- To dobrze, że mamy psy - zauważył Gburek. Nie chciałbym mieć kotów.
- No - zawtórowała Gryzelda - bo nawet nie szczekają......
Krótkie, ale wystarczające....Cztery dni leżenia bykiem na plaży to było to, czego potrzebowaliśmy we czworo.
Gburek
przeczytał drugi tom "Felixa..." i zażądał trzeciego, Gryzelda swojego
"Pompona..." łyknęła już w połowie drogi (zważywszy na to, że jechaliśmy
nocą, przeczytała tę książkę w jakieś dwie godziny tuż po brzasku -
cała ona...Dobrze, że pierwszy tom "Felixa..." też zabrałam - miała
lekturę na pół powrotnej drogi), ja zaś chłonęłam "Atramentową krew"
całą sobą i delektowałam się lekturą przez cały wyjazd. Tak mnie
wciągnęła, że potrafiłam obudzić się w środku nocy, wyjść na taras i
czytać przy latarce - jak miałam to w zwyczaju w dzieciństwie. Na plaży
nie wiedziałam, czy nurzać się w słonej wodzie i cieszyć umiejętnością
pływania (pierwszy raz byłam nad morzem, odkąd umiem pływać), czy też
czytać, czytać, czytać. W efekcie krążyłam od wody do karimaty i jestem
wszechstronnie spalona słońcem - na plecach, bo pływałam bez
opamiętania, łudząc się, że woda chroni mnie przed promieniami, zaś na
brzuchu, bo pochłonięta lekturą zapominałam o nasmarowaniu się kremem z
filterm.
Trylogia o
Atramentowym Świecie to najlepsza książka, jaką czytałam od baaardzo
długiego czasu....Gdzie tam Harremu (ten towarzyszył mi w dwóch
kolejnych wakacjach i również nieodłącznie kojarzy się z plażą) do
niej....Może zrobiła na mnie takie wrażenie dlatego, że sama jestem
molem książkowym, niejednokrotnie pragnącym znaleźć się w świecie
bohaterów lektur? Kiedy przeczytałam ostatnie zdanie, z rozczarowaniem
rozejrzałam się wokół i wyjęczałam: "gdzie jest trzeci tom???no
gdzie???"
Jakieś inne wspomnienia z wakacji? A po co? Rodzina, morze, słońce i książka - raj, po prostu raj.
Mimo
ponaddwudziestogodzinnej jazdy w jedną - i tak samo długiej - w drugą
stronę, mimo niemiłej niespodzianki, czekającej nas po powrocie do domu
(psy zeżarły płot), mimo krótkiego czasu - jestem wypoczęta. Bardzo się
cieszę, że udało nam się wyprawić.
Z kronikarskiego obowiązku - Gburkowi chyba przeszła choroba lokomocyjna :)
Jestem książkową wariatką.
Wchodzę do byleksięgarni i nie jestem w stanie wyjść z pustymi rękami.
Ostatnią kasę patrafię wydać na książki.
Moje
dzieci już wiedzą, że nie da się mnie naciągnąć na zabawkę, słodycze,
ubranie - da się mnie naciągnąć na książkę. W każdej chwili.
Właśnie
przechodziłam obok księgarni......Mam w plecaku drugi tom "Feliksa,
Neta i Niki" - dzięki, Agnieszko, za polecenie lektury - Gburek wsiąkł
zupełnie, jak w Harrego. Mam też coś dla Gryzeldy - "Pompona w rodzinie
Fisiów" - mam nadzieję, że się jej spodoba....Dla siebie nie mam nic, bo
wsiąkam w "Atramentowy świat".
A wstąpiłam dziś do księgarni, żeby zakupić lektury na nasz upragniony,
wymarzony, prawie nieudany, nadal niepewny, ale chyba jednak do
zrealizowania WYJAZD.
W trakcie pisania tej notki okazało się, że JEDZIEMY :))) Jednak!!!
Może będę miała możliwość skrobnąć coś z chorwackiej, dzikiej plaży....
Do poczytania po niedzieli :)
Rocznica likwidacji getta otwockiego.
Myślę, że nie napiszę więcej, niż napisali na stronie ci, którzy lepiej znają historię mojego miasta...
http://www.otwock.org/about-the-german-ghetto-in-otwock
Ze
swej strony tylko dodam, że przy ostatniej wymianie asfaltu na jednej z
ulic, odkryto brukową nawierzchnię. To tak, jakby dokopać się do
historii...odkryć ślady stóp dawnych mieszkańców Otwocka.
I
jeszcze jedno: brama
wjazdowa do getta. To miejsce dla mnie bardzo szczególne, z zupełnie
innego względu: tam spotkałam mojego męża. Ile jeszcze szczęśliwych
miłości musiałoby się rozpocząć w tym miejscu, żeby zrównoważyć ogrom
cierpienia?
Ostatnio coś tu ubogo
w zwierzęta. Wynika to z tego, że budzę się dużo później, niż domowe
(podwórkowe w zasadzie) ptaszyska i nie mam czasu ich obserwować. Z
innych odwiedzają mnie tylko wiewiórry. A o tych ileż można pisać - toć
to i tak już zakrawa na lekką obsesję.
Ale dziś sobie trochę poużywam. Wydarzenia z życia zwierząt w kronikarskim skrócie:
Podczas
ostatniej ulewy w karmiku (karMIku, nie karMNIku - jak zwrócił mi uwagę
kolega W. - wszak ptaki karMImy a nie karMNImy) schroniła się sikorka.
Siedziała uparcie na drążku i nic nie jadła - stąd wniosek, że
potraktowała karmik jako osłonę przed nawałnicą. Próbowała się dosiąść
do niej koleżanka (albo kolega?) - miejsca było dosyć - jednak trafiło
na samolubka - koleżanka została odpędzona w bardzo zdecydowany sposób.
Wczoraj
zastałam na schodach świerszcza. Nawet się ucieszyłam, że będzie mi
cykał na dobranoc....Dziś jednak dowiedziałam się, że one lubią się
wgryzać w drewno i pozostawać na wieki a z czasem cała rodzina ma dość
ich muzykowania. To ja go chyba poślę na zieloną trawkę- co się będzie w
pomieszczeniu marnował....
Przedwczoraj
za to zostałam śmiertelnie przestraszona przez jednego z naszych
pracowników. Hoduje on bowiem pająka ptasznika - takie coś włochate
wielkości ratlerka. Mój stosunek do pająków jest ogólnie znany - fobią
tego nazwać jeszcze nie można, ale niewiele brakuje. Swoją drogą - czy
normalny człowiek hoduje sobie do towarzystwa pająka, gekona czy innego
węża? Niby bardzo miły gość z pana P., ale jakoś mam wewnętrzny opór
przed ludźmi, którzy za towarzyszy w pożyciu biorą sobie takie dziwolągi
bez mózgu. I otóż pan P. postanowił pokazać zainteresowanemu Gburkowi
(ku rozpaczy Gryzeldy, która objawy fobii ma bardziej zdecydowane niż
jej matka) swojego pupila, o czym wiedziałam (padały słowa "kiedyś ci go
przywiozę"). Kiedy zobaczyłam pana P. maszerującego przez ulicę z
pudłem słusznych rozmiarów, wiedziałam już, co może mieć w tym pudle
(tym bardziej, że lekko prześwitywało). Zesztywniałam i straciłam mowę
do momentu, kiedy powiedział, że jego pajączek właśnie zmienił skórę i
tę starą to on przyniósł na pamiątkę Gburkowi. W prezencie. Zostaliśmy
więc posiadaczami skóry z ptasznika, która wygląda jak żywy ptasznik.
Gryzelda nie omieszkała dostać histerii na jej widok. Zaś pan mąż wpadł
na genialny pomysł - przykleimy ją na kropelkę na belce w kuchni -
naprzeciwko wejścia - kto będzie wchodził, temu się będzie rzucała w
oczy. Chyba szybko pozbędziemy się gości, bo wygląda nad wyraz
naturalnie.....
Dziś
Burava uznała za stosowne zwiać mi między nogami z podwórka.
Niezmiernie mnie tym zdenerwowała, bo po jej ostatnim agresywnym
występie jakoś mniej mam luzu do jej samodzielnych wypraw na miasto. Po
kilku minutach samowoli, udało mi się jednak pojmać niedźwiedzia.
Uff.....
Namnożyłam sobie
tematów do notek w "szkicach" i leżą. Nic mi się nie chce, bo gorąco.
Nie cierpię gorąca, no po prostu nie cierpię! Prawie tak bardzo mocno,
jak nie cierpię zimna. Jakby nie mogło być na stałe te 15 - 20 stopni i
orzeźwiający wietrzyk. A niechby nawet i ciepły deszcz spadł....
Cudowne
właściwości temperatury plus 15 stopni uświadamiałam sobie
wielokrotnie, ale jeden taki moment utkwił mi na tyle w pamięci, że jak
słyszę pojęcie "komfort termiczny", widzę taką oto sytuację:
Jest
wczesna wiosna, może nawet przedwiośnie - jakiś koniec lutego, początek
marca. Dziewiętnastoletnia jasmeen przyjechała pociągiem podmiejskim
(jakim? niebieskim a dokąd? do połowy - hehe) do swojego Ukochanego (w
przyszłości męża, ale wtedy nie to jeszcze miała w głowie). Idzie od
tego pociągu przez pola i lasy (miłość wszak wymaga wysiłku i
pokonywania przeszkód) i obserwuje budzącą się do życia przyrodę. Jest
szczęśliwa i ma tego świadomość. Wiatr buszuje w jej włosach a kropelki
mżawki osiadają na twarzy.
Mam
też szereg innych sytuacji życiowych, które kojarzą mi się z
konkretnymi zjawiskami atmosferycznymi - mniej lub bardziej przyjemnie.
-
półgodzinna wędrówka od pociągu do domu Ukochanego - w mróz. Było mi
tak przenikliwie zimno, że kiedy dotarłam na miejsce po prostu się
rozpłakałam.
-
spacer w śniegu do koleżanki A. - trzy kilometry brnięcia po leśnym,
dziewiczym - nietkniętym nawet chęcią odśnieżania - śniegu, który wciąż
padał i padał....Ale przynajmniej ciepło było. Po drodze wyobrażałam
sobie, że jestem Baśką z "Pana Wołodyjowskiego".
-
wyjazd na ceremonię ogłoszenia wyników matur - w stroju galowym
naturalnie - dotarłam kompletnie mokra - łącznie z bielizną, bo akurat
przetoczyła się wiosenna burza. Z wyników byłam tak zadowolona, że potem
w tym mokrym ubraniu i przemoczonych butach, długo spacerowałam z moim
przyszłym mężem po lesie ( zdaje się, że skończyło się to katarem).
A wcześniej:
-
powrót z Warszawy z tatą z obchodów moich jedenastych urodzin (
pierwsze "-naste" urodziny - tata zabrał mnie na wędrówkę po mieście i
do kawiarni na galaretkę z bitą śmietaną - mój przysmak) - burza była
bardzo gwałtowna, aż powietrze pachniało elektrycznością - ciekawa
jestem dlaczego teraz, nawet po najbardziej gwałtownej burzy, powietrze
już tak nie pachnie...
-
powrót z wycieczki po Roztoczu (też z tatą - a jakże) zrobiło się
całkowicie ciemno, a autobus - ogórek musiał się zatrzymać, bo wiał tak
silny wiatr, że łamał gałęzie przydrożnych drzew, zaś kulki gradu
wielkości jajek wybijały szyby
-
słoneczne poranki wakacyjne w Śródborowie - synonim szczęśliwego
dzieciństwa. Tata budził nas z wybiciem dziewiątej (sygnał "Lata z
Radiem" mi to mówił), wynoisł w piżamach na koc, rozłożony na trawie i
przynosił jabłka, pokrojone w ósemki. Mogliśmy czytać aż do śniadania. A
po śniadaniu i porannej toalecie - czytać do upadłego. W międzyczasie
podjadaliśmy porzeczki prosto z krzaków.
-
zimowe wędrówki moje i brata podczas adwentu na mszę roratnią: trzeba
było wyjść z domu o 6 rano!!! Było ciemno, zimno i ślisko. Umilaliśmy
sobie czas, ślizgając się na zamarzniętych kałużach. Uwielbiałam te
spacery.
-
jesienne powroty ze szkoły ulicą wysadzaną klonami. Szelest liści pod
nogami i promienie słońca prześwitujące we wszystkich kolorach przez te,
które jeszcze nie opadły.
-
deszcz, deszcz, deszcz - najlepszy - ten majowo - czerwcowy - nagły,
rzęsisty, moczący wszystko w jednej chwili tak bardzo, że potem można
bez wahanioa wskakiwać w kałuże razem z butami.
W dniu wczorajszym, z okazji Dnia Wojska Polskiego, odbyła się w mieście stołecznym Defilada.
I jak nie piszę tu o polityce...
Jak staram się o niej nawet nie słyszeć, odkąd władzę objęła TA partia.....
Jak
wiadomości traktuję jak bajki o złym wilku - straszne i śmieszne (choć
jednak staram się je traktować jak niezły dowcip - inaczej bym
zwariowała)...
Jak
nie wzruszają mnie kolejne głupie decyzje, dymisje, mundurki, walka z
Tubisiami, kryminalna przeszłość i teraźniejszość posłów oraz ministrów
ani nawet błaźnienie się naszych polityków przed całym światem,
tak Defilada mnie po prostu zabiła.
Toż to Orwell w czystej formie!!!!
Tak
wyrzekali na komunę i pochody pierwszomajowe, tak psioczyli na
demonstracje sił pancernych i opiewanie naszego oręża, tak odżegnywali
się od pompatycznych uroczystości, za którymi stoi pustka. Tylko dorwali
się do władzy, robią to samo - szybciej, niż ktokolwiek mógł się
spodziewać.... Świnie!!!!!!! (to też odnośnik do "Folwarku zwierzęcego" -
żeby nie było, że kogoś obrażam!) .
Już
pomijam fakt, że pokazywanie swojego zaplecza militarnego kojarzy mi
się ze stroszeniem piórek przez koguty - o! zobaczcie wszyscy, jacy
jesteśmy silni! My wam jeszcze pokażemy, jak tylko spróbujecie nas
zaatakować! A w rzeczywistości jesteśmy żadną potęgą militarną.
Do
tego co to za zwyczaj, żeby w czasie pokoju czołgi paradowały po
ulicach? Czemu to ma służyć? Ja - pomijając wszystko, o czym już
napisałam - poczułam się zaniepokojona (wojna będzie? jest może?) i
zniesmaczona. Po to zabraniałam dziecku bawić się pistoletami, żeby
teraz jeden z drugim czołgi na ulice wyprowadzili ku uciesze gawiedzi?
To czołgi są do zabawy, nie do zabijania?
To już sprawdzone -
to, co zaplanowane nam nie wychodzi (patrz chociażby - wyjazd na
Bałkany). Tacy już jesteśmy, że wszystko robimy bez planów i w ostatniej
chwili. Jako rodzina. Ale zauważyłam, że Gburek zaczyna przejawiać
cechy, których zupełnie nie jestem w stanie znieść - wszystko musi mieć
zaplanowane w drobiazgach, do tego wszędzie musi być wcześniej. Ja
rozumiem punktualność - bardzo ją cenię (chociaż sama cześciej się
spóźniam, niż trafiam na czas...) - ale - do Jasnej Anielki!!! - po co
wyjeżdżać na trening GODZINĘ wcześniej, skoro czas dojazdu wynosi PÓŁ
godziny???? Po co wychodzić do szkoły na ósmą o 7.30 (z wrzaskiem w
kierunku Gryzeldy - "nooooo szybciej, bo się spóźnimyyy!"), kiedy do
szkoły idzie się dwie minuty?
Wkurza
mnie maksymalnie planowanie wakacji w lutym, wkurza mnie kupowanie
wyposażenie szkolnego w lipcu. Wkurza mnie zapobiegliwość, wyjeżdżanie
wcześniejszym autobusem, wstawanie trzy godziny wcześniej niż trzeba.
Bardziej lubię ludzi nieco zwariowanych niż poukładanych.
Prawdopodobnie są tacy, których wkurza moja beztroska i przekonanie, że "jakoś to będzie".
Zastanawiam
się, skąd się takie cechy biorą u ludzi - że jedni są chorzy, jak sobie
nie zaplanują, a drudzy wręcz przeciwnie. Do tej pory myślałam, że to
kwestia wychowania, ale sądząc po zachowaniach Gburka, chyba to zależy
jednak od charakteru.
A od czego zależy charakter?
Nasza leniwa, miśkowata Suka pokazała niedawno, na co stać kobietę zdesperowaną, powodowaną naturalnymi wahaniami hormonów.
Otóż
wyskoczyła przez furtkę między gburkowymi nogami poza podwórko, napadła
na prowadzoną na smyczy sukę sąsiadki, potarmosiła tamtą i uciekła.
Dobrze, że krzywdy zwierzęciu nie zrobiła a sąsiadka wyrozumiała jest....
Ale
sprawa dla mnie była jasna (choć nadal karygodna!) - Burava przeżywa
trudne, sucze dni - broni więc swojego domowego samca (Wilka - Pierdoły -
znaczy), pazurami i zębami. Co doskonale rozumiem i usprawiedliwiam i
co sama uprawiam (no - może bez tych zębów i pazurów) - z tą różnicą, że
ja bronię Samca niezależnie od poziomu moich hormonów a czerwona lampka
włącza mi się przy każdym niezdrowym zainteresowaniu obcej samicy. No
dobra - ja jeszcze nieco zwracam uwagę na rodzaj tejże samicy i raczej
odróżniam te "niegroźne" od femme fatale, zaś Burava była łaskawa rzucić
się na sukę wiekową, ślepą i schorowaną. Zostało jej to jednak
wybaczone ze względu na burzę hormonalną - ja podczas burzy hormonalnej
też bywam nieobliczalna - czego dowód ostatnio był publicznie okazany -
nawet znajomi się dziwili, co mi się stało, że tak gwałtownie
zareagowałam na obcą samicę w towarzystwie mojego męża (w większym
towarzystwie, nie sam na sam).
Nic to - ja z Buravą się doskonale rozumiem. Przynajmniej w tym temacie.
Odkąd moja lista
blogów zrobiła się niebezpiecznie długa, mam nieustające wrażenie, że
kogoś zaniedbuję, nie wstępując na jego bloga należycie często - to raz.
Po
drugie - przeczytawszy jakieś interesujące, krótkie stwierdzenie - nie
jestem w stanie sobie przypomnieć, u kogo je czytałam, co nie jest
przyjemne choćby z tego powodu, że trudno mi się do niego odnieść, nie
podając źródła...A grzebanie po wszystkich notkach we wszystkich
blogach, które czytam zazwyczaj hurtowo, żeby odnaleźć jedno zdanie,
przekracza moje czytelnicze możliwości.
Ot,
choćby tekst o spodniach - biodrówkach, które mają nieadekwatną nazwę,
bo "trzymają się nie na biodrach tylko na c....." - co jest
stwierdzeniem w stu procentach celnym i odzwierciedlającym wszystkie
moje odczucia w kierunku tegoż modelu spodni.
Także z góry przepraszam Autorkę za nieautoryzowane użycie opisu spodni - biodrówek.
To od jakiegoś czasu
najbardziej nurtujące mnie pytanie. Bo nie chodzi tylko o samą odpowiedź
na nie. Bo odpowiedź jako taka jest prosta: "bo się nie złożyło".
Ale jak mogło się nie złożyć????
Byłam już w:
Rosji,
Niemczech, Chorwacji, Czarnogórze, Bośni, Serbii, Litwie, Łotwie,
Estonii, Szwecji, Czechach, Słowacji, Węgrzech, Słowenii, przejazdem w
Austrii i Włoszech. Były to krótsze lub dłuższe pobyty, ale BYŁY.
Potrafię
się zorganizować na pięciodniową podróż zagraniczną w ciągu dwóch
godzin. Razem z zapakowaniem dzieci, zorganizowaniem opieki dla psów i
odwołaniem planów.
Nie mogę pojechać do Francji.....
Nie mam przewodnika po Francji. Nie mam planu Paryża w głowie. Nie znam francuskiego na tyle, żeby się porozumieć.
Jak mogło do tego dojść?
Jak
z osoby zabójczo zakochanej w historii (swego czasu recytowałam poczet
królów francuskich wraz z datami panowania i sposobem zejścia z tego
świata), zabytkach, położeniu geograficznym Francji, z osoby która omal
nie poszła na romanistykę (ten brak języka...), wyrósł taki ignorant w
tym zakresie....? Kompletnie nie rozumiem.
Tak
samo, jak ciekawią mnie losy moich klasowych kolegów i koleżanek. Jak
to się dzieje, że E. będąca klasową gwiazdą, jest teraz co najwyżej
"gwiazdą" warszawskiej Pragi? "Życie jej się nie poukładało" - jak
usłyszałam od człowieka, który zna ją bliżej. A tak bardzo jej
zazdrościłam powodzenia u chłopaków i modnych strojów...
Obserwuję
kolegów i koleżanki moich Potomków oraz ich rodziców - w większości
wyglądają na porządnych ludzi. Ale pewnie klikorgu z nich też "życie się
nie poukłada". Dlaczego tak się dzieje? Na którym etapie rodzice
popełniają błąd, że dzieci wybierają nie w tę ścieżkę, potrzebną do
tego, żeby życie było poukładane? Czy to do końca jest zależne od
rodziców? Co zrobić, żeby Potomki skręciły we właściwą ścieżkę, żeby
wiedziały, jak postąpić, by pojechać do swojej Francji?
*
nie żeby ta Francja to było coś, co mnie strasznie uwiera - ot po
prostu - ciekawa ewolucja marzeń: 15 lat temu oddałabym wszystko, żeby
móc tam pojechać, teraz w zasadzie mogłabym to zrobić bez większych
problemów, ale "nie składa się". Gdyby 15 - letnia jasmeen widziała 30
letnią - byłaby niepocieszona. Ale 30 - letnia jasmeen jest zasadniczo
zadowolona z życia.
Mam słabość do Rudzielców.
Trudno - niech będzie, że jestem lekko świrnięta.
Próbuję
skarmiać zwierzątka przebiegające przed moim sklepem. Próbuję skarmiać
zwierzątka buszujące na podwórku. Z tymi drugimi jest trudniej, psy mi
je płoszą - dziś rano już prawie rozmawiałam z taką jedną oko w oko -
nadbiegła Burava z z właściwą sobie niedelikatnością rzuciła się na
płot. Ech....
Nawet
już mam kilka wniosków żywnościowych z zakresu jadłospisu wiewiórek -
lubią płatki śniadaniowe, nie lubią m&m'sów ( dziwne jakie....) .
Dojrzewam do zakupienia orzechów - muszą się na nie skusić, nie ma siły.
"Co ten pan robi?" -
zakrzyknęła Gryzelda, ujrzawszy bohatera wiekowego serialu TVP,
robiącego pranie (w misce, jak należy - tyle że w pokoju - łazienki nie
posiadał). Ano pierze - córko - pierze.
Z
kolei Gburek, jakiś rok temu, oglądał aparat telefoniczny z tarczą,
przyciskając bezradnie cyferki: "ale tato, jak tu się wykręca numer?".
Jak sam nazwa wskazuje - WYKRĘCA - chłopcze.....
I
tak nasze dzieci wyrastają na dziwolągi, które świetnie obsługują
komputer, komórkę, mp3 i 4 oraz inne sprzęty, których nazw być może
nawet nie znam, zaś proste czynności życiowe pozostają dla nich zagadką.
Za jakiś czas bedziemy ich prowadzać do muzeów, żeby pokazać jak
działało żelazko (o jak ja pragnę dożyć tych czasów....) czy inna rzecz,
oczywista dla nas teraz .
Nie żeby mnie jakiś dziwny sentyment ogarnął...ale kiedyś - to były czasy.......
Wpisałam się na listę mojej klasy na www.nasza-klasa.pl
- z kilkoma osobami mam osobisty kontakt, ale może ktoś jeszcze się
znajdzie....Mam nieodparte wrażenie, że takie szukanie kontaktu z
młodymi swymi latami to oznaka starości....
Ciekawa sprawa, taki sklep z oknami w centrum miasta - dużo najróżniejszych ludzi przychodzi - niekoniecznie po okna.
Są
tacy, co przychodzą opowiedzieć o swoich zwierzetach domowych -
konkretnie o tym, że kotka miała w nocy cesarkę i urodziły się śliczne
kocięta. Są tacy, co opowiadają historię swojego życia. Bardzo lubię
słuchać tych wszystkich opowieści....Może dlatego przychodzą?
Najbardziej
(zaraz po pani z oknami magazynowymi, o której już pisałam) rozśmieszył
mnie człowiek, który chciał okna do barakowozu i natychmiast kazał mi
dzwonić do fabryki, czy takie mają. To był pierwszy klient, którego
najbezczelniej oszukałam - "wykręciłam" numer, odbyłam "rozmowę" i
powiedziałam ze smutną miną: "niestety, nie mają okien do barakowozu". A
chciałam być miła, wziąć od pana numer telefonu i grzecznie oddzwonić,
to po co się upierał, że natychmiast?
Mam
też stałych klientów - pani z synem przychodzi regularnie co miesiąc,
ogląda wnikliwie klamki z przyciskiem i pyta w jakiej cenie, potem
wychodzi - czyżby polowała na promocję?
Był
też Dziadek - będę go długo pamiętać, bo wyglądał jak mój własny,
nieżyjący Dziadek: rower, siwa czupryna, dobroduszna twarz, błękitne
oczy. Ależ mi było przykro, że nie miałam do sprzedania tego artykułu,
którego akurat poszukiwał......
Podoba mi się rozmawianie z ludźmi. To znaczy.....podoba mi się, że to oni mówią, a ja nie muszę.
Lubię
czasopisma. Takie "Zwierciadło" - na przykład. Kupuję toto co miesiąc i
łapczywie przeglądam - kartka po kartce. Kiedy już znam tytuły
wszystkich artykułów - odkładam na półkę. Na wieczny spoczynek - jak się
zwykle okazuje. I tak od kilku lat - mam zrywy pt. "kupię sobie
"Zwierciadło" bo cośtam" - przeglądam, odkładam, za miesiąc to samo. Po
trzech takich miesiącach stukam się w czaszkę: "po co ty to kupujesz,
przecież jeszcze starych nie przeczytałaś!!!" - i przestaję kupować. Aż
do następnego zrywu: "kupię sobie "Zwierciadło" bo cośtam". I tak w koło
Macieju. Mam ostatnie trzy numery "Zwierciadła" - nieprzeczytane.
Następnego nie kupię.....
Mam
też TONĘ czasopism o tematyce budowlano - mieszkaniowej - mogę komuś
sprezentować. Wszystkie z zeszłego roku....Przeczytane w takim samym
stopniu, jak "Zwierciadło".
Ja po prostu chyba wolę książki.....
Piszę tego bloga i piszę...i wciąż mi czegoś brakuje.
Aż wreszcie odkryłam! - brakuje mi świadomości zapełniania białej kartki literami. Moimi literami.
Litery
w komputerze nie są moje, tylko klawiaturowe - ewentualnie czcionkowe -
jak kto woli. Niemniej - nie moje własne. Nie mają mojej duszy, choć
przekazują moje myśli.
Litery
na kartce mają coś ze mnie. Nikt nie umie pisać tak, jak ja - nikt nie
podrobi mojego dziwnego, specyficznego charakteru pisma (przynajmniej
tak mi się wydaje...).
Jestem
maniaczką zeszytów - co roku przed wrześniem muszę siłą się hamować,
żeby nie nakupić Potomkom zbyt dużo - najczęściej chodzę z nimi tak, aby
sami sobie wybierali. Gdybym bowiem to ja miała wybierać, wykupiłabym
wszystkie, wyobrażając sobie, jak poszczególne linijki zapełniają się
czarnymi lub niebieskimi znakami.....
- jak mawiał jeden z wiekowych profesorów od fizyki w moim ogólniaku.
I jak naonczas gościa kompletnie nie rozumiałam, to od kilku tygodni zgadzam się z nim w pełnym zakresie: nie nadążam.
Praca - aerobik - dom. Klienci - dzieci. Rower - pranie.
A czas ucieka....
Godzina 10 - 13 - 16 - 20 - dzień minął, tydzień minął, miesiąc minął.......
Dopiero
zaczynałam działalność, dziś czuję się jak stara, okienna specjalistka.
Dopiero wakacje się zaczynały - już Potomki powróciły, zaraz będzie
czas do szkoły....Weekendów nawet nie zauważam, bo mam wrażenie, że
poniedziałek następuje jeden po drugim....
Wczoraj
spędziliśmy tak intensywną niedzielę, że mogłaby wystarczyć za trzy:
najpierw wycieczka "rowerem po historii Otwocka", potem świetny obiad w
gronie kolegów z podstawówki (nie dzieciowych kolegów, tylko naszych) -
to dopiero przeżycie i wędrówka w czasie.....
Nie
piszę, bo nie nadążam, nie prasuję, bo nie nadążam. Czy ja się
przypadkiem nie zapętliłam? Nie chciałabym, żeby mi coś umknęło,
szczególnie w zakresie wychowania dzieci....
Tym razem nie Czarownica, tylko wiewiórra - wpadła do
sklepu i z zaciekawieniem zaczęła rozglądać się po kątach, skacząc
pociesznie i uderzając pazurkami w podłogę. Niech będzie, że mam
obsesję, ale ja po prostu uwielbiam te zwierzęta.
Próbowałam
ją przekupić m&m'sem ale tylko się spłoszyła, kiedy upadł na
podłogę. Bo strasznie to płochliwe stworzenie jest. Siedziałam bez
ruchu i starałam się nawet nie oddychać, bo najlżejszy szmer wywoływał u
Rudej atak paniki.
Ciekawe, w takim razie, jakim sposobem wiewiórki w Łazienkach jedzą ludziom z ręki? Może te otwockie są po prostu dziksze?
W każdym razie obejrzałam ją sobie dziś z bardzo bliska - przez chwilę nawet miałam wrażenie, że wskoczy mi na nogę.
Zdecydowanie dziś kupię orzechy....
Odwiedziła mnie znowu moja Czarownica.
Jedyna
osoba, której się boję - autentycznie boję, ze względu na jej
nieobliczalność. Kobieta jest w moim wieku - znamy się ze szkoły. Nie
jest to osoba do końca zrównoważona psychicznie - stąd mój strach -
nigdy nie wiadomo, czy powie coś miłego, czy zacznie robić zarzuty, czy
się roześmieje, czy rozpłacze. Zawsze jakoś się z nią dogadywałam, do
czasu, kiedy nie poślubiłam mojego męża - którego ona uznała za miłość
swego życia. Od tego czasu stałam się jej wrogiem numer jeden. I jej
wizyty raczej nie oznaczają nic dobrego - najczęściej kilka kąśliwych
uwag. Raz, w przypływie ciepłych uczuć, przyszła mnie przeprosić za
wszystko. Ale kilka dni później sytuacja wróciła do normy.
Jest
NIESAMOWITA. Potrafi zamiast "dzień dobry"zadać pytanie -
pozornie zupełnie bez związku z czymkolwiek - dopiero po trzecim zdaniu,
okazuje się, że pytanie miało głębszy sens.
Dziś przyszła z pytaniem: "Jakie masz poezje w domu?"
Zaczęłam gorączkowo zastanawiać się:
1. o co jej może chodzić?
2. co odpowiedzieć, żeby sobie poszła i nie drążyła tematu?
3. co odpowiedzieć, żeby nie chciała do mnie pojechać i sprawdzić (jeszcze nie odkryła, gdzie mieszkamy)
4. w ogóle dlaczego ja się muszę nad tym zastanawiać?
Oblewał
mnie zimny pot ze strachu i nie miałam dokąd uciec. Zresztą - co za
pomysł żeby uciekać przed kobietą, która faktycznie nikomu jeszcze
krzywdy nie zrobiła, dlaczego ja się jej boję? Ale swoich uczuć wyprzeć
się nie mogę - za każdym razem są takie same.
Rzuciłam w odpowiedzi Słowackim, z nadzieją, że to ją zadowoli...Nie zadowoliło....Dodałam Mickiewicza....Dalej za mało.....
Wreszcie powiedziała, w czym rzecz: "usiądźcie sobie dziś wieczorem i poczytajcie sobie na głos poezje miłosne".
Zamurowało mnie trwale, a teraz tak sobie siedzę i rozmyślam......
Ile
lat temu skończyły się te czasy, kiedy wyszukiwałam najbardziej
romantyczne fragmenty wierszy, żeby umieścić je w liściku? Jak do tego
doszło, że one się skończyły?
Czy jest jakiś sposób, żeby do nich powrócić?
Czy jest sposób, żebym znowu zaczęła czytać poezję - choćby sama dla siebie?
Czy jest sposób, żebym z powrotem stała się choć w części jasmeen sprzed 10 lat?
I
najważniejsze: czy mój Mąż, zakochując się w jasmeen lat temu 14
(nieodmiennie przeraża mnie podawanie upływu czasu w liczbach zamiast w
cyfrach.....) - zupełnie innej osobie niż "jasmeen - 14 lat później" -
nadal jest zainteresowany tamtą, czy może już tą (optymistycznie
zakładam, że On też się zmienił przez te lata)?
Niesamowita sprawa, jak różne sytuacje życiowe kształtują światopogląd....
Gdyby
nie zdarzyło mi się X,Y,Z, byłabym kimś zupełnie innym, mimo tego, że
początek miałabym ten sam. Gdyby tak zrobić kilka symulacji ludzkich
wyborów na różnych etapach życia - powstałyby nieskończone kombinacje
losów tej samej osoby.
Matko, ale mi się lista blogów długaśna zrobiła.....
A
wszytko to przez to, że łażę po blogach znajomych i przeglądam to, co
mają w zakładkach. Wpadają mi w oko ciekawe blogi nieznajomych i lista
mi się wydłuża. Z czasem niektóre blogi przestają istnieć, inne
przestają być interesujące. Jednak większość z nich to bardzo ciekawa
lektura - i jak tu zdążyć z czytaniem? Aż czasem żałuję, że mam tak mało
znajomych - bo jakież intersujące blogi możnaby znaleźć w linkach u
nieznajomych-nieznajomych?
Zastanawiam
się też, czy popularność blogów nie wynika z zamiłowania do
podglądactwa: co tam u Kowalskiego za płotem się dzieje? Tyle, że
Kowalski za płotem brudnej krowy nie ukryje przed sąsiadami, zaś
Kowalski na swym blogu pisze tylko to, co uważa za stosowne - i nikt nie
jest w stanie sprawdzić, na ile zgodnie z prawdą pisze. I teraz nie
wiadomo - czy dzięki internetowi ludzi stali się sobie bliżsi ( bo się w
pewien sposób znają, nawet jeśli mieszkają z dala od siebie), czy może
wręcz przeciwnie (bo mogę napisać, że jestem blondwłosą, szczupłą
trzydziestolatką, podczas gdy rzeczywiście jestem pulchną brunetką koło
czterdziestki). Ja osobiście zakładam, że to, co czytam w blogach jest
prawdą - ba! nawet do niektórych blogowiczów się przyzwyczajam i darzę
ich sympatią. Jednak mam gdzieśtam świadomość, że może być zupełnie
inaczej. Ale ja jestem tą dziwną osobą, która i bohaterów książek
traktuje jak realne postacie.....