokół rabatek w centrum osady, ani okrągłego chleba.

Jest lipa, pod którą jadało się pierogi.





















Jest figura, do której nosiło się kwiaty.
















I są obydwa domy, chociaż żaden z nich nie jest taki sam:


w jednym mieści się przedszkole - przypuszczam, że nie ma już tego prysznica z czarnym wężem, przez który prowadziłam długie rozmowy telefoniczne....













Drugi, otynkowany i przebudowany, nie ma już tego babcinego ciepła. Już więcej klimatu ma - stojąca obok - była piekarnia pana J.
















Pozostał kredens, na nim samowar. I drewniane, białe drzwi...




















I furtka do - zupełnie niebabcinego - ogródka. I bielone krawężniki, pieczołowicie odmalowywane przed każdym Bożym Ciałem. Woda po deszczu też spływa takimi samymi strużkami po dwóch stronach "szosy".

piątek, 14 maja 2010

mylne linki - maruda przedweekendowa

Jak bym chciała film, to bym sobie włączyła telewizor.
Jeśli włączam internet, chcę tekstu, a nie ładującego się dłuuuugo filmu.

Nie cierpię SŁUCHAĆ tego, co mogłabym PRZECZYTAĆ.

Ot, taka wieczorna irytacja po niespodziewanym odesłaniu mnie do filmiku, zamiast spodziewanego tekstu.

A przy okazji - skoro już jestem w nastroju marudnym.
O co chodzi z przemożną chęcią włączania radia - zawsze i wszędzie? Gburek katuje mnie radiem w samochodzie, nawet na najkrótszym odcinku. Najczęściej zdążamy wysłuchać paru głupawych reklam i kilku światłych uwag spikerów. A jeśli o spikerach mowa - kiedyś, w dobrych, starych czasach, spikerem mógł zostać tylko ktoś o nienagannej dykcji. Obecnie - mam wrażenie - wybierają ich z jakiegoś dziwnego klucza - im który bardziej niechlujnie mówi, im wyraźniejszą ma wadę wymowy, tym jest milej widziany. Przepraszam - ja nie jestem w stanie tego słuchać. I mam konflikt pokoleń z Gburkiem, który radia słuchać MUSI. Dlaczego? Zupełnie tego nie rozumiem. Na pewno nie dla muzyki, bo propozycję włączenia płyty kwituje fochem.

O, ponarzekałam przedweekendowo.

czwartek, 13 maja 2010

Nowe jest wrogiem starego....

A ja - wbrew rozsądkowi - lubię STARE.
Nawet jeśli jest to rozwalający się dach. Dach - dachem: brzydki był i pokryty byle jak nędzną blachą. Ale świdermajerowe ozdobniki...stara, pocięta w krzyżyki blacha, tak charakterystyczna dla tego domku, rynny i...nasza synogarlica.
Chowam się od dwóch dni w najciemniejszym kącie domu i udaję, że nie widzę.
Wiem, że będzie pięknie i bezpiecznie. Wiem, że wiosenne ulewy ani zimowe śnieżyce nam nie zaszkodzą.
Ale boleję nad utratą 80-letnich obróbek blaszanych i rynien. Płaczę nad losem eksmitowanej z gniazda synogarlicy (sama się wyniosła, zabierając ze sobą - po kawałku swoje - gniazdo. czyżby usłyszała nasze rozmowy?).
Pamiątkowe zdjęcia są kiepskiej jakości, bo z telefonu, aparat schowała gdzieś Gryzelda:





































A pana S., majstra, który remontował nam kilka lat temu cały dom, z wyjątkiem dachu,błogosławię i wielbię - mimo licznych wad, na czele z gadulstwem i powolnością w pracy, był Złotym Człowiekiem. Szkoda, że dachy, to nie jego "działka". Bo "ekypa" od dachu już pierwszego dnia zaminusowała u mnie znacząco, wyrzucając swoje poobiadowe śmieci za płot, do sąsiada. Jak ja nie cierpię śmiecących ludzi....są u mnie na równi ze złodziejami i plociuchami.

Jeśli nowy dach spodoba mi się bardziej, niż stary, odszczekam grzecznie i pod stołem to, co tu nawypisywałam.

środa, 12 maja 2010

wycieczka rowerowa

Walcząc z własną aspołecznością, wybrałam się z klasą Gryzeldy na wycieczkę rowerową po lesie. Z racji tego, że nie chciałam własnego roweru narażać na niedogodności podróży (rowery były wiezione do lasu ciężarówką), dostałam rower wypożyczony. Składak.
O, Boski Składaku! - chciałam zawołać. Wreszcie rower, na którym nie trzeba jechać z pochylonym karkiem, tylko z dumnie wypiętą piersią! Wreszcie rower, który ma kierownicę na właściwym poziomie! Nic to, że kółka małe i trzeba się napedałować. Nic to, że zakwasy w mięśniach straszliwe - przyjemność jazdy wszystko wynagradza.

Poza tym - las wiosną to doprawdy niesamowity klimat. Moja aspołeczna natura schowała się w krzakach i nie przeszkadzała jej wcale obecność blisko trzydzieściorga dzieci. Las to mój żywioł. Nie da się ukryć.

wtorek, 11 maja 2010

Dżinsy idealne

Może to i sprawa niewarta uwagi, ale....

Wreszcie udało mi się kupić dżinsy idealne dla mnie.
1. Nie są biodrówkami. Dżinsy - biodrówki to już normalna sprawa. Nie wiem, dla kogo jest to wygodne - pewnie dla większości, skoro nie sposób kupić spodni, które miałyby pasek w pasie. Jednak dla mnie nie! Nie lubię obawiać się każdego pochylenia w przód, czy kucnięcia, ponieważ wiąże się ono z pokazaniem całemu światu części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę....No, chyba, że ma się na sobie tunikę do kolan. A że ja w tunice wyglądam, jak przy nadziei, więc unikam. Od trzech lat chodziłam w tych samych dżinsach, bo "psze panią, takie się teraz produkuje, nie ma innych".
2. Nie są szerokie w nogawkach. W szerokich wyglądam, jakbym ważyła ze 100 kilo więcej, niż ważę.
3. Nie są wąskie w nogawkach. W wąskich wyglądam jak piłka na cienkich nóżkach.
4. Mają odpowiedni kolor. Dżinsowy. Po prostu.

O matko, jak ja się cieszę.....

poniedziałek, 10 maja 2010

Pierwsza majowa burza

Z uwielbieniem wpatrywałam się dziś w szalejącą ulewę. Najpierw czarne chmury, nadciągające od zachodu i stopniowo zasłaniające niebo. Niedowierzanie, że w kilka minut ze słonecznego dnia może zrobić się ponury, mroczny - wręcz groźny - wieczór.
A potem, nagle runęły z góry - grad, deszcz, błyskawice i grzmoty, bijąc się o to, które z nich ma pierwszeństwo.

Takie wiosenne burze przypominają mi dwie sytuacje:
1. Rowerowe wyprawy na nabożeństwa majowe. Miałam lat 10 - 12, mieszkałam w najcudowniejszej dzielnicy Otwocka ("kraj lat dziecinnych, on zawsze zostanie, piękny i czysty, jak pierwsze kochanie" - zdaję sobie sprawę z nieobiektywności mojego osądu). Kościół był oddalony od domu o jakieś 10 - 15 minut jazdy. Wyjeżdżałam z domu w słoneczny, ciepły dzień, wracałam w nawałnicę. Po trzech minutach jazdy było mi dokładnie wszystko jedno, czy deszcz padał na mnie z góry, czy może wjeżdżałam w kałużę, ochlapując sobie buty. Świetne i niezapomniane uczucie totalnego przemoczenia.

2. MATURA.
W galowym stroju usiłowałam przedrzeć się do szkoły na egzamin ustny i zachować godną powagę. Nie było to łatwe, zważywszy na to, że parasolka była zupełnie nieprzydatna - deszcz wciskał się pod nią, a samochody chlapały bezlitośnie.
Kilka dni potem, wracaliśmy z Jonatanem po rozdaniu świadectw - okrężną drogą, by napawać się ciepłym, majowym popołudniem i...sobą. Ulewa, która nas zaskoczyła, nie dawała żadnych szans - byliśmy na leśnej dróżce, z dala od jakichkolwiek dachów, pod którymi moglibyśmy się schronić. Nie pamiętam tematu mojej pracy maturalnej z polskiego (w sumie - chciałabym ją TERAZ przeczytać i ocenić), pamiętam za to chlupot wody w butach, lepiącą się do ciała białą bluzkę i wodę spływającą z włosów po twarzy. I to poczucie, że wszystko już jedno, czy kałużę ominę, czy w nią wdepnę. I to szczęście, że cały świat i całe życie przede mną. A do tego Ukochana Osoba przy boku.

I tak się zastanawiam, pisząc tego posta: czy fakt, że coraz częściej bierze mnie na wspominki z dzieciństwa, oznacza, że nieodwołalnie zbliżam się ku spokojnej starości?

niedziela, 9 maja 2010

Wymyślony pokój

Szczerą prawdę mówi bajka o Złotej Rybce: mieszkaliśmy w wynajmowanych mieszkaniach przez 10 lat i było dobrze. Jak tylko poczuliśmy się, że jesteśmy "na swoim", zaczęliśmy wymyślać, co by tu jeszcze poprawić, ulepszyć, rozbudować....Domek mamy, ale chciałoby się pałacu....

Jest możliwość dobudowania pokoju - oczywiście wymaga to pozwoleń, zaświadczeń, badań geodetów, jednym słowem: tysiąca papierków. Ale my już - w myślach i w plenerze - rozrysowujemy plany i ustawienia. Wiemy, gdzie będą okna, jak będą ustawione meble, co się będzie w tym mitycznym pokoju mieścić - co tydzień jest inaczej. I chyba to właśnie jest w tych zamysłach najlepsze - możliwość zmiany koncepcji.

Mieliśmy już pokój telewizyjny - z wielką kanapą, głośnikami z prawdziwego zdarzenia, zamiast naszych ulubionych, zabytkowych wielkich "szaf".
Mieliśmy pokój aerobikowy - z orbitrekiem i kilkoma narzędziami (połączony z telewizyjnym, żeby z nudów nie umrzeć podczas ćwiczeń).
Był pokój całkiem sportowy - ze stołem do ping-ponga (plus narzędzia aerobikowe i telewizor).
Był gabinet z biurkiem, regałami na książki i uporządkowanymi dokumentami(z orbitrekiem w kącie oraz rozkładanym stołem do ping-ponga).

Nie jest ważne, że to wszystko NIE ZMIEŚCIŁOBY się na zakładanej powierzchni. Ważne są marzenia. Dlatego wolałabym, żeby pokój po prostu nie powstał. Póki możemy go sobie wizualizować, jest dobry. Kiedy powstanie, będzie wielkim rozczarowaniem.

sobota, 8 maja 2010

Z zapisków kury domowej 2

Dziwna sprawa: pojemnik na brudną bieliznę.
Mamy dwie sztuki - u dzieci i u nas.
Pojemnik dzieci jest zwykle przepełniony - normalka. Tylko moja interwencja powoduje przyniesienie zawartości do pralki.
Nasz pojemnik jest - moim zdaniem - bez dna.
Wyjmuję do prania białe rzeczy, resztę pakuję z powrotem - pojemnik jest pełen.
Następnego dnia wyjmuję do prania czerwone rzeczy (białe są już uprane) - pojemnik jest pełen.
Nie, nie w połowie pełen - całkiem pełen, pod wieczko.
I nie chodzi tu o to, że ktoś tego prania dorzuca - on jest pełen tuż po wyjęciu przeze mnie prania. Jak nic - nie ma dna.

Inną sprawą, zaobserwowaną nie tylko przeze mnie, jest skarpetkożerność. Nie wiem, czy to wina właśnie pojemnika na pranie ( i jego bezdenności?), czy raczej pralki. Pożera po jednej sztuce z pary. Zdejmuję z nóg dwie skarpetki, wyciągam z pralki jedną. Nie jestem w stanie zrozumieć tego zjawiska od kilkunastu lat. Jak - na odcinku niecałych dwóch metrów, w przestrzeni czasowej niepełnego tygodnia, skarpetka może ot, tak sobie zniknąć - nie opuściwszy pomieszczenia. Nie, w pralce nic nie zostaje, sprawdzałam.

piątek, 7 maja 2010

Pęd do młodości

Wszyscy chcą być młodzi. Starość jest niemodna i niepożądana.

Mamy kremy przeciwzmarszczkowe, balsamy ujędrniające i maseczki odmładzające. Producenci prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych, skuteczniejszych składników, które pozwoliłyby zachować młodość - najchętniej na wieki.

Od pewnego czasu mam wrażenie, że sięgamy już absurdów w tej ucieczce przed nieuchronnym starzeniem.

Na półce w drogerii znalazłam szampon przeciw starzeniu się włosów, oraz - uwaga, śmieszne - pastę do zębów zapobiegającą starzeniu. Litości....skoro i tak wiadomo, że zęby - prędzej czy później - tracimy...Co miałaby użytkownikom warunkować taka pasta? Zabranie pełnego uzębienia do grobu?

A skoro już o grobie...

Pojawiła się ostatnio w tv zabawna reklama towarzystwa ubezpieczeniowego. Reklamuje polisę "ostatni dar serca". W tekście zachęcającym do wykupienia, pojawia się zdanie: "nie obciążaj rodziny kosztami twojego pogrzebu". Cytuję z pamięci, więc może być niedokładnie. Już widzę tę kolejkę babć i dziadków, którzy pędzą wykupić polisę pogrzebową i wręczyć (najlepiej pod choinkę, hehe), swojemu potomstwu "ostatni dar serca". A potem pozostaje już tylko położyć się w trumnie (wcześniej zakupionej, a jakże!) i oczekiwać na śmierć - skoro szampony i pasty do zębów przeciw starzeniu nie pomogły, to nie ma na co czekać.....

czwartek, 6 maja 2010

Bzik bzowy

I zakwitł.
Pachnie jak szalony.
Wygląda obłędnie.
Jest PRAWDZIWY.

Uwielbiam go. Ma takie grube kwiaty. Wygrywa nawet z pobliskim kasztanowcem, co nie jest łatwe, bo tamten też wyjątkowo okazały w tym roku...

Ale nie każdy bez wywołuje u mnie tak dziki zachwyt - pełno jest wokół "podróbek": krzaków z pojedynczymi kwiatkami - też ładne toto, ale nie tak królewsko dumne, jak ten nasz - liliowy i biały, panoszący się i dumny. Na podwórku brakuje tylko krzewu amarantowego - mojego ulubionego.

U Babci D., której podwórko było moim domem przez pierwszych dwanaście lat życia, rosły takie same, jak u nas-teraz, stare i pełne bzy - za to w trzech kolorach. Każdego roku wyczekiwałam na maj, aż zakwitną. Dwa mniejsze krzaki przy zielonej furtce, dwa ogromne krzaki przed domem - moje bzowe imperium.

Wtedy nie wierzyłam, że można nie mieć bzu na podwórku, albo że istnieje bez, który ma cienkie kwiatki. Potem nie wierzyłam, że kiedyś będę mieć swój własny, prywatny bez. Taki sam, jak dwadzieścia lat temu u Babci D. Ten sam, który czyjaś ręka posadziła 80 lat temu przed swoim świeżo zbudowanym, drewnianym domem.

A teraz mam. I się nim napawam co roku. Bosko jest.......

środa, 5 maja 2010

Wschód - Zachód

Nawet w głupich gierkach internetowych widoczny jest podział na Wschód i Zachód. Znajoma gra w polskiego i rosyjskiego Farmvilla.
Jak działa wersja polska, każdy wie: uprawia się pole, sieje roślinność, sadzi drzewa, hoduje zwierzęta, buduje domy i obejście - ot, farma. Znajomi, którzy również grają, mogą posłużyć pomocą lub prezentem.
Wschodnia wersja jest podobna, ale:
- do znajomych może dołączyć tylko ktoś, kto przyniesie prezent - nie ma nic za darmo
- obowiązkowo, jako jedno z pierwszych posunięć, należy wykonać zakup psa, ponieważ znajomi mogą: okraść farmę, wpuścić robaki zjadające zbiory, zasiać chwasty na polu
- wszystko jest tak drogie, że normalnego gracza na nic nie stać

Tak się zastanawiam - jednak u nas jest już normalnie, skoro gry mamy cywilizowane, zachodnie, w przeciwieństwie do sąsiadów....

wtorek, 4 maja 2010

Tracenie Czasu

Jestem Katem Czasu. Zabijam go codziennie. Co jakiś czas zmieniam sposób zabijania - taka jestem perfidna!
Była już nauka języków, były spacery z psami - każdym z osobna, było pisanie różnego typu, było łażenie po forach internetowych, ciągle jest czytanie książek i cudzych blogów oraz - naturalnie - aerobik. Były gierki komputerowe, teraz jest farmville. Doskonale wiem, że za jakiś czas będzie Nowy Sposób Zabijania. Albo reaktywuję któryś z Dobrych, Starych Sposobów. Każdy z nich świetnie się sprawdza. Bo cóż można zrobić w wolnym czasie, kiedy nie ogląda się polskich seriali w tv?
Nie ma co załamywać rąk i płakać nad moim nędznym charakterem - w cokolwiek pożytecznego bym się nie zaangażowała, zawsze jest jakaś Chwilka do zabicia. A czy ważny jest sposób zabijania? Nie sądzę. Ważne, żeby czerpać z tego przyjemność. Nie zawsze wszystko musi być pożyteczne. Ot co!
Wpis dedykuję Tym, Którzy Twierdzą, że moje sposoby zabijania Czasu nie są dobre, bo są Traceniem Czasu. Bezproduktywnym. Ale cóż innego robi kat, jeśli nie traci?

poniedziałek, 3 maja 2010

Podobieństwo nierodzinne

Są ludzie, którzy w jakiś dziwny sposób są do siebie podobni. Jedni mają podobną figurę, inni kształt twarzy, jeszcze inni mimikę czy gestykulację. Niezależnie od powinowactwa, często nawet wbrew niemu.
Od pewnego czasu towarzyszy mi na aerobiku dziewczyna, która przypomina mi Panią Weterynarz moich psów. Obiektywnie - zupełnie nie jest do niej podobna - pierwsza jest wysoka, druga niska, pierwsza długowłosa, druga nosi krótką fryzurkę. Nie są podobne z twarzy, ale w sposobie poruszania się i mimice mają "coś", co je upodabnia do siebie. Z kolei Pani weterynarz, która znam jeszcze z czasów ogólniakowych (moich i jej), zawsze przypominała mi Jacka Kaczmarskiego - i za chińskiego bożka nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak było. Nie, Dziewczyna-z-Aerobiku do Jacka Kaczmarskiego podobna nie jest wcale a wcale.

Automatycznie przenoszę uczucia z osób znajomych na osoby podobne-do-znajomych. Dziewczynę z aerobiku lubię od pierwszego wejrzenia, zupełnie jej nie znając, bo darzę sympatią Panią Weterynarz. A może ona jest wredna i złośliwa? Nieważne: dla mnie jest poniekąd Znajoma. Pozytywnie Znajoma.

Jako osoba z wrodzoną nieumiejętnością zapamiętywania twarzy, chyba na siłę staram się dopasować nowe osoby do znanych wcześniej. Taka życiowa gra w "Memory" - swoją drogą - to dziwne, że pamięci do twarzy nie mam za grosz, za to w "Memo" jestem prawie tak dobra, jak Gryzelda.

niedziela, 2 maja 2010

Ocenianie po pozorach

Nie znam się na ludziach i nie miewam przeczuć. Dla mnie, wszyscy ludzie są dobrzy oraz mają dobre intencje, póki nie okaże się, że jest inaczej. Zakładam z góry, że wszyscy są szczerzy i nie chcą robić żle bliźniemu swemu. Taka moja dziecięca naiwność i żadna bolesna porażka na własnej skórze (a było ich kilka) nie spowodowała, że zmieniłam sposób widzenia świata. Za każdym razem tylko dziwię się, że tak można...Że można być szkodliwym, zazdrosnym, zakłamanym - po prostu złym. Nie jest to tak, że nie zdaję sobie sprawy z istnienia oszustów, złodziei, bandytów i innych takich. Tylko jakoś żyję w błogim przeświadczeniu, że będą mnie omijać z daleka, bo ja sama nic złego nikomu nie zrobiłam - wręcz przeciwnie - staram się być miła (w niektórych sytuacjach nazywa się to: brak asertywności i przynosi więcej szkody niż pożytku...).
Jeśli chodzi o przeczucia, to zawsze zakładam, że wszystko skończy się dobrze. Nigdy nie wydaje mi się, że coś pójdzie nie tak, jak zakładałam.

Za to NIEKTÓRZY w moim otoczeniu mają DAR do oceniania ludzi i przewidywania problemów. Nauczyłam się już, że należy temu DAROWI wierzyć. Jeśli nawet mam dobre zdanie o osobie X, a Osoba-z-Darem mówi, że COŚ jest nie w porządku, wyostrzam zmysły, bo wiem, że będzie PROBLEM. Jeśli Osoba-z-Darem czuje, że jakaś czynność pociągnie za sobą niemiłą konsekwencję, należy absolutnie odstąpić od tej czynności. Pewnego razu nieposłuszeństwo kosztowało mnie 10 punktów karnych i bolesną kwotę mandatu, bo uparłam się jechać, mimo wyraźnych sygnałów, że jechać nie powinnam.

Trochę to wygodne, jeśli nauczyć się słuchania takich irracjonalnych przesłanek, chociaż za każdym razem trochę mnie to śmieszy. XXI wiek, a tu takie zabobony....

sobota, 1 maja 2010

Maj, maj, maj

Wreszcie jest mój ulubiony miesiąc. Co bym nie mówiła w innych przeuroczych miesiącach, zawsze, kiedy nadchodzi maj, wiem swoje - to jest MÓJ miesiąc. Jedyny w roku, kiedy jest mi BOSKO.
Pławię się więc w wiosennym deszczu, wiosennym słońcu, wiosennej trawie, wiosennej zieleni i jest mi po prostu DOBRZE.