Górale chyba wychodzą z założenia, że turyści to jakiś inny gatunek. Głupie toto jak owca, występuje w stadzie, jak owca, zje wszystko - jak owca (tu nie jestem pewna....wiem, że kozy to takie wszystkożery), kupi wszystko, jak....eee....turysta, ot i tyle.
Turysta warszawski to zwykły turysta pomnożony przez 100.
Już raz w swoim życiu wpakowałam się do Zakopanego w czasie warszawskich ferii(no bo kiedy niby miałam?) i obiecałam, że nigdy więcej tego nie uczynię. Niestety, pragnienie gór było zbyt silne i zabiło we mnie wspomnienie tłoku, korków, braku miejsc parkingowych, kolejek wszędzie-i-zawsze.
Mieszkaliśmy - jak zwykle - w Poroninie, około 5km od Zakopanego, no dobra - od centrum 10km. Dojazd zajmował......ze 40 minut. Dojazd to jedno, potem trzeba było zaparkować i ćwiczyć walkę o przetrwanie w tłumie. Pierwszego wieczora, kiedy na Krupówki dotarliśmy po 22, z zaskoczeniem zanotowaliśmy brak ludzi - może w tym roku nie przyjechali? Następnego dnia ochoczo ruszyliśmy więc - rozbiegowo - na Gubałówkę. No, brakiem turystów tego stanu nazwać się nie dało...południe w Zakopanem to zupełnie inna bajka, niż późny wieczór. Standardowo - gracze w trzy kubki, sprzedawcy piesków, oscypków, pluszowych owieczek made in China (ale udało mi się znaleźć i polską owieczkę!), chustek pseudo-regionalnych - i wszystkiego tego, co w turystycznych miejscowościach się sprzedaje, na zasadzie: człowiek na urlopie chce wydać pieniądz, na cokolwiek.
Zupełnie odrębną sprawą jest kwestia jedzenia. Już nie wystarczy takiemu turyście chłopskie jadło, góralska chata, oscypek prosto z grilla - musi być tak, jak w domu, czyli po hamerykańsku, fastfoodowo. Zarejestrowaliśmy więc Góralburgera oraz Baconalda. W przypływie jakiejś chorej desperacji weszliśmy do jednego z nich i zjedliśmy najgorsze w życiu ruskie pierogi oraz najgorszego w życiu, zesmażonego na skwarki kebaba. Tak, tak - nie przeczę - sami sobie jesteśmy winni - kto to wchodzi do tak paskudnie nazwanej knajpy? Do Gubałzzerii, na szczycie Gubałówki, już nas nie ciągnęło.....
Znalezienie się w Zakopanem w trakcie ferii warszawskich to również ryzyko zszargania opinii o narciarzach. Tak też się stało w mojej głowie...."Narciarze" warszawkowi (nie mylić z narciarzami warszawskimi!), to banda hałaśliwa, rozpychająca się w kolejce do wyciągu, fucząca na mniej wprawnych, początkujących, na stoku szusująca bezmyślnie - byle szybko, rozglądająca się na prawo i lewo, po to wyłącznie,by stwierdzić, czy aby ich strój nie odbiega od tegorocznych trendów, czy buty mają widoczne znaczki firmowe - ach! ach! - jaka szkoda, że nie można wywiesić transparentu z ceną za cały sprzęt....Grupa tych "narciarzy" wykona dwa - trzy brawurowe zjazdy i zalegnie w przystokowych barach, knajpach i karczmach, zajadając się kiełbasą z rożna, popijaną obficie - grzanym lub nie - piwem. Buty poluzowane, kombinezony rozpięte, piwo w dłoni - oto "narciarz" warszawkowy przez 80% czasu spędzonego na nartach.
Jak ci górale to wytrzymują? - toż to trzeba mieć świętą cierpliwość......
Na szczęście są jeszcze tereny, gdzie miejska cywilizacja nie dotarła....gdzie można być sam na sam z przyrodą. Kiedy TAM jestem, mam ochotę wprowadzić egzaminy dla tych, którzy chcą tam wejść - żeby "turysta-narciarz warszawkowy" tam nie dotarł (widziałam kilka paniuś w ozdobnych kozaczkach na oblodzonym szlaku - ot, z Krupówek poszło im się ciut za daleko....).