z klimatem...

z klimatem...

wtorek, 31 sierpnia 2010

ósmy dzień, koniec...

Czas odjazdu.
Pogoda zupełnie nietypowa dla chorwackiego wybrzeża: wieje wiatr, temperatura nie przekracza 25 stopni, chmury przepływają po niebie w niezwykłym tempie. Zastanawiamy się, czy nie wyjechać dzień wcześniej - z plażowania wszak nic nie wyjdzie....Postanawiamy jednak pojechać na "naszą" plażę - jesteśmy jedynymi - oprócz zapalonych poławiaczy ryb. Morze szumi i...faluje(!), co jest tutaj zupełnie niezwykłym zjawiskiem. Adriatyk zwyczajowo jest płaski i jednolicie błękitny - dziś pierwszy raz widzimy białe grzebienie fal.

Potomki ochoczo wskakują do wody, piszcząc niemiłosiernie, że zimna. Ale nie rezygnują z ostatniej kąpieli - pluskają, prychają i zachowują się jak młode foki. Ja nie jestem tak zdesperowana - czytam sobie na brzegu, przesypując z ręki do ręki wygładzone kamienie. Kilka z nich chowam do torebki - będą cieszyć oko na dalekiej północy w zimowe wieczory. Może oddadzą mi wtedy promienie słońca, które pochłonęły, leżąc na plaży?

Po pewnym czasie, dość nieśmiało, zza chmur wychodzi słońce. Już-już mamy wracać do domu, kiedy decyduję się na zanurzenie w lodowatej - dla rozpieszczonego ciepłem kamieni ciała - wodzie. Plażowicze, których zwabiło nagłe rozpogodzenie, patrzą na nasze wodne igraszki, jak na pomieszanie cyrku z domem wariatów - nie wiedzą, że temperatura naszego Bałtyku jest właśnie taka w najcieplejszych tylko kilku dniach roku.

Niestety, słońce, które dopiero co wychynęło zza chmur, zaczyna chować się za górami - zbliża się wieczór, to już naprawdę koniec naszej beztroski.
Po zapakowaniu dobytku do samochodu, stoję długo, patrząc na uspokojone już morze, na zaczerwienione blaskiem zachodu góry i myślę o tym, żeby tej energii, którą wchłonęłam przez tydzień plażowania, starczyło mi na rok, co najmniej rok....I żebym potrafiła, kiedy dopadnie mnie codzienność, przypomnieć sobie, jak życie potrafi być piękne.





niedziela, 29 sierpnia 2010

szósty dzień



Niedzielna kąpiel. Bosko i beztrosko.










A wieczorem doznanie, jak mały jest świat - na zadarskim deptaku spotkaliśmy ulicznego aktora z kukiełkami. Nic w tym dziwnego - wszak każdy rynek w mieście pełnym turystów obfituje we wszelkiej maści zbieraczy eurasów/złociszy/koron/kun czy innej waluty. Jeden gra na instrumentach - znanych lub nieznanych, drugi zastyga w bezruchu, w stroju i makijażu zależnym wyłącznie od własnej inwencji, trzeci śpiewa, czwarty tańczy, kolejny dmucha baloniki. "Nasz" artysta robił świetny show z kukiełkami. Dlatego, kiedy tylko go zobaczyłam, wiedziałam od razu, że już go widziałam - miesiąc temu, w Wiedniu, pod katedrą. Jak niewiele potrzeba, żeby dwoje obcych ludzi spotkało się na Starym Kontynencie.....

sobota, 28 sierpnia 2010

piąty dzień

Park Narodowy Krka.
Taka sobie rzeczułka. Krka.
Najpierw niepozorna....

Potem zaskakująca wodospadzikami....

Stopniowo rosnąca w monumentalną rzekę, której widok zapiera dech:




I pokazująca w końcu, na co stać przyrodę, do czego zdolna jest natura:





Po drodze były kąpiele w słodkiej wodzie - to tak, dla urozmaicenia, po morskich, słonych ablucjach. Dodatkową atrakcją były piękne widoki - na góry i spływające z nich liczne wodospady.



Było też oglądanie zabytkowego młyna wodnego.

A już zupełnie na koniec przypomnieliśmy sobie Szibenik. Przypomnieliśmy, bo oczywiście już go wcześniej widzieliśmy - przy poprzednich pobytach w Chorwacji. Zdjęć prawie nie ma, bo...padła bateria....A szkoda, szkoda, bo miasteczko przecudne - uliczki tak wąskie, że węziej już się chyba nie da. Zaułki, zakamarki - okienko na okienku...Aż chce się tam po prostu zgubić - my zgubiliśmy się na ładnych parę godzin. Aż do nocnego, niespodziewanego deszczu.

piątek, 27 sierpnia 2010

czwarty dzień

A czwartego dnia poniosło nas do Zadaru, chociaż widzieliśmy Zadar przy każdym pobycie w Chorwacji. Urocze miasto. Cudowna Starówka. Klimat naprawdę starego, wiecznego miasta. Nie trzeba jechać do Rzymu, żeby to poczuć.
Zaraz za bramą wnika się w siatkę uliczek, wybrukowanych kamieniami wybłyszczonymi od kroków setek pokoleń turystów, handlarzy, mieszkańców.......

Na każdym kroku knajpki, kawiarnie, w najwęższym nawet zaułku - stoliki; gwarno, kolorowo, radośnie. Musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby na zdjęciach nie było ludzi - nie lubię zdjęć miejsc z turystami. Zdecydowanie wolę same miejsca.



Nie byłabym sobą, gdybym nie zarządziła popasu w takim miejscu:
A taki Zadar oglądają turyści, którzy nie lubią zapuszczać się w boczne uliczki:

Poniżej zaś widać, jak różnorodny jest jednak nasz kontynent: niby Europa, niby słowiańskojęzyczna (prawie jak w domu: idzie się dogadać!), a tu takie "kwiatki":
'

czwartek, 26 sierpnia 2010

trzeci dzień



Znalazłam sobie zwierzątko do opieki. Jest karminowoczerwone, mieszka na samotnej skale. Odwiedzam go kilka razy podczas plażowania. Czasem wystawia czułki, innym razem jest tylko szorstką naroślą na kamieniu - zależy to od aktualnego poziomu wody. Nie mam fotki, bo musiałabym wejść do wody z aparatem - poniższa pokazuje tylko małą skałkę, na której mieszka owo "COŚ". Zwierzątko przyjaźni się z małym krabem - i nie mam pojęcia, jak się nazywa.
Na pewno będę za nim tęsknić w długie, zimowe wieczory na północy Europy.


środa, 25 sierpnia 2010

drugi dzień


Leżenie plackiem na plaży jest tak nieprzystające do mojej natury, że wytrzymałam....jeden dzień. Mimo tego, że było mi tak dobrze, że nie wiedziałam, czy wolę leżeć i czytać czy też raczej pławić się w lazurowej wodzie....
Poniosło nas na wyprawę na pobliską wyspę Pag - owszem, znaną nam już z wcześniejszych pobytów, ale nie dość dokładnie zeksplorowaną, poza tym jawiącą się Potomkom jako jeszcze bardziej rajski Raj, niż nasza dzika plaża niedaleko Podgradiny.
Miasteczko Pag jednak niespodziewanie nas....rozczarowało. Owszem - drobnokamienista plaża, owszem, pobliska infrastruktura z barem, kawiarnią, lodami, ZJEŻDŻALNIĄ i TRAMPOLINĄ - wszystko, co Potomki lubiły najbardziej. LUBIŁY - tak - ale to było trzy lata temu, Potomki od tego czasu znacznie posunęły się w latach, zmądrzały i byle czym ich kupić się nie da. Plaża okazała się zbyt tłoczna, a morze...NUDNE, bo nie było skałek ani morskich zwierząt do czynienia podwodnych obserwacji. Marna zjeżdżalnia i budka z lodami to nie są rzeczy, które skłonią Potomki do pozostania na plaży....Skąpaliśmy się więc w niezbyt czystej kałuży, wysuszyliśmy i pojechaliśmy dalej - na sam kraniec wyspy. I to było TO!

Świadomość, że oto droga się kończy, a dalej jest tylko morze....Widok nieba, które łączy się na horyzoncie z morzem - prawie jak na Bałtyku...
No i różnorodność podwodnego świata, nieliczni turyści (a kto by się tam pchał na kraniec wyspy, z dala od turystyczno - imprezowych centrów?) - a pod koniec dnia dwie nagrody:
- odkrycie, że oprócz znanej nam malvaziji jest jeszcze graszevina - nie wiem, czy nie smaczniejsze i nie bardziej wakacyjne w smaku.....
- oraz TO - na "naszej" plaży niemożliwe do zaobserwowania (jest po wschodniej stronie półwyspu):

wtorek, 24 sierpnia 2010

pierwszy dzień w Raju



morze - bez ograniczeń i do upadłego



poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Raj



Łaskawy jest dla mnie los tego roku....
Najpierw uświadomiłam sobie, jak wygląda Piekło, teraz mam obraz Raju.

Dojechaliśmy wczoraj wieczorem. Zmęczeni i głodni, ale podekscytowani. Wypakowaliśmy bagaże, zostawiliśmy Potomki pod opieką Gospodarza i wyruszyliśmy do miasteczka po jakiś posiłek.

Kiedy zaparkowaliśmy pod pizzerią, spojrzałam na zatoczkę, wsłuchałam się w brzęczenie cykad, odetchnęłam głęboko słonym powietrzem i poczułam, że To jest TO. Kiedy czekaliśmy na pizzę, popijając miejscowe wino (ja) i wodę wprost z jaskiń (Jonatan), moje uczucie błogości osiągnęło apogeum: lepiej być nie może!
Perspektywa tygodnia w Chorwacji - nie tej, powszechnie znanej: z tłumem ludzi, imprezowniami na każdym kroku, pełnej niemieckich, włoskich i...polskich samochodów przepychających się o miejsce na parkingu najbliższym plaży. Nasza Chorwacja jest inna: kwatera na wsi, zaprzyjaźniony już gospodarz, obdarowujący nas owocami i warzywami, zaś wieczorami chętnie dyskutujący z nami, plaża - owszem, dość odległa, za to znana prawie wyłącznie miejscowym, więc pusta i cicha. Imprez brak.
Chorwację mamy już z grubsza zwiedzoną, w trakcie naszych poprzednich wycieczek. Piękna jest i taka odmienna od tego, co nam bliskie. Myślę jednak, że długo bym tu żyć nie mogła - za mało drzew, za surowo, za dziko. Ale gdyby ktoś mi mógł przenieść to morze między moje sosny, byłabym wdzięczna. Idealne morze do beztroskiego wpluskiwania, celem wypłukania z głowy wszelkich problemów codziennych.

Jeśli zamarzy nam się miasto - pojedziemy do Zadaru, 25 km stąd. Jeśli zamarzy nam się zwiedzanie (jak znam siebie, to po kilku dniach lenistwa, włączy mi się żyłka podróżnicza - taka już jestem wiercipięta) - pojedziemy do naszego ulubionego Trogiru, albo obejrzeć wodospady na rzece Krka.

W każdym razie - w Podgradinie na pewno odpoczniemy. I to jest właśnie to uczucie, które przepełniło mnie, kiedy siedziałam na tarasie pizzerii w Posedarje, popijając zimne, białe wino: absolutna błogość.
(na fotce: widok z wysepki na Posedarje, nad którym przebiega droga krajowa, w tle góry Velebit)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Nakupiłam książek...

...i jedziemy.
Raj na ziemi nie może istnieć bez książek.
Nie ma odpoczynku bez czytania.

Znaczącą część naszego bagażu urlopowego zajmują więc świeże, jeszcze pachnące tomiszcza.

Ruszamy na południe!

sobota, 21 sierpnia 2010

Dziwna sprawa...

Pozostawiona sama sobie, zdałam sobie sprawę, że - pomimo zupełnie luźnego podziału obowiązków u nas w rodzinie - nie zdarzyło się ANI RAZU, zeby Jonatan wziął Obydwa Potomki i pojechał z nimi gdzieś daleko na parę dni. Owszem, wyjeżdżał z Gburkiem. Owszem, wielokrotnie zostawał z obydwojgiem w domu, kiedy to ja wyjeżdżałam. Chodzą razem na basen, do kina i w wiele innych miejsc, ale wycieczka kilkudniowa beze mnie im się nie zdarzyła.
Prawdopodobnie stało się tak dlatego, że podczepiam się pod wszystkie wyprawy, wietrząc przygodę. Musi się wydarzyć nie-wiadomo-co, żeby utrzymać mnie w domu, podczas kiedy Reszta gdzieś wybywa.

Jednak KONCERT to nie jest wydarzenie, które tygrysy lubią najbardziej: tłum, hałas i wielogodzinne oczekiwanie na TEN JEDEN zespół, który jest godny mojej uwagi. Siedzę więc sobie w zaciszu domowym i zbieram siły do wytęsknionego urlopu.

Ale nie jest mi do końca komfortowo ze świadomością, że oni są TAM, a ja TU.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Kobiecy wpis techniczny

Wiem, że podczytują mojego bloga mężczyźni, więc lojalnie uprzedzam - będzie o podpaskach. Jeśli ktoś nie ma ochoty na typowo damskie rozważania, może sobie niniejszy wpis ominąć. Zwyczajnie.

Podpaski są wynalazkiem wygodnym i pomocnym - jak powszechnie wiadomo. Wydawało mi się jednak, że już niewiele da się zmodernizować w tej dziedzinie. Każda z użytkowniczek ma swojego ulubionego producenta, każda ma takiego, którego nigdy nie kupi. I koniec.
O jakże się myliłam! Specjaliści od marketingu są pełni pomysłów oraz inwencji - gotowi wymyślić na poczekaniu setki odmian, kształtów, kolorów - są również władni, by przekonać konsumenta, że właśnie tego produktu potrzebuje - nie zaś tamtego - bliźniaczo podobnego, tylko leżącego w markecie cztery półki dalej/niżej/wyżej.

Marketingowcy polskiej firmy na literkę "be" uderzyli w rynek najnowszych użytkowniczek produktu: stworzyli całą serię wyrobów pod nazwą "teens".
Oprócz podpasek, mają też, oczywiście, specjalne tampony, płyn do higieny intymnej, wkładki - i nie pomnę, co tam jeszcze, w każdym razie produktów jest cały wachlarz.
O ile rozumiem pęd do wydrenowania kieszeni konsumenta na różne sposoby, potrafię sobie też wyobrazić chęć udowodnienia dorastającej nastolatce, że bycie kobietą jest fajne (nasuwa mi się tu takie dość śmiałe hasło reklamowe: "poczuj, jak pięknie być kobietą - zacznij od podpasek!"), tak nijak nie czuję sensu wprowadzania na rynek TRZECH kolorów (i nazw) podpasek o tym samym kształcie i rozmiarze.
Mamy więc błękitne "ultra sensitive", z dopiskiem: "maksymalny komfort" - jak rozumiem - dla szczególnie wrażliwych. To jeszcze jakoś konsumencko łykam gładko - w dobie uczuleń, wrażliwych skór, alergii na wszystko.
Ale dwa pozostałe rodzaje pozostawiają mnie w trwałym osłupieniu.
Zielone "ultra relax", z objaśnieniem: " świeżość i swoboda" - za chińskiego bożka nie rozumiem, co ma do tego "relaksująca nutka zielonej herbaty", w którą jest wzbogacona (tak, tak, właśnie WZBOGACONA) podpaska z zielonej paczki.
Żółte "ultra energy" - idąc tropem zielonej herbaty, myślałam, że w opisie dojrzę wyciąg z guarany, albo chociaż kawowych ziaren...ale nie. Żółta podpaska, która obiecuje użytkowniczce "wyjątkową energię" jest WZBOGACONA "energetyzującym aromatem cytrusów". No, no, no - powiedziałabym, że to dość śmiałe posunięcie.
Dziewczęta wyobrażone na poszczególnych pudełkach też są różne: błękitna to spokojna plażowiczka, zielona relaksuje się za pomocą jogi, zaś żółta - żółta wybiera się na imprezę!
Wobec zielonych i żółtych, błękitne wypadają zwyczajnie blado. Myślę, że błękitne celują w rynek szarych myszy. Ale czy szare myszy są gotowe przyznać się do tego, że nimi są? Prędzej wybiorą żółtą imprezowiczkę.


Po cichutku tylko wspomnę, że WSZYSTKIE muszą być ultra-ekstra-super-maxi (i jest to napisane, na każdej paczce WSZYSTKIE powyższe słowa), bo inaczej nikt by nawet nie spojrzał w stronę półki, na której spoczywają.


Niewątpliwy pożytek dla nas, z tego nowego i różnorodnego produktu jest taki, że mamy nowe słówko na określenie podpasek w miejscach publicznych lub w niewtajemniczonym towarzystwie: "masz ze sobą "tinsy?" - i już mamy ładną nazwę dla przydatnego acz wstydliwego - dla nastolatki - przedmiotu.

środa, 18 sierpnia 2010

woda na mój młyn

Cywilizacja nas zeżre. To jest dla mnie równie pewne, jak to, że zadowolone psy merdają.
Kolejny raz się o tym przekonuję na własnej skórze.

W mej dumie i radości- netbooku został uszkodzony dysk. Nie wiadomo, czy już był, czy może "się uszkodził", JAKOŚ. W każdym razie gwarancji producenta na to nie ma. Nie ma też nadziei na odzyskanie moich zdjęć z Wiednia i z łódki. Owszem, część mam na pendrajwie, ale to NIKŁA część.

I tu kolejny cywilizacyjny paradoks: mamy cyfrówki, pstrykamy zdjęcia bez opamiętania, na zasadzie: "się potem wykasuje złe, wybierze najlepsze". Potem zawalamy tymi zdjęciami dyski naszych komputerów i....zapominamy o nich do czasu spektakularnej awarii - ot, choćby jak ta moja. I jest rozpacz, bo "ojej, moje zdjęcia pamiątkowe!" A ile razy - pytam się - sięga się do tych zdjęć, żeby je obejrzeć? Dużo rzadziej, niż do zdjęć tradycyjnych, papierowych. Żeby wręcz brutalnie nie powiedzieć: wcale.

Zdjęcia z niemowlęctwa Potomków oglądamy kilka razy do roku lub nawet częściej. A potem, mniej więcej od roku 2005, jest Wielka Zdjęciowa Dziura. Bo wszystko jest W KOMPUTERZE.

I tak jest we wszystkim - pozorne udogodnienia zabierają nam życie. To jest takie wchodzenie małymi kroczkami maszyn i komputerów w nasze człowieczeństwo.

Parę dni temu widziałam świetne urządzonko: w supermarkecie można zrobić zakupy absolutnie samodzielnie - osobiście nabija się na kasę, płaci i pakuje. Fajna sprawa. A jak odhumanizowana!

wtorek, 17 sierpnia 2010

Czternasta

Czternaście lat temu nie przyszłoby mi do głowy, że będę jeździć moją wymarzoną terenówką - nie dość, że z kołem zapasowym z tyłu, to jeszcze w kolorze zielonym (wizerunek takiego samochodu miałam na piórniku do pierwszej klasy - żadna dziewczyna nie chciała ze mną siedzieć, bo byłam "dziwna"). Fakt, nie przyszłoby mi też do głowy, że moja wymarzona terenówka to wredny typ, który psuje się w sposób spektakularny i złośliwy - należy jednak oddać mu sprawiedliwość, że robi to z gracją, oznajmiając nam, że "czas do warsztatu, czas wydać parę stówek, moi państwo", nie zaś rozkraczając się widowiskowo w połowie trasy Warszawa - Wrocław. Przepalenie bezpiecznika wycieraczek nocą, w czasie deszczu, 100 km od domu, litościwie wspomnę tylko po cichutku, bo to doprawdy drobiazg. Nie przyszłoby mi do głowy, że ciągłe wybryki Zielonego w podobnym stylu, doprowadzą mnie do dramatycznego wyznania: "sprzedajmy go", które wygłosiłam w desperacji, a na które od miesiąca nie ma odzewu - wariatów na świecie brak.
Ale ja nie o tym....
Czternaście lat temu nie przyszłoby mi do głowy, że będę miała możliwość jeździć sobie do kina kabrioletem w dowolnym kolorze. I zupełnie nieistotnym jest, że jazda kabrioletem w ogóle mnie nie bawi, nie czuję tego i już. Ale samo zdanie: "jeżdżę do kina kabrioletem, dziś czerwonym, za tydzień srebrnym" - brzmi nieźle, nieprawdaż?
Czternaście lat temu nie przyszłoby mi do głowy, że będę miała możliwość zobaczenia Paryża, Wiednia, Budapesztu, Pragi i paru innych ciekawych stolic oraz pomniejszych miast i miejsc w Europie - nie wiem, czy nie bardziej godnych uwagi od niektórych stolic.
Czternaście lat temu byłam początkującą studentką, która postanowiła się usamodzielnić, wybierając dość trudną ścieżkę. Do tego nie wiedziała, że ścieżka okaże się jeszcze trudniejsza, niż jej się wydawało: miało brakować tylko kasy, zabrakło również mieszkania...
Czternaście lat temu nie myślałam o tym, co będzie za lat czternaście. Ba! Nie myślałam o tym, co będzie za lat trzy! W sumie - to się akurat niewiele zmieniło - nadal żyjemy chwilą i chyba tak jest dla nas dobrze.
Czternaście lat temu miałam w zasadzie tylko jedno, czego byłam w stu procentach pewna: wychodzę za mąż z miłości i dlatego wszystko inne się ułoży.

Nadal, pomimo rozlicznych zmian w sytuacji życiowej, zawodowej, ogólnoświatowej, mimo wichrów i burz, które następowały podczas tych czternastu lat, czuję tę samą miłość i wzajemność. Tu się nic nie zmieniło. Wszystko inne to drobiazg.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Decyzyjność - zero

Spadło na mnie dziś parę wrednych upierdliwości.
Pracownice się zbiesiły tuż przed naszym urlopem - na dobrą sprawę powinnam zostać na miejscu, aby dopilnować wszystkiego.
Laptop zbiesił się - ot, tak sobie. Ten Nowy. Ten nad którym i tutaj piałam z zachwytu. Leży u Pana Naprawiacza i czeka na diagnozę.
Wszystko jest takie piętrowe i zapętlone ze sobą, że aż mi się nie chce o tym pisać. Nic mi się nie chce. Jestem w takim smętnym stanie, że nawet nie potrafię zdecydować, czy iść na aerobik, czy na niego nie iść. Nawet nie chce mi się grać w ulubione gierki na facebooku.


Oj, nie lubię takiego stanu! I nie jestem do niego przyzwyczajona.

Chciałabym wstać i otrzepać się jak pies po kąpieli.

Gdybyż to było takie proste....

niedziela, 15 sierpnia 2010

Ciemny lud i dziennikarze

Mamy tego roku burze. Trochę więcej, niż zwyczajowo o tej porze roku. I trochę gwałtowniejsze.
W ogóle jest wszystkiego więcej w tym roku. Trudno.

Ale dziennikarze tylko zacierają łapki.
Mają używanie. Mają żniwa. Mają zarobek.

Prosty lud cieszy się, że jest w gazecie zdjęcie samochodu przywalonego drzewem. Albo zerwanego dachu. Albo zatopionego domu.

Jest dramat - jest temat - są pieniądze.

Nie ma to, jak tego typu atrakcja w sezonie ogórkowym.

Od razu burze przezywane są nawałnicami i klęskami, zaś każda ulewa zyskuje miano WYDARZENIA MEDIALNEGO. "Nad Warszawą/Krakowem/Pcimiem nawałnica, proszę państwa, nadajemy bezpośrednią relację z wyrywania drzewa z korzeniami, czy wichura może nam udzielić wywiadu?"

Dlatego nie oglądam wiadomości. Poziom skretynienia dziennikarzy jest dla mnie niewyobrażalny.

Rozumiem, że lud jest w swej masie Ciemnym Ludem, któremu się wszystko wciśnie. Ale gdzie szerzenie kaganka oświaty? Gdzie granica między - jak by nie było - ludźmi wykształconymi a prostym ludem?

Prosty Lud tylko zaraz dorobi sobie Teorię do Nawałnic: toż to kara boska jest! Za krzyż kara boska!
A dziennikarze ochoczo to podłapią, rozwiną, opakują i podadzą do publicznej wiadomości. I będzie NEWS.

sobota, 14 sierpnia 2010

Piekło

Pewien nasz Przemiły Znajomy, zupełnie nieświadomie, pokazał mi moją wersję Piekła.
Piekło mieści się we Wrocławiu, czynne jest wieczorami i nocami, bardziej intensywnie około weekendów.
Przemiły Znajomy, mimo moich protestów, postanowił pokazać nam jedną z atrakcji Wrocławia - KLUBY.

Nie wiem, z jakiego powodu przyjęło się nazywać zwykłe DYSKOTEKI, KLUBAMI. Klub to - z definicji - miejsce, gdzie ludzie mogą sobie kulturalnie porozmawiać, wymienić poglądy, podzielić się zainteresowaniami. KLUBY - w definicji współczesnej - to miejsca, gdzie należy się upić, spocić, ogłuchnąć i....w zasadzie nic więcej tam się nie da zrobić.

Kiedy odbywaliśmy pielgrzymkę od KLUBU do KLUBU, w pewnym momencie przechodziliśmy przez podwórko kamienicy, gdzie z każdej piwnicy dochodziło dudnienie muzyki (muzyki?), wylewał się tłum - mniej lub bardziej nietrzeźwych - imprezowiczów, unosił się dym papierosów albo i innych dziwnych środków - ogólnie: panował chaos. Poczułam, że to jest to, co mogłoby mi się przyśnić w ramach nocnego koszmaru. To jest sytuacja, od której wolę się trzymać z daleka, to jest moje wyobrażenie Piekła.

Na szczęście weszliśmy do całkiem przyjemnego lokalu, gdzie nie było tłumu, hałasu ani dymu, gdzie nawet dało się porozmawiać. Przypuszczam, że był to jakiś mało popularny klub, właśnie z racji tego względnego spokoju. Mnie się tam podobało, widocznie jestem odmienna od szalejącej w KLUBACH większości. Albo - po prostu - jestem już ZA STARA na tego typu zabawy. Tyle że - idąc tym tropem - należałoby stwierdzić, że jeszcze bardziej stara byłam w wieku lat 17-18 - ooo....wtedy to dopiero byłam przeciwniczką wszelkich imprez.

Tak, zdecydowanie od KLUBÓW powinnam się trzymać z daleka. To zupełnie nie moja bajka.

piątek, 13 sierpnia 2010

Trzynastego wszystko zdarzyć się może...

Awaria Zielonego - to najbardziej prawdopodobne. Więc bach: jest.
Awaria nowego laptopa - prawie niemożliwe, ale bach: jest.
Awaria kłódki - kuriozalne, ale czemuż by nie? Bach!

Z tego wszystkiego awaria kłódki okazała się najśmieszniejszą sprawą - już po jej przepiłowaniu wyszło na jaw, że zwyczajnie: klucze, którymi próbowano ją otworzyć przynależały do innej kłódki.

Pech to pech - nie tylko w piątek trzynastego.

Za to wrocławski Rynek - jak zawsze uroczy. Niezależnie od daty.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Kino schodzące na psy

Kino to rozrywka dla mas - jasne, jasne.
Ale czy te masy łykną wszystko, co się im wciśnie? Bezkrytycznie i bezmyślnie? Wygląda na to, że tak.

Byliśmy w kinie na "Incepcji" - filmidło długaśne ( od czasów "Titanica" film nie może trwać krócej, niż 2,5 godziny, bo inaczej się NIE LICZY), pomysł wtórny, aktorstwo mierne.

Twórcy obejrzeli sobie "Matrix", dołożyli trochę więcej nowinek technologicznych i trików, skorzystali ze zdobyczy techniki filmowo - cyfrowej, które dość znaczący postęp osiągnęły od czasów "Matrixa", skomplikowali akcję, żeby przeciętny widz miał problem z uchwyceniem ciągu przyczynowo - skutkowego, nawarstwili mnóstwo efektów specjalnych - aż do bólu głowy.

Mamy "Matrix" - bis. Przemielony na papkę, obtoczony w panierce efekciarstwa, nieświeży i odgrzewany na starym tłuszczu.
A w warstwie romansowej elementy z filmu "Między piekłem a niebem".

Kinowy fast - food. Coraz więcej takich.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Ha!

Komary wyzdychały!
Jakże przyjemne stały się wieczorne posiedzenie na świeżym powietrzu...
Należy to odnotować w kronikach - w głupim roku 2010, kiedy katastrofa goniła katastrofę, upalne lato następowało po śnieżnej zimie (no doprawdy: dziw nad dziwy!), w roku, w którym ostatecznie i dobitnie na jaw wyszło, w jakimż to zaścianku przyszło nam żyć - w tymże roku komary wyzdychały jeszcze przed połową sierpnia.

Teraz pewnie przylecą do nas zmutowane mega -widliszki, żeby nas unicestwić. Może już czają się w szuwarach. I to wszystko wina PO. Z pewnością! Komisja śledcza razem z zespołem pana M. dowiodą, kto stoi za tym zbrodniczym działaniem! Nie może on już spać spokojnie. Od teraz!

Jeszcze parę dni oglądania telewizyjnych doniesień i nieodwracalnie popadnę w paranoję - sama na siebie doniosę i się aresztuję. Bo to ja się zamachnęłam na ten samolot. Ja i moje psy. To był nasz spisek.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Protestuję!

Zgłaszam sprzeciw wobec powszechnego wieszczenia końca wakacji!
W sklepach pomoce szkolne, na forach królują wątki o tym, jak przygotować się do szkoły - ludzie! dajcie żyć! toż to dopiero początek sierpnia! Ja mam jeszcze plany wakacyjne, a nawet gdybym ich nie miała - nie w głowie mi kupowanie zeszytów!
Nie będę więc chodzić po sklepach ani słuchać czarnowidzów (a nawet mojego łysego kasztanowca słuchać nie będę!) - ogłaszam, że SĄ WAKACJE!

niedziela, 8 sierpnia 2010

Alieny

Potomki coraz częściej zamieniają się w Obcych. Nie cierpię tego - jeśli mam być szczera.

Alieny objawiają się najjaskrawiej w samochodzie, podczas dłuższych podróży. Chciałyby i podczas krótszych, ale na to matczyna troska nie zezwala całkowicie.

Alieny są również obecne w domu - który to - niewielki swą powierzchnią - staje się niekiedy miejscem o takiej rozciągłości, że nie sposób jest zawezwać Potomka, który przebywa w swoim pokoju.

Potomki słuchają bowiem muzyki. Słuchają głośno i używają wewnątrzusznych słuchawek - niekiedy nie da się zauważyć, że młody człowiek - choć obecny ciałem - nie słyszy, co się wokół niego dzieje.

Ileż to razy prowadziłam długie i kwieciste monologi samochodowe, po niewczasie orientując się, że mówiłam w próżnię....Ileż razy pytałam o coś Towarzystwo-na-Tylnym-Siedzeniu i - wobec uporczywego milczenia - stwierdzałam, że zasnęli, biedactwa....Ileż razy posądzałam ich o głuchotę, kiedy nie słyszeli mojego nawoływania z kuchni (a - doprawdy - przestrzeń nie jest duża!).
Alieny. Niestety Alieny. Zupełny brak integracji z otoczeniem. Cóż zrobić? Takie życie, taka cywilizacja.....

sobota, 7 sierpnia 2010

Waldemar Malicki

Mój mistrz - nie, nie od teraz, kiedy stał się GWIAZDĄ. Od bardzo, bardzo dawna jestem wielbicielką jego talentu. Można sobie wpisać w dowolną wyszukiwarkę i znaleźć różne odcinki "Filharmonii dowcipu".
To jedne z moich ulubionych dokonań:

http://www.youtube.com/watch?v=h8lgfCpIPy8&NR=1
http://www.youtube.com/watch?v=PVaic7dqjAA&feature=related

Fascynujące jest to, że Ludzie Muzyki Poważnej, nie są pozbawionymi poczucia humoru ponurakami - wręcz odwrotnie: trzeba mieć sporo dystansu do siebie, żeby z piedestału śpiewaka operowego zejść na takie muzyczne frywolitki. A może to tylko w mojej głowie muzycy stoją na piedestale - od lat pieczołowicie podwyższanym i otaczanym nabożnym hołdem.

W każdym razie - UWIELBIAM.

piątek, 6 sierpnia 2010

Kocie widowisko

W podróżach lubię przygody. Takie malutkie, które potem można opowiadać jako anegdoty znajomym. Które wracają do nas przez wiele lat, przykurzone coraz grubszą warstwą zapomnienia, obrastające historyjkami pobocznymi, podkoloryzowane i wyciągane, jak ciasteczka z babcinego kredensu. Takie, o których po latach już nikt nie pamięta, czy zdarzyły się naprawdę.
Podczas jednej z naszych wycieczek, zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze. Tak, tak, pisałam już o przydrożnych barach w naszym kraju - nie jestem entuzjastką. Z takim też nastawieniem zasiadłam przy biesiadnym stole z grubych bali (bo przydrożna knajpa musi być "chłopska" - inaczej być nie może). Oczekiwanie na posiłek się przedłużało, zajęliśmy się obserwowaniem otoczenia.
Naszą uwagę przykuły dwa miejscowe koty, które to najpierw przechadzały się po całym podwórku, pomiędzy stołami - pozornie bez celu. W pewnym momencie - widocznie ściągnięte naszym wzrokiem - podeszły do naszego stołu. Niemalże jednocześnie z kelnerką, która wreszcie przyniosła nam obiad.
Jonatan zauważył, że pewnie teraz rozpocznie się żebranie o jedzenie...Tak też i było. Ale w jakim stylu! Niepowtarzalnym, oryginalnym i do zapamiętania na długo. Nie tylko dla nas, ale i dla reszty gości tego przydrożnego zajazdu.
Koty zaczęły standardowo - usiadły naprzeciwko siebie w bezpiecznej odległości i się rozmiałczały. Ale był to bardzo krótki koncert. Takie preludium.
Potem jeden podszedł do drugiego i ...
Wszyscy goście obecni w lokalu zwrócili swój wzrok ku naszemu stolikowi. A raczej pod nasz stolik.
Tak, te sprzedajne zwierzęta zaprezentowały nam pokaz kociej miłości. Okazało się, że nie masz już na świecie żadnych świętości - nawet koty sprzedają swe futra za kawałek opanierowanej ryby (bardziej zgodne z prawdą byłoby stwierdzenie: za kawałek nasączonej starym olejem panierki z odrobiną ryby w środku). Zjadły, podzieliwszy się łupem sprawiedliwie i oddaliły się z godnością, właściwą wyłącznie temu gatunkowi.

Ech....świat schodzi na psy (albo koty).....

czwartek, 5 sierpnia 2010

Ornitologiczna makabreska

Nękają nas ostatnio spadające synogarlice.
Pewnie nie byłoby to tak denerwujące, gdyby nie fakt, że są one martwe. Początkowo podejrzewałam nasze podwórkowe drapieżniki, ale było to podejrzenie wysoce niesłuszne oraz krzywdzące.
Synogarlice spadają zawsze w tym samym miejscu a ich obrażenia wskazują na ZADZIOBANIE. Podejrzewam sroki lub sójki. Bardziej sroki, bo straszliwie os pewnego czasu hałasują - niezależnie od pory dnia....i nocy(!).

środa, 4 sierpnia 2010

Zemsta producenta

Człowiek, który wymyślił śpiwory, był z pewnością zagnieżdżonym w ciepłym gniazdku domatorem, który śpiwora NIGDY nie użył. A już na pewno nie spakował do woreczka.
Ewentualnie mógł być frustratem, nienawidzącym turystów wszelkiej maści, ze szczególnym uwzględnieniem tych, używających śpiworów.
Za każdym razem, kiedy spadnie na mnie obowiązek zwijania śpiworów po ich wakacyjnym użytkowaniu, klnę na czym świat stoi - kto wymyślił, że tak wielka, do tego puszysta płachta ma się zmieścić do tak mikroskopijnego woreczka???
Ja rozumiem - względy oszczędnościowe, brak miejsca w plecaku, konieczność absolutnej miniaturyzacji. Ale bez przesady, luuudzie, bez przesady!
Połamałam sobie pazury, spociłam się jak mysz, a poziom agresji wzrósł mi ponad wszelkie granice.
Gdyby nawinął mi się pod rękę producent śpiworów, kazałabym mu zeżreć ten produkt. I zakąsić woreczkiem.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Pałac Prezydencki

No i doczekałam się. Poziom absurdu jest niewyobrażalny. Każdego dnia przekonuję się, że to, co było dnia poprzedniego, nie było jeszcze szczytem, choć tak by się mogło wydawać. Życie jest ciekawe w tym zakątku świata. Szkoda, że nie obserwuję tego z boku, tylko jestem elementem, cząstką tej społeczności. Społeczności walczącej krzyżem. Wyzywającej przeciwników. Wymachującej różańcami. Plującej na wszystkich wokół, którzy jawią się przeciwnikami - harcerzy, księży, wybranego demokratycznie prezydenta. Ziejącej jadem i nienawiścią.
O jasna melodia! Co się jeszcze wydarzyć może w naszym państwie wyznaniowym, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Któryś światły polityk mojej ulubionej partii (a niechże jego nazwisko zniknie w odmętach historii) powiedział, że skoro wola narodu mówi, że krzyż ma zostać, to należy uszanować wolę narodu. Cóż, skoro od dziś wrzaskliwa i chora z nienawiści mniejszość ma decydować o czymkolwiek, to nie pozostaje mi nic innego, jak wypisać się z narodu, oddać paszport i uciec z tego grajdołka.

Bo fakt, że ktoś będzie kojarzył mnie, Polkę i katoliczkę z tymi fanatykami spad pałacu, mierzi mnie, jak mało co.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Kasztanowiec ogłosił jesień

I w nosie ma (o ile kasztanowce mają nos), że do jesieni jeszcze półtora miesiąca. Pożółkłe liście opadają obficie, szrotówek wygrywa, a ja jestem taka bezsilna.....Smutne to, bo bardzo chciałabym ocalić nasze dwa największe drzewa. Nie łudzę się, że za tym już dokumentnie pożółkłym, pójdzie i drugi. Sikorki nie pomogły, palenie liści nie pomogło, a szczepionka podobno jest nieskuteczna.
Szukam dobrych rad na ratowanie kasztanowców - ja tak lubię jesienne zbiory....

niedziela, 1 sierpnia 2010

Międzyludzko

Jestem alienem. Znowu się o tym przekonałam. Jestem alienem, ale zasadniczo nie jest mi z tym źle. Tym bardziej, że wokół siebie, na co dzień, mam podobnych sobie. Jesteśmy INNI. Myślę, że wielu ludzi uważa siebie za INNYCH. Jednak jest jakaś tendencja do grupowania się, przebywania razem, spotykania, podejmowania wspólnych czynności - ogólnie: do życia społecznego, w mniejszych lub większych grupach sąsiedzkich, koleżeńskich, przyjacielskich, kumpelskich - czy jak je tam nazwać...Człowiek jest zwierzęciem stadnym.
Ja tej tendencji w sobie nie odkryłam. Życie społeczne mnie nie interesuje - wystarczą mi - raz na jakiś czas - spotkania ze znajomymi i internetowo - forumowa egzystencja, która jest o tyle prosta dla takiego typa, jak ja, że niezobowiązująca. Mam ochotę - wejdę i zobaczę, co słychać, może napiszę, co u mnie. Nie mam - znikam. Nikt się na mnie nie gniewa, że się nie odzywam, nikt ode mnie nie wymaga regularnego "bywania". To lubię.
Przez to, że nie prowadzę regularnych stosunków międzyludzkich, pewną egzotyką był dla mnie trzyrodzinny rejs po Mazurach. Cały tydzień z LUDŹMI! Na zamkniętej łódką przestrzeni.... O mamo!!!! Trochę się lękałam, ale - wbrew moim obawom - nie było źle. Pewnie dlatego, że LUDZIE, którzy mnie zaprosili, byli bardzo sympatyczni.
Wróciłam pełna wrażeń - jakże innych od tych, do których przywykłam. Potomki, szczególnie Gburek, złapały żeglarskiego bakcyla. I nie uciekły z wrzaskiem od spartańskich warunków oraz przydzielonych im obowiązków.
Zauważyłam, co daje przebywanie z innymi - takie realne - poza netem. Zaczynamy przejmować ich sposób mówienia, używać słów, powiedzonek, którymi oni operują - ba! niekiedy nawet - zupełnie nieświadomie - naśladować mimikę. Upodabniamy się do siebie. Niepostrzeżenie i małymi kroczkami. W życiu rodzinnym jest to oczywiste - od dawna o tym wiedziałam. Jednak nie miałam pojęcia, że chcąc-nie chcąc, zaczynamy dostosowywać się do trybu funkcjonowania tych, z którymi przebywamy, w czasie nawet tak krótkim, jak tydzień. Zastanawiam się, czy po miesiącu żeglugi z dala od Jonatana, nie wrócilibyśmy na tyle odmienieni, że Mąż i Ojciec by nas nie poznał? Nad tym zastanawiam się ja: osoba bardzo niepodatna na wpływy, na którą nie działają techniki marketingowe i której unikają werbownicy różnych dziwnych piramid finansowych oraz sprzedawcy wełnianych kołder. Przebywanie przez tydzień, bez przerwy, w towarzystwie trzech innych dorosłych osób i trojga ich dzieci, spowodowało, że po małym kawałku oddawałam im siebie, przejmując w to miejsce cząstki ich osobowości, zwyczajów, pomysłów. Ciekawe, czy taka wymiana jest na stałe, czy - z biegiem czasu - pójdzie w zapomnienie? Ciekawe, czy ONI będą czuli w sobie cząstkę mnie i Potomków?
Na koniec - poczułam, że coś tracę, tak mało przebywając na co dzień między innymi ludźmi. Internet to nie to samo - chociaż dla mnie, aliena, jest to miejsce idealne na stosunki społeczne. Gdybym integrowała się ze społeczeństwem - ot, choćby lokalnym - biegając na kawę do sąsiadki każdego popołudnia - byłabym inną osobą, bo miałabym w sobie część tejże sąsiadki. A tak - jestem tylko sobą. Może to rodzaj ograniczenia?
Ale skoro mi samej ze sobą dobrze, to może niech zostanie tak, jak jest? Alieny też są potrzebne....