z klimatem...

z klimatem...

czwartek, 27 stycznia 2011

Wieczorek literacki

Musiałam ochłonąć, żeby napisać tę relację. Czuję, że już mogę.
Gryzelda zaprzyjaźniła się ze szkolną Panią Bibliotekarką. Wcale mnie to nie dziwi, skoro czyta z prędkością samolotu ponaddźwiękowego....
Pani Bibliotekarka wynalazła jakiś konkurs literacki, gdzie Młodzi Literaci prezentują swoją twórczość kolegom - również Młodym Literatom. Potem okazało się, że konkurs swoją drogą, ale czasem odbywają się  - już poza formułą konkursową - wieczorki literackie, na których młodsza młodzież odczytuje rówieśnikom próbki swojej twórczości. Bez napięcia, przy świecach i słodyczach, uczniowie prezentują wiersze, opowiadania czy fragmenty książek - bez poddawania ich ocenie, tylko w celu oswojenia się z publicznością (wyłącznie życzliwą, w tym wypadku).
Pani Bibliotekarka pojechać w wyznaczonym terminie nie mogła, zapytała więc, czy nie mogłabym wybrać się tam z Dziewczęciem - a to nie byle jaka wyprawa - AŻ do Warszawy! Przemyślałam sprawę, zachodząc w głowę, co też za twórczość Gryzelda zaprezentuje.....i pojechałyśmy - zupełnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Nie wnikałam zbyt natarczywie, co tam Młoda Literatka natworzyła, wiedziałam o kilku wierszach sprzed dwóch lat (a więc z zamierzchłych czasów, kiedy nie była jeszcze nastolatką...), wiedziałam, że coś bazgrze w rozlicznych zeszytach, ale - oprócz wspomnianych wierszy - nie byłam uświadomiona co do napisania przez nią jakiejś składnej całości. W drodze na wieczorek, coś zawzięcie kreśliła i poprawiała w mikroskopijnym zeszyciku. Coraz mizerniej widziałam perspektywę jej występu - szczególnie, że "Wieczorek Literacki" kojarzył mi się z całkiem już zaprawionymi w występach - choć młodymi wiekiem - pisarzami. Ba! Sama cośtam skrobałam od wczesnego dziecięctwa, wiedziałam więc, czego można spodziewać się po uzdolnionych nastolatkach ze stołecznych szkół.
Przywitała nas serdecznie zaprzyjaźniona z Naszą Panią Bibliotekarką, Warszawska Pani Bibliotekarka(WPB):
"O! Wy pewnie z Otwocka?"
Nerwowo pomyślałam: "Matko, czy słoma nam z butów wystaje? a może ubłocone-śmy przybyły? Jak to prowincję od razu widać po twarzach nawet...."
WPB nie dała mi się długo zasępiać: "No, częstujcie się - ciasteczka, cukiereczki, może herbaty, soku - przecież wy Z DROGI DALEKIEJ, pewnie zmęczone...."
No tak, no tak, typowe dla warszawiaków: "gdzie ten Otwock, pani droga - pewnie koniem trza jechać ze trzy dni....moja prababka cioteczna tam na letnisko jeździła przed wojną, to była wyprawa...."
W sali "poczęstunkowej" stały stoły z mnóstwem słodyczy - nie dziwiło mnie to - myślałam, że spotkanie jest pomyślane na jakieś 20-30 osób. Tak też i było, jednak zimowe warunki oraz koniec semestru spowodowały, że dotarła tylko jeszcze jedna "ekipa" - Pani Polonistka(PP) i jej trzy uczennice, lat 11. Na spotkaniu były też Nieco Starsze Literatki, lat 22 - zaprzyjaźnione - podobnie jak PP z WPB. Nieco Starsze Literatki, na wieść, że przybyłyśmy z dalekiego Otwocka, zaczęły umiejscawiać go na mapie, przy czym Jedna z Nich nie kryła, że gubi się nawet w Centrum Warszawy, więc nie będzie zawracać sobie głowy położeniem jakiejś nic nieznaczącej mieściny, Druga z Nich wypaliła: "ja wiem, wiem - jeżdżę tam na grzyby! to na północy gdzieś...." Tak, dziewczęta, w okolicach Sztokholmu....
Rozpoczęło się odczytywanie Twórczości, przerywane - co i rusz - zachętami WPB - "no częstujcie się, częstujcie - ciasteczko, cukiereczka - nie trzeba się wstydzić".
Po kilku "ciasteczkach-cukiereczkach" czułam się jak przejedzony wieloryb, jednak kiedy tylko WPB zauważała, że ktoś nie rusza buzią, natychmiast przystępowała do ataku. W pewnym momencie nawet słodyczolubna Gryzelda się poddała i chciała uciekać....
Przegląd twórczości trzech warszawskich piątoklasistek wprawił mnie w osłupienie. Nie, nie mam nic do zarzucenia - pracki były pomysłowe, na swój sposób dowcipne, jedna wręcz ładna  w sensie plastycznym, ale....takie infantylne, że aż strach. Kiedy czytam moje pamiętniki z tego okresu, zgrzytam zębami i za każdym razem rwę się, żeby rzucić je na pożarcie ogniowi, ale mój poziom postrzegania świata w wieku Młodych Literatek, był o jakieś 5 lat w górę. I takiż jest poziom Gryzeldy. Mam wrażenie, że Panienki po powrocie z Wieczorku, pójdą czesać swoje Kucyki Pony. A Gryzelda w drodze powrotnej śpiewała ze mną piosenki Kultu z najnowszej płyty. Ot, różnica.
Gryzelda - wobec zaistniałej sytuacji - zrezygnowała z odczytania swojego opowiadania, obawiając się, że nie zostanie zrozumiana. Odczytała wiersz - moim zdaniem - mimo tego, że napisany dwa lata temu, dużo dojrzalszy, niż opowiadanka Koleżanek Literatek.
A potem nastał czas Starszych Literatek. Zbyt długi czas....szczególnie, że młodsze słuchaczki, biorąc pod uwagę to, co same stworzyły, nie zrozumiały ni słowa z  twórczości starszych. Pierwsza z Nich - już nagrodzona w Konkursach - zaprezentowała fragmenty dwóch prac - i tu chylę czoła - naprawdę świetne, ekspresyjnie odczytane - fantastyczne. Chciałabym je przeczytać w całości. Nawet wybaczyłam geograficzną dezorientację. Druga z Nich - Pani Pomyłka. Dwudziestokilkuletnia pannica, która pisze coś tak wtórnego, że uczeń gimnazjum powinien się wstydzić - fantasy to nie mój żywioł, ale krótki fragment opowiadanka, w tej niewielkiej części, którą zrozumiałam, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, był kompilacją tych książek, które przeczytałam. A dlaczego nie zrozumiałam? Bowiem Dziewczę miało tak poważną wadę wymowy, że nie powinno w ogóle podejmować próby czytania czegokolwiek bez wcześniejszej terapii logopedycznej. Trwało to czytanie i trwało...nikt nic nie rozumiał, słychać było połowę (szept), dzieci się nudziły, WPB co chwilę podsuwała komuś "ciasteczko-cukiereczka", zaburzając dodatkowo ciszę i utrudniając - tam utrudniając! - UNIEMOŻLIWIAJĄC skupienie się na czytaniu z ust szepcząco-sepleniacej nimfy. Byłam bliska wypalenia niezbyt grzecznie: "Pani Droga! Jak się będziemy tak pasły słodyczami, to za lat parę będziemy wszystkie wyglądać jak pani lub pani koleżanka" - obydwie panie były bowiem słusznej postury. Kultura jednak we mnie jest głęboko zakorzeniona, zdzierżyłam.
W pewnym momencie rozpoczęła się dyskusja o lekturach, ulubionych książkach. I w tym momencie straciłam wiarę w człowieka. WPB oraz PP miałam za kobiety z pasją, które kosztem własnego czasu organizują coś dla dzieci, żeby im pokazać, jak wygląda wyższa kultura, że nie wszystko kończy się na śmieciowej literaturze, że są też wartościowe lektury, ba! można samemu stworzyć taką wartościową prozę - i nie trzeba być do tego dorosłym. Tego się spodziewałam.
Podczas dyskusji o "Zmierzchu", PP westchnęła głęboko i wygłosiła: "no ja to w końcu musiałam przeczytać...bo te uczennice do mnie przychodzą i opowiadają - no musiałam. No wszystko fajnie, tylko tak mnie to strasznie denerwuje...."
Tu wstrzymałam oddech, gotowa rzucić się na szyję PP, że ZAUWAŻYŁA, że NIE PODDAŁA się ślepemu uwielbieniu - no ale czegóż się mogłam spodziewać innego - w końcu POLONISTKA  - od początku wyglądała mi na osobę surową i wymagającą, taką "łowczynię talentów" i "prześmiewczynię miernoty".
"....tak mnie strasznie denerwuje ta dziewucha! Dlaczego ona chce tego Edwarda a nie Jacoba???" - dokończyła PP.
Upadłam na duchu. Nie będzie dobrze, skoro takie są nauczycielki, prowadzące młodzież.....
Uciekłam stamtąd z Gryzeldą jak najszybciej mogłyśmy...Nigdy więcej Wieczorków Literackich, niech sobie talent Gryzeldy dojrzewa w domowym zaciszu, nawet, jeśli nigdy nikt miałby go nie odkryć. Strzeż nas Panie od zaangażowanych społecznie polonistek i bibliotekarek....Trudno - niech będzie, że sięnie znam i nie doceniam.

Garść wieści ode mnie

Po strawieniu stycznia w trasie szpital-dom, stwierdziłam, że pierwszy miesiąc roku mogę uznać za nieważny. Nie zauważyłam, kiedy przeminął. Mimo wszystko - coś się działo.

Mam dwie dobre oceny w indeksie - tak dobrych nie miałam zbyt często za czasów chmurnej młodości studenckiej. Okazało się, że w przyszłym semestrze nie prześlizgam się tak łatwo - z seminarium magisterskim i jakimś prostym acz interesującym wykładem wewnątrzwydziałowym, czyli lekkim i sympatycznym, blisko związanym z tematem pracy - czeka mnie nadrabianie zaległości programowych, które się były objawiły, niestety. A więc wykład zakończony EGZAMINEM. Oraz ćwiczenia. Z drugim rokiem. Będę prawie dwa razy starsza od moich kolegów z ławki.....Stara a głupia - będą mogli z czystym sumieniem mawiać....albowiem zaległy przedmiot, to - klękajcie narody - BIOCHEMIA. Uprasza się o trzymanie kciuków za zmobilizowanie sił umysłowych weteranki.

Po przeprowadzeniu szeregu badań, może WRESZCIE będzie wiadomo, dlaczego Jonatanowi szkodzi kawa, czekolada, biała mąka (polska, chorwacka już nie) i nie-wiadomo-co-jeszcze. Póki co - wiadomo, że nie jest to COŚ STRASZNIE POWAŻNEGO. Co się naczytaliśmy w internecie o możliwościach, objawach i konsekwencjach, to osiwieć można....STRASZNIE POWAŻNE CHOROBY zostały - na szczęście - wykluczone. To też rodzaj ulgi, nawet jeśli okaże się, że NIE WIADOMO dlaczego szkodzi mu potrawa X - po prostu będziemy jej unikać, jak do tej pory - nie wnikając w przyczyny. Może kiedyś diagnostyka medyczna dorośnie do jego skomplikowanego przypadku. Albo wyprowadzimy się do Chorwacji, gdzie mąka nie szkodzi....Osobiście obstawiam, że u nas dodają do mąki jakiś dziwnie paskudny środek chemiczny, który silnie uczula Jonatana....Dowiemy się o tym za jakiś czas....Może nawet media zrobią z tego aferę?

Potomki - pomimo zawirowań zdrowotnych - pozytywnie przeszły ferwor przedsemestralnych poprawek. Obydwoje mają średnią powyżej 4. My - jako rodzice znający ich potencjał - kręcimy nosami na niektóre ich niedociągnięcia, ale trzeba im przyznać, że na finiszu mobilizacja była pełna.

Zdjęcie tytułowe zmieniłam, ponieważ wiosenny wystrój nastraja mnie pesymistycznie - za oknem mam widok zgoła odmienny - lekko mi się on już opatrzył, a nie ma nadziei na odmianę w ciągu najbliższych tygodni, to co sobie będę smak robiła, bijąc po oczach zielonym zdjęciem na blogu. A budynkowi widniejącemu na obecnym zdjęciu należy się przedśmiertny rozgłos....Myślę, że w tym roku może mu się przydarzyć pożar......

O czym by tu jeszcze? No nic się nie dzieje, nic zupełnie. Może by tak zawiesić bloga? Albo zacząć od nowa? Sama nie wiem....

sobota, 22 stycznia 2011

Wspomnienia na Dzień Babci i Dziadka

 Zdecydowanie - starość nie jest dobra. Widać to przede wszystkim w szpitalach. Człowiek wiekowy, nie dość, że zmaga się z własną niedołężnością cielesną, uciążliwościami związanymi z - tą czy inną - chorobą, to jeszcze widzi, jak świat zmienia się w kierunku, którego jemu już nie będzie dane objąć umysłem.

Do pewnego momentu udawało mi się idealizować starość - te babcie z dziadkami na spacerach w parku, reklamy środków-na-starość (ten na ból stawów, tamten na pamięć, a jeszcze inny na serce jak dzwon), pierożki Pierwszej Babuni, ciasteczka Drugiej Babuni, opowieści Dziadunia Pierwszego, zabawy z Dziaduniem Drugim..... Było mi tym łatwiej, że moi Prawdziwi Dziadkowie tak krótko żyli, że - tak naprawdę - nie doświadczyli starości. Poza tym widziałam ich oczami dziecka, przed którym problemy ukrywa się głęboko...Wiedziałam, że Dziadek 1 jeździł do szpitala, ale kiedy ja przyjeżdżałam na wakacje czy święta, był wesołym kompanem moich zabaw. Jego tragiczna śmierć była szokiem dla wszystkich, ale pięciolatce nie należały się żadne wyjaśnienia: "przecież ona nie zrozumie". Cóż - dokładnie zapamiętałam, co się wydarzyło, którego dnia - nawet jakie słowa padły...Dziadek 2 odszedł dwa miesiące po pierwszym. Tym razem odbyło się to z daleka ode mnie. Potraktowałam to jak naturalną kolej rzeczy: najpierw jeden dziadek, teraz drugi....Pamiętam, że w wakacje jeździłam z Nim na rowerze, jadłam truskawki z ogródka i słuchałam płyt zespołu "Filipinki" i Grzesiuka, a we wrześniu pojechałam z rodzicami na pogrzeb...Tego roku straciłam jeszcze Trzeciego Dziadka - "przyszywanego". Był właścicielem domku, który wynajmowali moi rodzice. Z racji braku własnych wnuków, nas traktował trochę jak wnuczęta. Znał nas od urodzenia. Był Dziadkiem Codziennym, w przeciwieństwie do Rodzonych Dziadków, mieszkających 300 km od nas - mimo tego - pamiętam Go jakby najmniej. Brzydki rok 1980 pozbawił mnie wszystkich - niestarych przecież jeszcze! - Dziadków.

Babcie zostały ze mną dłużej. Te Rodzone - tylko nieco dłużej. Za to przyszywanych babć los zesłał mi aż dwie. I jestem mu za to bardzo wdzięczna.
Najbardziej Babciowa Babcia, jaką miałam, odeszła jako pierwsza. Szkoda...nie było jej dane dożyć nawet swoich 60.urodzin. Pamiętam ją głównie z zapracowania - to w sklepie z tkaninami, to w domu, to w polu i obejściu. Pamiętam święta u niej, kiedy przy stole gromadziła się cała, wielka rodzina. Pamiętam jej pierogi z ziemniakami i miętą, ciasteczka - gąski i poranne zupy mleczne. No i ciepłe opowieści o dzieciństwie mojej mamy i wujostwa. Ze strony taty nie było mi dane poznać mojej Prawdziwej-Prawdziwej, biologicznej Babci - umarła tuż po wojnie, nawet tata ledwie ją pamięta. Ze zdjęć rodzinnych wiem, że jestem do niej podobna. Dziadek 2 za namową swoich synów, ożenił się z rodzoną siostrą ich mamy - i to była znana mi Babcia. Tę zapamiętałam najlepiej, bo była z nami najdłużej. Od niej poznałam fascynujące - choć zwyczajne - historie rodzinne, opowieści i piosenki. Ona robiła specjalnie dla mnie ruskie pierogi, a chleb - znaczony przed ukrojeniem znakiem krzyża - smarowała domowym smalcem. No i niezapomniane jajecznice ze świeżych jaj, zabranych kurom o poranku. Z nią też odbyłam szereg wycieczek po rodzinie i po ważnych dla nas miejscach. A w końcu - w czasach chmurnego dojrzewania - przestałam się z nią dogadywać. Szkoda, że nie doczekała czasów, kiedy mój bunt złagodniał. Bardzo tego żałuję.
Do mojego wieku dorosłego dożyły tylko dwie moje przyszywane Babcie. Jedna - właścicielka wspomnianego domu, który rodzice wynajmowali. Długo nie wiedziałam, jak ma na imię - rodzice polecili, żebym nazywała ją "babcią D...." (D.... - to nazwisko) - bo tak miało być elegancko. I tak "elegancko" zostało do końca. Babcia D....poznała  mocno nieletniego Gburka, kiedy to na swoich dwuletnich nóżkach przyszedł odwiedzić ponad dziewięćdziesięcioletnią staruszkę. Babcia D... w moich wspomnieniach pozostanie jako niziutka, drobna starsza pani, drepcząca żwawym krokiem po ścieżce wśród bzów, częstująca cienko krojonym żółtym serem albo cukierkami, karmiąca łyżeczką swojego psa - Pikusia - równie wiekowego, jak ona sama. I ten klimat, panujący w jej domu - stary, jak ona i Pikuś. Duży fotel, prawdziwy obraz (nie reprodukcja!) nad przedpotopowym telewizorem, łóżko z piramidą pierzyn, przykryte narzutą i kuchnia węglowa....i piwnica...Smutno, że nic już z tego nie zostało - nowi właściciele kompletnie przebudowali dom i całkowicie przeorganizowali MOJE podwórko, mój RAJ.

Ostatnia babcia, która mi się ostała, jest Babcią Wyjątkową. Jest to najbardziej optymistyczna osoba, jaką zdarzyło mi się poznać. Przeżyła wojnę i Powstanie Warszawskie, przeżyła wywóz do Niemiec, przeżyła śmierć dwuletniej córki, potem śmierć męża. I nadal jest pełną dobrych myśli osobą. Nie patrzy WCALE na złe rzeczy, które ją spotykają - widzi tylko te dobre. Składając Jej życzenia na Dzień Babci, zapytałam - jak zwykle - o zdrowie. Usłyszałam: "Nie mam co narzekać. Co prawda już wcale nie chodzę - nogi odmówiły mi posłuszeństwa - ale widzę i słyszę dobrze, czytam książki, rozwiązuję krzyżówki i wiem, co się na świecie dzieje - widziałaś kiedyś taką dziewięćdziesięciolatkę? To dlaczego ja mam narzekać? W życiu się nie spodziewałam, że będę tyle żyła!"

Gdyby każdego spotykała taka starość, jak Babcię H., świat byłby dobrze urządzony. Niestety, Babcia H. jest wyjątkiem. Starość jest paskudna, zła, bolesna i nieciekawa. Może do czasu mojej własnej starości ktoś coś mądrego wymyśli, żeby ją przechytrzyć. Póki co - zamierzam brać przykład z Babci H. - może optymizm życiowy wystarczy.....

sobota, 15 stycznia 2011

Doświadczenie nic nie znaczy...

Doświadczenie czytelnicze mam na myśli.
Powiem nieskromnie, że w dużym stopniu przyczyniam się do podniesienia średniej krajowej czytelnictwa...jestem więc - wydawałoby się - doświadczonym czytelnikiem. Wiem, co lubię, wiem, na co w księgarni lub bibliotece zwrócić uwagę. Wiem, co omijać szerokim łukiem - wiem nawet, że nie wszystko, co zaliczane do "klasyki" albo co polecane przez znajomych, będzie dobre dla mnie.

Nie potrafię więc wytłumaczyć, jaka ciemna siła skłoniła mnie, żeby tuż po świętach, kiedy to w darze od św. Mikołaja dostałam pokaźny pakunek z książkami, KUPIĆ pod wpływem impulsu książkę, o której wiedziałam tylko to, co było napisane (i narysowane) na okładce.

Codziennie analizuję przebieg tego wydarzenia - jednym z wniosków jest ten, że - niestety - zadziałało moje ślepe uwielbienie do czerwonego koloru - zupełnie jak przy zakupie kanapy, kiedy byliśmy na tym etapie życia: podobało mi się wiele kanap. Naprawdę, nie ograniczałam się do jednego stylu. Warunek był tylko taki: jeśli mebel był czerwony, był "mój".

W przypadku TEJ książki było tak: poszłam sobie na aerobik, Gburek z koleżanką poszli do kina. Kino trwało dłużej, więc snułam się po sklepach. Jak wielokrotnie wspominałam, ubrania przyprawiają mnie o nerwowe drgawki, poniosło mnie - zwyczajowo -  do empiku. Zamiast usiąść i poczytać sobie w kątku COKOLWIEK, polazłam do półki z literaturą młodzieżową, zawsze tam tracę rozum. Pośród wampirów, zmierzchów, opętanych, uprowadzonych i innych takich, wypatrzyłam coś nowego: "Zmrok" - mój wzrok przyciągnęła postać w czerwonym płaszczu, stojąca w centralnym punkcie okładki. Przeczytałam rekomendację: najlepsza powieść fantasy 2007 - British Fantasy Society Award. Przeczytałam opis na okładce (a koleżanki ostrzegały, żeby nie wierzyć opisom....) - opis zachęcał, kusząc, że będzie to podobne do Trudi Canavan (no, nie wprost kusił - to ja tak sobie wyimaginowałam...), że autor, Tim Lebbon, to jeden z najzdolniejszych brytyjskich twórców dark fantasy, że nagrody, fani, fora internetowe, wydawnictwo Amber, rekomendacja "Fantastyki" - pełen entuzjazm.

A wystarczyło otworzyć na chybił - trafił i przeczytać parę stron - tyle tylko, żeby nie opierać się wyłącznie  na notce z tyłu książki. Ale nie - czerwony płaszcz zaślepił mnie dość skutecznie.

Jeszcze zanim Gburek z Koleżanką wyszli z kina, wiedziałam, że popełniłam BŁĄD. Ale nie do końca w to wierzyłam (no bo jakże to? ja? wytrawna czytelniczka? wydałam ponad 35 zeta na GNIOTA? niemożliwe!).

Naturalistyczne opisy zabijania, obrzydliwe do niemożliwości. Na samym wstępie. Trudno - pomyślałam - dalej będzie lepiej. Dam radę.

Dalej było gorzej. Do naturalizmu i bezsensownej przemocy, dołączyły wulgaryzmy oraz...błędy gramatyczne i interpunkcyjne ("chwała" tłumaczowi - Sławomirowi Kędzierskiemu - oraz redaktorom-korektorom). Książka wygląda - od strony techniczno-językowej - tak, jakby była tłumaczona oraz redagowana na szybko i bez zastanowienia - to, że związki wyrazów w zdaniu nie zgadzają się ze sobą gramatycznie, nie ma najmniejszego znaczenia, to, że brakuje przecinków jest nieistotne - najważniejsze jest utrzymanie konwencji humorystyczno-familiarnej. Nie ma to, jak "wymyślić" ciekawe przekleństwo - trochę staropolskie, trochę staro-magiczne - "kurwa Mag!" - będzie w sam raz! A jakież to dowcipne! A jakie fatasy!

Nie mogę się powstrzymać przed przywołaniem - nie pierwszy raz - mojego ulubionego Sienkiewicza. "I jadą - mój jegomość - jadą - i jadą" ( Rzędzian, "Ogniem i mieczem") - jest masa powieści o tym, że jadą i jadą - nic się poza tym, że jadą, nie dzieje. Ale jakoś "czyta się"! Czyta się "Ogniem i mieczem", czyta się "Władcę Pierścieni" - "Zmroku" się nie czyta, przez "Zmrok"się brnie. Przy 190 stronie zatrzymałam się na sztywno i nie mogę dalej. Mam dość. Ale uparłam się - skoro byłam tak głupia, żeby wydać 35 zeta na książkę bez sprawdzenia jej recenzji, to teraz - na przekór sobie - właśnie ją przeczytam. Od tygodnia usiłuję dobrnąć do 200 strony - niestety, czytam po dwie dziennie, bo zasypiam w połowie drugiej.

Pierwszy raz trafiło mi się coś tak beznadziejnego. Bywały książki, które mi się nie podobały - innym tak, mnie nie. I trudno - taki, na przykład - Irving - nie jest dla mnie. Ale nie śmiałabym umniejszać jego talentu. Przeczytałam całą sagę "Zmierzch", chociaż od początku zgrzytałam zębami nad jej poprawnością językową (że o treści nie wspomnę). Nie czytam wyłącznie powieści z górnej półki, dlatego uznałam, ze taki "Zmrok" może być lekką rozrywką na chwilę - ale toto nie da się porównać z niczym. Nie dość, że obrzydliwość, brud, ohyda, obsceniczność wyzierające ze świata stworzonego przez Lebbona, są dla mnie odstręczające, to jeszcze niedostatki tłumaczeniowo - redakcyjne powodują, że "czas na lekturę" zaczął oznaczać dla mnie "czas na spanie".

Ale przeczytam. Uparłam się i przeczytam. Nawet jeśli przez najbliższy rok miałabym zaniżyć krajową średnią czytelnictwa....Jednak innym polecać nie będę. Wręcz przeciwnie.

A tego, co to dzieło robiło na półce z literaturą młodzieżową, to już zupełnie nie rozumiem.....

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Odwyk

Ogłaszam odwyk od facebookowych gierek. Mam na to prosty sposób: uciekam z Facebooka. Oprócz gierek nie ma tam nic dla mnie, "znajomych z internetu" mam na forach, "znajomych z reala" mam w telefonie, "znajomych z klasy" mam na "naszej-klasie", zresztą tam też zaglądam z rzadka. Jak już pisałam, oglądanie kolejnych fotek z wakacji nie bawi mnie wcale, podobnie jak klikanie w linki z miłosnymi pioseneczkami albo łzawymi akcjami charytatywnymi, typu: "pomóż pieskowi", chociaż pieski kocham. Nie obchodzi mnie też, co kto jadł na śniadanie, ani w jakim stroju pójdzie na sobotnią imprezę. Quizy są - z założenia - głupie, a już facebookowe quizy - w szczególności.

Tak naprawdę - jedyną ciekawą dla mnie stroną Facebooka były gry. Gry, które miały mi służyć do zabijania wolnego czasu, a zaczęły służyć do zżerania CAŁEGO czasu. A jako odkurzona studentka, wolnego czasu nie posiadam. Chyba, że mam ochotę na kolejne 10 lat zagrzebać się w naukowym marazmie.
I dlatego - żegnam. Trudno, najwyżej dołączę do tych, którzy nie istnieją, w myśl powiedzonka: "kogo nie ma na Facebooku, ten nie żyje". Ja tam nic niezbędnego na tym portalu nie znalazłam.

niedziela, 9 stycznia 2011

Spanie

Mimo solennych obietnic, że: w Nowym Roku, to ja będę pisać bloga i Inne Rzeczy, że hohohohoho...." - nie piszę NIC.

Trudno.

Będzie lepiej albo gorzej.
 Się okaże z biegiem czasu.

A póki co:
Wszyscy śpią wszędzie, a ja...nigdzie.

"Jest czwarta w nocy i piszę przez chwilę, to co mi się we łbie ułożyło" - chciałoby się zaśpiewać z Artystą ;)

Małżonek śpi w szpitalnym łożu (ma się już nieco lepiej, więc uprasza się o niezamartwianie nadmierne).
Dziecięta  - korzystając z Okazji - zlazły się do Łoża Małżeńskiego. Jednak - nie, nie, nie - nie pozostają tam w komplecie! Gryzelda - po bardzo udanej imprezie urodzinowej koleżanki (czipsiki, kolorowe żelki plus szampan piccolo firmy Krzak - zresztą...wszystko było firmy Krzak - ale za to jaka zabawa!)- poczuła bliską zażyłość z ceramiką łazienkową. Spoczywa więc na kanapie, z której najbliżej jest do celu jej nocnych wędrówek. Gburek, z kursem na WYMIERANIE, obranym  19. listopada,  konsekwentnie realizowanym  z trzydniowymi przerwami na szkolnictwo - spoczywa na Małżeńskim Materacu, czekając na to, że może jakaś Karetka-Na-Sygnale zabierze go do SŁAWY (pierwszy przypadek grypy AH1N1 w Stolycy, proszę państwa, relacja z pierwszej ręki, tvn24, tvn Warszawa, tvn meteo, polsat cafe  - mamy matkę i żonę chorych - udzieli nam wywiadu:
"droga pani - jakie były objawy?"
"najpierw było zwykłe przeziębienie, potem zapalenie ucha, angina, aż wreszcie zapalenie płuc,  w końcu znowu zaczęło się przeziębienie - i wtedy wiedziałam, że końca nie będzie, że TO jest TO - ŚWIŃSKA GRYPA"
"co teraz"
"teraz NIC, nikt nie chce zrobić testu, ale wszyscy wiemy jak jest - to SPISEK! - AHa1N1 jest WSZĘDZIE, tylko nie chcą nam powiedzieć, żeby nie siać paniki"
"a co z panią i córką?"
"czujemy się dobrze, opiekujemy się męską częścią rodziny, widocznie ta grypa nie ima się kobiet"
"co za historia, drodzy państwo, niech Jurek Owsiak nie zapomni dziś o dzielnych kobietach spod Warszawy i o ich wymierających mężczyznach"

AH1N1 kobietom szkodzi nieco inaczej - jak widać. To taka forma neurologiczna. Jedna do upadłego zajada się kolorowymi słodyczami/napojami - wiedząc, że jej szkodzą. Druga siedzi po nocy w internecie, zamiast spać, do tego wypisuje tamże niestworzone historie. Może lepiej mieć samczą wersję świńskiej grypy? Taką bardziej klasyczną......