z klimatem...

z klimatem...

piątek, 31 sierpnia 2007

Krótko o zwierzętach

- To dobrze, że mamy psy - zauważył Gburek. Nie chciałbym mieć kotów.
- No - zawtórowała Gryzelda - bo nawet nie szczekają......

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

po wakacjach

Krótkie, ale wystarczające....Cztery dni leżenia bykiem na plaży to było to, czego potrzebowaliśmy we czworo.
Gburek przeczytał drugi tom "Felixa..." i zażądał trzeciego, Gryzelda swojego "Pompona..." łyknęła już w połowie drogi (zważywszy na to, że jechaliśmy nocą, przeczytała tę książkę w jakieś dwie godziny tuż po brzasku - cała ona...Dobrze, że pierwszy tom "Felixa..." też zabrałam - miała lekturę na pół powrotnej drogi), ja zaś chłonęłam "Atramentową krew" całą sobą i delektowałam się lekturą przez cały wyjazd. Tak mnie wciągnęła, że potrafiłam obudzić się w środku nocy, wyjść na taras i czytać przy latarce - jak miałam to w zwyczaju w dzieciństwie.  Na plaży nie wiedziałam, czy nurzać się w słonej wodzie i cieszyć umiejętnością pływania (pierwszy raz byłam nad morzem, odkąd umiem pływać), czy też czytać, czytać, czytać. W efekcie krążyłam od wody do karimaty i jestem wszechstronnie spalona słońcem - na plecach, bo pływałam bez opamiętania, łudząc się, że woda chroni mnie przed promieniami,  zaś na brzuchu, bo pochłonięta lekturą zapominałam o nasmarowaniu się kremem z filterm.
Trylogia o Atramentowym Świecie to najlepsza książka, jaką czytałam od baaardzo długiego czasu....Gdzie tam Harremu (ten towarzyszył mi w dwóch kolejnych wakacjach i również nieodłącznie kojarzy się z plażą) do niej....Może zrobiła na mnie takie wrażenie dlatego, że sama jestem molem książkowym, niejednokrotnie pragnącym znaleźć się w świecie bohaterów lektur? Kiedy przeczytałam ostatnie zdanie, z rozczarowaniem rozejrzałam się wokół i wyjęczałam: "gdzie jest trzeci tom???no gdzie???"
Jakieś inne wspomnienia z wakacji? A po co? Rodzina, morze, słońce i książka - raj, po prostu raj.
Mimo ponaddwudziestogodzinnej jazdy w jedną - i  tak samo długiej - w drugą stronę, mimo niemiłej niespodzianki, czekającej nas po powrocie do domu (psy zeżarły płot), mimo krótkiego czasu - jestem wypoczęta. Bardzo się cieszę, że udało nam się wyprawić.
Z kronikarskiego obowiązku - Gburkowi chyba przeszła choroba lokomocyjna :)

poniedziałek, 20 sierpnia 2007

Książki....

Jestem książkową wariatką.
Wchodzę do byleksięgarni i nie jestem w stanie wyjść z pustymi rękami.
Ostatnią kasę patrafię wydać na książki.
Moje dzieci już wiedzą, że nie da się mnie naciągnąć na zabawkę, słodycze, ubranie - da się mnie naciągnąć na książkę. W każdej chwili.
Właśnie przechodziłam obok księgarni......Mam w plecaku drugi tom "Feliksa, Neta i Niki" - dzięki, Agnieszko, za polecenie lektury  - Gburek wsiąkł zupełnie, jak w Harrego. Mam też coś dla Gryzeldy - "Pompona w rodzinie Fisiów" - mam nadzieję, że się jej spodoba....Dla siebie nie mam nic, bo wsiąkam w "Atramentowy świat".
  A wstąpiłam dziś do księgarni, żeby zakupić lektury na nasz upragniony, wymarzony, prawie nieudany, nadal niepewny, ale chyba jednak do zrealizowania WYJAZD.
W trakcie pisania tej notki okazało się, że JEDZIEMY :))) Jednak!!!
Może będę miała możliwość skrobnąć coś z chorwackiej, dzikiej plaży....
Do poczytania po niedzieli :)

niedziela, 19 sierpnia 2007

19. sierpnia 1942

Rocznica likwidacji getta otwockiego.

Myślę, że nie napiszę więcej, niż napisali na stronie ci, którzy lepiej znają historię mojego miasta...

http://www.otwock.org/about-the-german-ghetto-in-otwock 

Ze swej strony tylko dodam, że przy ostatniej wymianie asfaltu na jednej z ulic, odkryto brukową nawierzchnię. To tak, jakby dokopać się do historii...odkryć ślady stóp dawnych mieszkańców Otwocka.

I jeszcze jedno: brama wjazdowa do getta. To miejsce dla mnie bardzo szczególne, z zupełnie innego względu: tam spotkałam mojego męża.  Ile jeszcze szczęśliwych miłości musiałoby się rozpocząć w tym miejscu, żeby zrównoważyć ogrom cierpienia?

sobota, 18 sierpnia 2007

Świerszcz i inne zwierzęta

Ostatnio coś tu ubogo w zwierzęta. Wynika to z tego, że budzę się dużo później, niż domowe (podwórkowe w zasadzie) ptaszyska i nie mam czasu ich obserwować. Z innych odwiedzają mnie tylko wiewiórry. A o tych ileż można  pisać - toć to i tak już zakrawa na lekką obsesję.
Ale dziś sobie trochę poużywam. Wydarzenia z życia zwierząt w kronikarskim skrócie:
Podczas ostatniej ulewy w karmiku (karMIku, nie karMNIku - jak zwrócił mi uwagę kolega W. - wszak ptaki karMImy a nie karMNImy) schroniła się sikorka. Siedziała uparcie na drążku i nic nie jadła - stąd wniosek, że potraktowała karmik jako osłonę przed nawałnicą. Próbowała się dosiąść do niej koleżanka (albo kolega?) - miejsca było dosyć - jednak trafiło na samolubka - koleżanka została odpędzona w bardzo zdecydowany sposób.
Wczoraj zastałam na schodach świerszcza. Nawet się ucieszyłam, że będzie mi cykał na dobranoc....Dziś jednak dowiedziałam się, że one lubią się wgryzać w drewno i pozostawać na wieki a z czasem cała rodzina ma dość ich muzykowania. To ja go chyba poślę na zieloną trawkę- co się będzie w pomieszczeniu marnował....
Przedwczoraj za to zostałam śmiertelnie przestraszona przez jednego z naszych pracowników. Hoduje on bowiem pająka ptasznika  - takie coś włochate wielkości ratlerka. Mój stosunek do pająków jest ogólnie znany - fobią tego nazwać jeszcze nie można, ale niewiele brakuje. Swoją drogą - czy normalny człowiek hoduje sobie do towarzystwa pająka, gekona czy innego węża? Niby bardzo miły gość z pana P., ale jakoś mam wewnętrzny opór przed ludźmi, którzy za towarzyszy w pożyciu biorą sobie takie dziwolągi bez mózgu. I otóż pan P. postanowił pokazać zainteresowanemu Gburkowi (ku rozpaczy Gryzeldy, która objawy fobii ma bardziej zdecydowane niż jej matka) swojego pupila, o czym wiedziałam (padały słowa "kiedyś ci go przywiozę"). Kiedy zobaczyłam pana P. maszerującego przez ulicę z pudłem słusznych rozmiarów, wiedziałam już, co może mieć w tym pudle (tym bardziej, że lekko prześwitywało). Zesztywniałam i straciłam mowę do momentu, kiedy powiedział, że jego pajączek właśnie zmienił skórę i tę starą to on przyniósł na pamiątkę Gburkowi. W prezencie. Zostaliśmy więc posiadaczami skóry z ptasznika, która wygląda jak żywy ptasznik. Gryzelda nie omieszkała dostać histerii na jej widok. Zaś pan mąż wpadł na genialny pomysł - przykleimy ją na kropelkę na belce w kuchni - naprzeciwko wejścia - kto będzie wchodził, temu się będzie rzucała w oczy. Chyba szybko pozbędziemy się gości, bo wygląda nad wyraz naturalnie.....
Dziś Burava uznała za stosowne zwiać mi między nogami z podwórka. Niezmiernie mnie tym zdenerwowała, bo po jej ostatnim agresywnym występie jakoś mniej mam luzu do jej samodzielnych wypraw na miasto. Po kilku minutach samowoli, udało mi się jednak pojmać niedźwiedzia. Uff.....

piątek, 17 sierpnia 2007

Gorąco

Namnożyłam sobie tematów do notek w "szkicach" i leżą. Nic mi się nie chce, bo gorąco. Nie cierpię gorąca, no po prostu nie cierpię! Prawie tak bardzo mocno, jak nie cierpię zimna. Jakby nie mogło być na stałe te 15 - 20 stopni i orzeźwiający wietrzyk. A niechby nawet i ciepły deszcz spadł....
Cudowne właściwości temperatury plus 15 stopni uświadamiałam sobie wielokrotnie, ale jeden taki moment utkwił mi na tyle w pamięci, że jak słyszę pojęcie "komfort termiczny", widzę taką oto sytuację:
 Jest wczesna wiosna, może nawet przedwiośnie - jakiś koniec lutego, początek marca. Dziewiętnastoletnia jasmeen przyjechała pociągiem podmiejskim (jakim? niebieskim a dokąd? do połowy - hehe) do swojego Ukochanego (w przyszłości męża, ale wtedy nie to jeszcze miała w głowie). Idzie od tego pociągu przez pola i lasy (miłość wszak wymaga wysiłku i pokonywania przeszkód) i obserwuje budzącą się do życia przyrodę. Jest szczęśliwa i ma tego świadomość. Wiatr buszuje w jej włosach a kropelki mżawki osiadają na twarzy.
Mam też szereg innych sytuacji życiowych, które kojarzą mi się z konkretnymi zjawiskami atmosferycznymi - mniej lub bardziej przyjemnie.
- półgodzinna wędrówka od pociągu do domu Ukochanego - w mróz. Było mi tak przenikliwie zimno, że kiedy dotarłam na miejsce po prostu się rozpłakałam.
- spacer w śniegu do koleżanki A. - trzy kilometry brnięcia po leśnym, dziewiczym - nietkniętym nawet chęcią odśnieżania - śniegu, który wciąż padał i padał....Ale przynajmniej ciepło było. Po drodze wyobrażałam sobie, że jestem Baśką z "Pana Wołodyjowskiego".
- wyjazd na ceremonię ogłoszenia wyników matur - w stroju galowym naturalnie - dotarłam kompletnie mokra - łącznie z bielizną, bo akurat przetoczyła się wiosenna burza. Z wyników byłam tak zadowolona, że potem w tym mokrym ubraniu i przemoczonych butach, długo spacerowałam z moim przyszłym mężem po lesie ( zdaje się, że skończyło się to katarem).
 A wcześniej:
- powrót z Warszawy z tatą z obchodów moich jedenastych urodzin ( pierwsze "-naste" urodziny - tata zabrał mnie na wędrówkę po mieście i do kawiarni na galaretkę z bitą śmietaną - mój przysmak) - burza była bardzo gwałtowna, aż powietrze pachniało elektrycznością - ciekawa jestem dlaczego teraz, nawet po najbardziej gwałtownej burzy, powietrze już tak nie pachnie...
- powrót z wycieczki po Roztoczu (też z tatą - a jakże) zrobiło się całkowicie ciemno, a autobus - ogórek musiał się zatrzymać, bo wiał tak silny wiatr, że łamał gałęzie przydrożnych drzew, zaś kulki gradu wielkości jajek wybijały szyby
- słoneczne poranki wakacyjne w Śródborowie - synonim szczęśliwego dzieciństwa. Tata budził nas z wybiciem dziewiątej (sygnał "Lata z Radiem" mi to mówił), wynoisł w piżamach na koc, rozłożony na trawie i przynosił jabłka, pokrojone w ósemki. Mogliśmy czytać aż do śniadania. A po śniadaniu i porannej toalecie - czytać do upadłego. W międzyczasie podjadaliśmy porzeczki prosto z krzaków.
- zimowe wędrówki moje i brata podczas adwentu na mszę roratnią: trzeba było wyjść z domu o 6 rano!!! Było ciemno, zimno i ślisko. Umilaliśmy sobie czas, ślizgając się na zamarzniętych kałużach. Uwielbiałam te spacery.
- jesienne powroty ze szkoły ulicą wysadzaną klonami. Szelest liści pod nogami i promienie słońca prześwitujące we wszystkich kolorach przez te, które jeszcze nie opadły.
- deszcz, deszcz, deszcz - najlepszy - ten majowo - czerwcowy - nagły, rzęsisty, moczący wszystko w jednej chwili tak bardzo, że potem można bez wahanioa wskakiwać w kałuże razem z butami.

czwartek, 16 sierpnia 2007

Defilada

W dniu wczorajszym, z okazji Dnia Wojska Polskiego, odbyła się w mieście stołecznym Defilada.
I jak nie piszę tu o polityce...
Jak staram się o niej nawet nie słyszeć, odkąd władzę objęła TA partia.....
Jak wiadomości traktuję jak bajki o złym wilku - straszne i śmieszne (choć jednak staram się je traktować jak niezły dowcip - inaczej bym zwariowała)...
Jak nie wzruszają mnie kolejne głupie decyzje, dymisje, mundurki, walka z Tubisiami, kryminalna przeszłość i teraźniejszość posłów oraz ministrów ani nawet błaźnienie się naszych polityków przed całym światem,
tak Defilada mnie po prostu zabiła.
Toż to Orwell w czystej formie!!!!
Tak wyrzekali na komunę i pochody pierwszomajowe, tak psioczyli na demonstracje sił pancernych i opiewanie naszego oręża, tak odżegnywali się od pompatycznych uroczystości, za którymi stoi pustka. Tylko dorwali się do władzy, robią to samo - szybciej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.... Świnie!!!!!!! (to też odnośnik do "Folwarku zwierzęcego" - żeby nie było, że kogoś obrażam!) .
Już pomijam fakt, że pokazywanie swojego zaplecza militarnego kojarzy mi się ze stroszeniem piórek przez koguty - o! zobaczcie wszyscy, jacy jesteśmy silni! My wam jeszcze pokażemy, jak tylko spróbujecie nas zaatakować! A w rzeczywistości jesteśmy żadną potęgą militarną.
Do tego co to za zwyczaj, żeby w czasie pokoju czołgi paradowały po ulicach? Czemu to ma służyć? Ja - pomijając wszystko, o czym już napisałam - poczułam się zaniepokojona (wojna będzie? jest może?) i zniesmaczona. Po to zabraniałam dziecku bawić się pistoletami, żeby teraz jeden z drugim czołgi na ulice wyprowadzili ku uciesze gawiedzi? To czołgi są do zabawy, nie do zabijania?

środa, 15 sierpnia 2007

Punktualność i zorganizowanie

To już sprawdzone - to, co zaplanowane nam nie wychodzi (patrz chociażby - wyjazd na Bałkany). Tacy już jesteśmy, że wszystko robimy bez planów i w ostatniej chwili. Jako rodzina. Ale zauważyłam, że Gburek zaczyna przejawiać cechy, których zupełnie nie jestem w stanie znieść - wszystko musi mieć zaplanowane w drobiazgach, do tego wszędzie musi być wcześniej. Ja rozumiem punktualność - bardzo ją cenię (chociaż sama cześciej się spóźniam, niż trafiam na czas...) - ale - do Jasnej Anielki!!! - po co wyjeżdżać na trening GODZINĘ wcześniej, skoro czas dojazdu wynosi PÓŁ godziny???? Po co wychodzić do szkoły na ósmą o 7.30 (z wrzaskiem w kierunku Gryzeldy - "nooooo szybciej, bo się spóźnimyyy!"), kiedy do szkoły idzie się dwie minuty?
Wkurza mnie maksymalnie planowanie wakacji w lutym, wkurza mnie kupowanie wyposażenie szkolnego w lipcu. Wkurza mnie zapobiegliwość, wyjeżdżanie wcześniejszym autobusem, wstawanie trzy godziny wcześniej niż trzeba. Bardziej lubię ludzi nieco zwariowanych niż poukładanych.
 Prawdopodobnie są tacy, których wkurza moja beztroska i przekonanie, że "jakoś to będzie".
Zastanawiam się, skąd się takie cechy biorą u ludzi - że jedni są chorzy, jak sobie nie zaplanują, a drudzy wręcz przeciwnie. Do tej pory myślałam, że to kwestia wychowania, ale sądząc po zachowaniach Gburka, chyba to zależy jednak od charakteru.
A od czego zależy charakter?

wtorek, 14 sierpnia 2007

Burava w rui

Nasza leniwa, miśkowata Suka pokazała niedawno, na co stać kobietę zdesperowaną, powodowaną naturalnymi wahaniami hormonów.
Otóż wyskoczyła przez furtkę między gburkowymi nogami poza podwórko, napadła na prowadzoną na smyczy sukę sąsiadki, potarmosiła tamtą i uciekła.
Dobrze, że krzywdy zwierzęciu nie zrobiła a sąsiadka wyrozumiała jest....
Ale sprawa dla mnie była jasna (choć nadal karygodna!) - Burava przeżywa trudne, sucze dni - broni więc swojego domowego samca (Wilka - Pierdoły - znaczy), pazurami i zębami. Co doskonale rozumiem i usprawiedliwiam i co sama uprawiam (no - może bez tych zębów i pazurów) - z tą różnicą, że ja bronię Samca niezależnie od poziomu moich hormonów a czerwona lampka włącza mi się przy każdym niezdrowym zainteresowaniu obcej samicy. No dobra - ja jeszcze nieco zwracam uwagę na rodzaj tejże samicy i raczej odróżniam te "niegroźne" od femme fatale, zaś Burava była łaskawa rzucić się na sukę wiekową, ślepą i schorowaną. Zostało jej to jednak wybaczone ze względu na burzę hormonalną - ja podczas burzy hormonalnej też bywam nieobliczalna - czego dowód ostatnio był publicznie okazany - nawet znajomi się dziwili, co mi się stało, że tak gwałtownie zareagowałam na obcą samicę w towarzystwie mojego męża (w większym towarzystwie, nie sam na sam).
Nic to - ja z Buravą się doskonale rozumiem. Przynajmniej w tym temacie.

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

Blogowanie bez opamiętania - skutki

Odkąd moja lista blogów zrobiła się niebezpiecznie długa, mam nieustające wrażenie, że kogoś zaniedbuję, nie wstępując na jego bloga należycie często - to raz.
Po drugie - przeczytawszy jakieś interesujące, krótkie stwierdzenie - nie jestem w stanie sobie przypomnieć, u kogo je czytałam, co nie jest przyjemne choćby z tego powodu, że trudno mi się do niego odnieść, nie podając źródła...A grzebanie po wszystkich notkach we wszystkich blogach, które czytam zazwyczaj hurtowo, żeby odnaleźć jedno zdanie, przekracza moje czytelnicze możliwości.
Ot, choćby tekst o spodniach - biodrówkach, które mają nieadekwatną nazwę, bo "trzymają się nie na biodrach tylko na c....." - co jest stwierdzeniem w stu procentach celnym i odzwierciedlającym wszystkie moje odczucia w kierunku tegoż modelu spodni.
Także z góry przepraszam Autorkę za nieautoryzowane użycie opisu spodni - biodrówek.

niedziela, 12 sierpnia 2007

Dlaczego jeszcze nie byłam we Francji?

To od jakiegoś czasu najbardziej nurtujące mnie pytanie. Bo nie chodzi tylko o samą odpowiedź na nie. Bo odpowiedź jako taka jest prosta: "bo się nie złożyło".
Ale jak mogło się nie złożyć????
Byłam już w:
Rosji, Niemczech, Chorwacji, Czarnogórze, Bośni, Serbii, Litwie, Łotwie, Estonii, Szwecji, Czechach, Słowacji, Węgrzech, Słowenii, przejazdem w Austrii i Włoszech. Były to krótsze lub dłuższe pobyty, ale BYŁY.
Potrafię się zorganizować na pięciodniową podróż zagraniczną w ciągu dwóch godzin. Razem z zapakowaniem dzieci, zorganizowaniem opieki dla psów i odwołaniem planów.
Nie mogę pojechać do Francji.....
Nie mam przewodnika po Francji. Nie mam planu Paryża w głowie. Nie znam francuskiego na tyle, żeby się porozumieć.
Jak mogło do tego dojść?
Jak z osoby zabójczo zakochanej w historii (swego czasu recytowałam poczet królów francuskich wraz z datami panowania i sposobem zejścia z tego świata), zabytkach, położeniu geograficznym Francji, z osoby która omal nie poszła na romanistykę (ten brak języka...), wyrósł taki ignorant w tym zakresie....? Kompletnie nie rozumiem.
Tak samo, jak ciekawią mnie losy moich klasowych kolegów i koleżanek. Jak to się dzieje, że E. będąca klasową gwiazdą, jest teraz co najwyżej "gwiazdą" warszawskiej Pragi? "Życie jej się nie poukładało" - jak usłyszałam od człowieka, który zna ją bliżej. A tak bardzo jej zazdrościłam powodzenia u chłopaków i modnych strojów...
Obserwuję kolegów i koleżanki moich Potomków oraz ich rodziców - w większości wyglądają na porządnych ludzi. Ale pewnie klikorgu z nich też "życie się nie poukłada". Dlaczego tak się dzieje? Na którym etapie rodzice popełniają błąd, że dzieci wybierają nie w tę ścieżkę, potrzebną do tego, żeby życie było poukładane? Czy to do końca jest zależne od rodziców? Co zrobić, żeby Potomki skręciły we właściwą ścieżkę, żeby wiedziały, jak postąpić, by pojechać do swojej Francji?
* nie żeby ta Francja to było coś, co mnie strasznie uwiera - ot po prostu - ciekawa ewolucja marzeń: 15 lat temu oddałabym wszystko, żeby móc tam pojechać, teraz w zasadzie mogłabym to zrobić bez większych problemów, ale "nie składa się". Gdyby 15 - letnia jasmeen widziała 30 letnią - byłaby niepocieszona. Ale 30 - letnia jasmeen jest zasadniczo zadowolona z życia.

sobota, 11 sierpnia 2007

Oswajanie Wiewiórry

Mam słabość do Rudzielców.
Trudno - niech będzie, że jestem lekko świrnięta.
Próbuję skarmiać zwierzątka przebiegające przed moim sklepem. Próbuję skarmiać zwierzątka buszujące na podwórku. Z tymi drugimi jest trudniej, psy mi je płoszą - dziś rano już prawie rozmawiałam z taką jedną oko w oko - nadbiegła Burava z z właściwą sobie niedelikatnością rzuciła się na płot. Ech....
Nawet już mam kilka wniosków żywnościowych z zakresu jadłospisu wiewiórek - lubią płatki śniadaniowe, nie lubią m&m'sów ( dziwne jakie....) .  Dojrzewam do zakupienia orzechów - muszą się na nie skusić, nie ma siły.

piątek, 10 sierpnia 2007

Współczesność

"Co ten pan robi?" - zakrzyknęła Gryzelda, ujrzawszy bohatera wiekowego serialu TVP, robiącego pranie (w misce, jak należy - tyle że w pokoju - łazienki nie posiadał). Ano pierze - córko - pierze.
Z kolei Gburek, jakiś rok temu, oglądał aparat telefoniczny z tarczą, przyciskając bezradnie cyferki: "ale tato, jak tu się wykręca numer?". Jak sam nazwa wskazuje - WYKRĘCA - chłopcze.....
I tak nasze dzieci wyrastają na dziwolągi, które świetnie obsługują komputer, komórkę, mp3 i 4 oraz inne sprzęty, których nazw być może nawet nie znam, zaś proste czynności życiowe pozostają dla nich zagadką. Za jakiś czas bedziemy ich prowadzać do muzeów, żeby pokazać jak działało żelazko (o jak ja pragnę dożyć tych czasów....) czy inna rzecz, oczywista dla nas teraz .
Nie żeby mnie jakiś dziwny sentyment ogarnął...ale kiedyś  - to były czasy.......
Wpisałam się na listę mojej klasy na www.nasza-klasa.pl  - z kilkoma osobami mam osobisty kontakt, ale może ktoś jeszcze się znajdzie....Mam nieodparte wrażenie, że takie szukanie kontaktu z młodymi swymi latami to oznaka starości....

czwartek, 9 sierpnia 2007

Klienci

Ciekawa sprawa, taki sklep z oknami w centrum miasta - dużo najróżniejszych ludzi przychodzi - niekoniecznie po okna.
 Są tacy, co przychodzą opowiedzieć o swoich zwierzetach domowych - konkretnie o tym, że kotka miała w nocy cesarkę i urodziły się śliczne kocięta. Są tacy, co opowiadają historię swojego życia. Bardzo lubię słuchać tych wszystkich opowieści....Może dlatego przychodzą?
Najbardziej (zaraz po pani z oknami magazynowymi, o której już pisałam) rozśmieszył mnie człowiek, który chciał okna do barakowozu i natychmiast kazał mi dzwonić do fabryki, czy takie mają. To był pierwszy klient, którego najbezczelniej oszukałam - "wykręciłam" numer, odbyłam "rozmowę" i powiedziałam ze smutną miną: "niestety, nie mają okien do barakowozu". A chciałam być miła, wziąć od pana numer telefonu i grzecznie oddzwonić, to po co się upierał, że natychmiast?
Mam też stałych klientów - pani z synem przychodzi regularnie co miesiąc, ogląda wnikliwie klamki z przyciskiem i pyta w jakiej cenie, potem wychodzi - czyżby polowała na promocję?
Był też Dziadek - będę go długo pamiętać, bo wyglądał jak mój własny, nieżyjący Dziadek: rower, siwa czupryna, dobroduszna twarz, błękitne oczy. Ależ mi było przykro, że nie miałam do sprzedania tego artykułu, którego akurat poszukiwał......
Podoba mi się rozmawianie z ludźmi. To znaczy.....podoba mi się, że to oni mówią, a ja nie muszę.

środa, 8 sierpnia 2007

I czasopisma...

Lubię czasopisma. Takie "Zwierciadło" - na przykład. Kupuję toto co miesiąc i łapczywie przeglądam - kartka po kartce. Kiedy już znam tytuły wszystkich artykułów - odkładam na półkę. Na wieczny spoczynek - jak się zwykle okazuje. I tak od kilku lat - mam zrywy pt. "kupię sobie "Zwierciadło" bo cośtam" - przeglądam, odkładam, za miesiąc to samo. Po trzech takich miesiącach stukam się w czaszkę: "po co ty to kupujesz, przecież jeszcze starych nie przeczytałaś!!!" - i przestaję kupować. Aż do następnego zrywu: "kupię sobie "Zwierciadło" bo cośtam". I tak w koło Macieju. Mam ostatnie trzy numery "Zwierciadła" - nieprzeczytane. Następnego nie kupię.....
Mam też TONĘ czasopism o tematyce budowlano - mieszkaniowej - mogę komuś sprezentować. Wszystkie z zeszłego roku....Przeczytane w takim samym stopniu, jak "Zwierciadło".
Ja po prostu chyba wolę książki.....

wtorek, 7 sierpnia 2007

Nie to samo....

Piszę tego bloga i piszę...i wciąż mi czegoś brakuje.
Aż wreszcie odkryłam! - brakuje mi świadomości zapełniania białej kartki literami. Moimi literami.
Litery w komputerze nie są moje, tylko klawiaturowe - ewentualnie czcionkowe - jak kto woli. Niemniej - nie moje własne. Nie mają mojej duszy, choć przekazują moje myśli.
Litery na kartce mają coś ze mnie. Nikt nie umie pisać tak, jak ja - nikt nie podrobi mojego dziwnego, specyficznego charakteru pisma (przynajmniej tak mi się wydaje...).
Jestem maniaczką zeszytów - co roku przed wrześniem muszę siłą się hamować, żeby nie nakupić Potomkom zbyt dużo - najczęściej chodzę z nimi tak, aby sami sobie wybierali. Gdybym bowiem to ja miała wybierać, wykupiłabym wszystkie, wyobrażając sobie, jak poszczególne linijki zapełniają się czarnymi lub niebieskimi znakami.....

poniedziałek, 6 sierpnia 2007

Panta rei...

 - jak mawiał jeden z wiekowych profesorów od fizyki w moim ogólniaku.
I jak naonczas gościa kompletnie nie rozumiałam, to od kilku tygodni zgadzam się z nim w pełnym zakresie: nie nadążam.
Praca - aerobik - dom. Klienci - dzieci. Rower - pranie.
A czas ucieka....
Godzina 10 - 13 - 16 - 20 - dzień minął, tydzień minął, miesiąc minął.......
Dopiero zaczynałam działalność, dziś czuję się jak stara, okienna specjalistka. Dopiero wakacje się zaczynały - już Potomki powróciły, zaraz będzie czas do szkoły....Weekendów nawet nie zauważam, bo mam wrażenie, że poniedziałek następuje jeden po drugim....
Wczoraj spędziliśmy tak intensywną niedzielę, że mogłaby wystarczyć za trzy: najpierw wycieczka "rowerem po historii Otwocka", potem świetny obiad w gronie kolegów z podstawówki (nie dzieciowych kolegów, tylko naszych) - to dopiero przeżycie i wędrówka w czasie.....
Nie piszę, bo nie nadążam, nie prasuję, bo nie nadążam. Czy ja się przypadkiem nie zapętliłam? Nie chciałabym, żeby mi coś umknęło, szczególnie w zakresie wychowania dzieci....

sobota, 4 sierpnia 2007

Odwiedziny - znów!

Tym razem nie Czarownica, tylko wiewiórra  - wpadła do sklepu i z zaciekawieniem zaczęła rozglądać się po kątach, skacząc pociesznie i uderzając pazurkami w podłogę.  Niech będzie, że mam obsesję, ale ja po prostu uwielbiam te zwierzęta.
Próbowałam ją przekupić m&m'sem  ale tylko się spłoszyła, kiedy upadł na podłogę.  Bo strasznie to płochliwe stworzenie jest.  Siedziałam bez ruchu i starałam się nawet nie oddychać, bo najlżejszy szmer wywoływał u Rudej atak paniki.
Ciekawe, w takim razie, jakim sposobem wiewiórki w Łazienkach jedzą ludziom z ręki? Może te otwockie są po prostu dziksze?
W każdym razie obejrzałam ją sobie dziś z bardzo bliska - przez chwilę nawet miałam wrażenie, że wskoczy mi na nogę.
Zdecydowanie dziś kupię orzechy....

piątek, 3 sierpnia 2007

Poezje...

Odwiedziła mnie znowu moja Czarownica.
 Jedyna osoba, której się boję - autentycznie boję, ze względu na jej nieobliczalność. Kobieta jest w moim wieku - znamy się ze szkoły.  Nie jest to osoba do końca zrównoważona psychicznie - stąd mój strach - nigdy nie wiadomo, czy powie coś miłego, czy zacznie robić zarzuty, czy się roześmieje, czy rozpłacze. Zawsze jakoś się z nią dogadywałam, do czasu, kiedy nie poślubiłam mojego męża - którego ona uznała za miłość swego życia. Od tego czasu stałam się jej wrogiem numer jeden. I jej wizyty raczej nie oznaczają nic dobrego - najczęściej kilka kąśliwych uwag. Raz, w przypływie ciepłych uczuć, przyszła mnie przeprosić za wszystko. Ale kilka dni później sytuacja wróciła do normy.
Jest NIESAMOWITA. Potrafi zamiast "dzień dobry"zadać pytanie - pozornie zupełnie bez związku z czymkolwiek - dopiero po trzecim zdaniu, okazuje się, że pytanie miało głębszy sens.
Dziś przyszła z pytaniem: "Jakie masz poezje w domu?"
Zaczęłam gorączkowo zastanawiać się:
1. o co jej może chodzić?
2. co odpowiedzieć, żeby sobie poszła i nie drążyła tematu?
3. co odpowiedzieć, żeby nie chciała do mnie pojechać i sprawdzić (jeszcze nie odkryła, gdzie mieszkamy)
4. w ogóle dlaczego ja się muszę nad tym zastanawiać?
Oblewał mnie zimny pot ze strachu i nie miałam dokąd uciec. Zresztą - co za pomysł żeby uciekać przed kobietą, która faktycznie nikomu jeszcze krzywdy nie zrobiła, dlaczego ja się jej boję? Ale swoich uczuć wyprzeć się nie mogę - za każdym razem są takie same.
Rzuciłam w odpowiedzi Słowackim, z nadzieją, że to ją zadowoli...Nie zadowoliło....Dodałam Mickiewicza....Dalej za mało.....
Wreszcie powiedziała, w czym rzecz: "usiądźcie sobie dziś wieczorem i poczytajcie sobie na głos poezje miłosne".
Zamurowało mnie trwale, a teraz tak sobie siedzę i rozmyślam......
Ile lat temu skończyły się te czasy, kiedy wyszukiwałam najbardziej romantyczne fragmenty wierszy, żeby umieścić je w liściku? Jak do tego doszło, że one się skończyły?
Czy jest jakiś sposób, żeby do nich powrócić?
Czy jest sposób, żebym znowu zaczęła czytać poezję - choćby sama dla siebie?
Czy jest sposób, żebym z powrotem stała się choć w części jasmeen sprzed 10 lat?
I najważniejsze: czy mój Mąż, zakochując się w jasmeen lat temu 14 (nieodmiennie przeraża mnie podawanie upływu czasu w liczbach zamiast w cyfrach.....) - zupełnie innej osobie niż "jasmeen - 14 lat później" - nadal jest zainteresowany tamtą, czy może już tą (optymistycznie zakładam, że On też się zmienił przez te lata)?
Niesamowita sprawa, jak różne sytuacje życiowe kształtują światopogląd....
Gdyby nie zdarzyło mi się X,Y,Z, byłabym kimś zupełnie innym, mimo tego, że początek miałabym ten sam. Gdyby tak zrobić kilka symulacji ludzkich wyborów na różnych etapach życia - powstałyby nieskończone kombinacje losów tej samej osoby.

czwartek, 2 sierpnia 2007

Blogosfera

Matko, ale mi się lista blogów długaśna zrobiła.....
A wszytko to przez to, że łażę po blogach znajomych i przeglądam to, co mają w zakładkach. Wpadają mi w oko ciekawe blogi nieznajomych i lista mi się wydłuża. Z czasem niektóre blogi przestają istnieć, inne przestają być interesujące. Jednak większość z nich to bardzo ciekawa lektura - i jak tu zdążyć z czytaniem? Aż czasem żałuję, że mam tak mało znajomych - bo jakież intersujące blogi możnaby znaleźć w linkach u nieznajomych-nieznajomych?
Zastanawiam się też, czy popularność blogów nie wynika z zamiłowania do podglądactwa: co tam u Kowalskiego za płotem się dzieje? Tyle, że Kowalski za płotem brudnej krowy nie ukryje przed sąsiadami, zaś Kowalski na swym blogu pisze tylko to, co uważa za stosowne - i nikt nie jest w stanie sprawdzić, na ile zgodnie z prawdą pisze. I teraz nie wiadomo - czy dzięki internetowi ludzi stali się sobie bliżsi ( bo się w pewien sposób znają, nawet jeśli mieszkają z dala od siebie), czy może wręcz przeciwnie (bo mogę napisać, że jestem blondwłosą, szczupłą trzydziestolatką, podczas gdy rzeczywiście jestem pulchną brunetką koło czterdziestki). Ja osobiście zakładam, że to, co czytam w blogach jest prawdą - ba! nawet do niektórych blogowiczów się przyzwyczajam i darzę ich sympatią. Jednak mam gdzieśtam świadomość, że może być zupełnie inaczej. Ale ja jestem tą dziwną osobą, która i bohaterów książek traktuje jak realne postacie.....