z klimatem...

z klimatem...

czwartek, 30 września 2010

ale chała!

Recenzja będzie.
Krótka i zwięzła.
Zainspirowana powiedzonkiem z ostatniej części "Shreka" - jak w tytule, nic dodać, nic ująć. Małe słówko, a jak wiele treści niesie.

Przeczytałam książkę. Zdobytą przypadkiem, a nawet - można powiedzieć - podstępem.


Gryzelda została wpuszczona "w szkodę" - poszła z Ojcem swem i Bratem do empiku i obydwoje dostali pozwolenie wybrania dla siebie książek....Gburek wrócił z kolejnym tomem R. Muchamore'a (co było do przewidzenia), natomiast panienka - wiedząc, że przy Jonatanie nie przejdą żadne opowiastki o wampirach, wybrała Coś Innego.
Kiedy przyjechali do domu i zaczęli chwalić się swymi zdobyczami, pierwsze pytanie, które cisnęło mi się na usta brzmiało: "czy ktoś ocenzurował to, co ma w ręku Gryzelda???". Otóż nikt. A Gryzelda przeczytała w drodze sporą część tego, co wzięła z półeczki z sensacją (jak się przyznała). "Z młodzieżowej półeczki?" - zapytałam podchwytliwie. Nie, nie z młodzieżowej. Dobrze, że teraz wcześnie robi się ciemno, więc nie mogła czytać całą drogę z Warszawy - byłaby już za połową.

Przystąpiłam do cenzurowania. Osobiście.

Po pierwsze - brutalne i niepotrzebnie krwawe sceny od samego początku.
Po drugie - długo rozwijająca się i zagmatwana akcja.
Po trzecie - apetyt spada w miarę jedzenia, pod koniec ma się ochotę na odwrót.

Zupełnie niepotrzebna książka. Nic by się nikomu nie stało, gdyby jej nie było. A pan autor ma kilka w swoim dorobku - szacuneczek dla jego czytelników, którzy brną przez te zawiłości - zawiłości mające trzymać w napięciu, a jedynie nużące i zadziwiające - nie w sensie zaskoczenia, tylko raczej zdumienia, że można aż tak natworzyć. Spodziewałam się czegoś na kształt naśladownictwa Jonathana Carrolla. Rozczarowanie było bolesne.

Sebastian Fitzek "Odłamek". Ale chała!

Ps.1 Przyjmuję do wiadomości, że to ja się nie znam na prozie współczesnej i na budowaniu napięcia - może w oczach krytyków literackich jest to bardzo zgrabnie napisany, porywający thriller psychologiczny.
Ps.2 Przepraszam wszystkich, którzy czekają na inną recenzję, jeśli chociaż przez chwilę pomyśleli, że to jest krytyka tamtej książki. Taki żarcik ;)

środa, 29 września 2010

nad-Morze jesienią

Zupełnym przypadkiem i wcale tego nie planując, zobaczyłam dziś jesienne morze. Nasze, Bałtyckie.
Bardzo je lubię po sezonie, kiedy na plażach nie ma tłumu spragnionych słońca letników.
Tym bardziej, że temperatura wody - nawet latem - nie skłania do nurzania się w falach - Bałtyk kojarzy mi się zdecydowanie z przesypywaniem piasku, słuchaniem kojącego szumu i spacerami donikąd.
Wiało tak, że trzeba było włożyć niemało wysiłku w zachowanie obranego kierunku, ale za to po wczorajszym deszczu - który chciał uniemożliwić nam dzisiejszy spacer - nie było już śladu.
Rozochoceni przechadzką po sopockim molo, udaliśmy się jeszcze na krótki spacer po gdańskim Starym Mieście. Piękne te kamieniczki w Rynku - kiedyś to potrafiło się klimatycznie budować - nie to, co współcześnie. Czy ktokolwiek za 200-300-400 lat będzie chodził po osiedlach z przełomu XX i XXI wieku, podziwiając kunszt i pomysłowość architektów oraz chwaląc malowniczość okolicy?
Na koniec krótkiej nadmorskiej wycieczki, zjedliśmy sobie - tradycyjnie - po flądrze. Przepyszna!

czwartek, 23 września 2010

reklama drażni

więęęc
należy uderzyć w klienta ciszą

Dziś zostałam uderzona reklamą prosto w głowę - właśnie przez to, że jej nie usłyszałam. Genialny pomysł.

Siedzę sobie otóż, klepię w komputer, w tle bębni telewizor, bo jednym okiem oglądam jakiś niezobowiązujący umysłowo film. Film - naturalnie - jest przerywany sukcesywnie bloczkami reklamowymi. Oprócz serii z żubrem, reklamującym fatalne piwo (czy wszystkie piwa są teraz TAK słodkie? a może coś mi się ze smakiem zrobiło po tych dietach?), mało która reklama jest w stanie spowodować oderwanie mojego wzroku od klawiatury.

Ale nie ma siły - kiedy człowiek pośród jazgotu pańć wielbiących proszki do prania, kremy do depilacji i syropy na kaszel usłyszy NIC, musi spojrzeć na ekran. Po prostu musi. I widzi to, co spec od reklamy chciał, żeby zobaczył: markę samochodu, który nie potrzebuje słów.

Bardzo pomysłowe.

Szkoda, że jestem przywiązana do Zielonego Potwora, bo dałabym się skusić....

środa, 22 września 2010

MeteKosy

Lat temu...będzie ze 12...(matko, jak ten czas leci!), zaczynający mówić Gburek zawołał z rana: "mama, metekosy źjem!" - co wprawiło matkę Gburka w konsternację - nie wiedziała bowiem, o co latorośli chodzi. Pora była śniadaniowa, matka Gburka zaczęła więc wyciągać wszelkie - zwyczajowo jadane przez Potomka - dania poranne. Synek zaczynał się niecierpliwić, a nawet popadać w dziką furię, kiedy kolejne wyciągnięte opakowanie nie było "MeteKosami". Sytuacja stawała się nerwowa.
Aż matka trafiła na czerwony woreczek z pomarańczowymi płatkami - nachmurzone oblicze Gburka rozjaśniło się w uśmiechu: "metekosy! moje metekosy!"

Od tego czasu "MeteKosy" są podstawowym daniem śniadaniowym u nas w rodzinie. Na krótko zostały zdetronizowane przez Kaszę, która była zdecydowanie preferowana przez Gryzeldę, więc koniecznie Starszy Brat musiał jeść Taką Samą Kaszę, jak Młodsza Siostra. Z biegiem czasu Kasza była posypywana MeteKosami, aż w końcu podstawowym posiłkiem stały się One Same. W przypadku Gburka - w formie mleka z płatkami, w przypadku Gryzeldy - zdecydowanie odwrotnie.

Ilościowo, rocznie, wychodzi nam chyba z tona płatków. Nie ma sensu kupować ich w małych opakowaniach, bo jest to porcja jednorazowa.

Nikt, doprawdy nikt nie wie, o czym mówimy, kiedy rozmawiamy o naszym ulubionym śniadaniowym posiłku....

wtorek, 21 września 2010

Nie lubię(recenzja)...

...kiedy z całkiem przyzwoitej książki, robi się gniot niewart czytania.
Co innego, jeśli książka od początku jest nijaka - wtedy mówi się trudno i nie sięga się po danego autora następnym razem. Albo daje się mu drugą szansę - do wyboru.
Ale jeśli autor, który przez ileś części świetnie sobie radzi z warsztatem pisarskim, czym rozpieszcza swego czytelnika, nagle produkuje bubel, bardzo jest to frustrujące dla tego, kto nastawił się na kolejną interesująco opisaną przygodę swoich ulubionych bohaterów.
Nie jestem jakimś wprawnym wyłapywaczem błędów ani wytrawnym znawcą warsztatu pisarza. Powiem więcej - jeśli podczas czytania, zamiast skupiać się na akcji i przeżyciach bohaterów, zaczynam rozmyślać o technikach pisarskich oraz wyszukiwać potknięcia w tekście, jest to początek końca mojej przyjaźni z daną książką.
Właśnie dojrzewam do rozwodu z cyklem "Zwiadowcy" Johna Flanagana. Szkoda, bo przez pięć części przeżywałam dość mocno - wraz z Gburkiem - przygody młodych bohaterów. Czekaliśmy z niecierpliwością na kolejne tomy serii....aż do szóstego, feralnego.
Gburek przeczytał ostatni tom tak, jak poprzednie - szybko i bez głębszego zastanowienia. "Super" - orzekł jednoznacznie. Zabrałam się więc ochoczo do czytania....i aż zazgrzytało.........
Autor zapomniał, jakimi cechami charakteru obdarzył bohaterów, albo pomieszali mu się oni: czujny zwiadowca zaczął przejawiać zachowania roztargnionego i nieroztropnego rycerza. Dalej jest gorzej: akcja powieści toczy się zimą, nagle zaś bohaterowie "przedzierają się przez gąszcz paproci" - podobnych kwiatków jest więcej, akcja się ślimaczy, nudą wieje - kończ pan, panie Flanagan, wstydu oszczędź!

niedziela, 19 września 2010

Wesele

Wesele, wesele, wesele....
....i po weselu.

Było miło, tanecznie - tak ZWYCZAJNIE, jak na weselu być powinno. Ale po co ten cały cyrk z przygotowaniami - doprawdy, nadal nie rozumiem.

Nie da się podobnego przyjęcia zorganizować z mniejszym przytupem? Toż na wielu imprezach u nas w domu bywało 30 osób i sama wszystko przygotowywałam. Niekiedy w sposób niezapowiedziany trafiają się spotkania na 10 osób. To co? Na 100 czy 150 trzeba ROKU przygotowań???

No i to jedzenie....po co tyle jedzenia? Kto normalny zjada w ciągu kilku godzin (nocnych!!!) cztery - pięć obiadów? Plus przystawki, wiejskie stoły i desery. Szkoda, naprawdę szkoda marnować.

O alkoholu powiem tylko tyle, że zawsze wzbudzam na weselach sensację, ponieważ nie lubię na weselach pić. Albo staram się ubrać w rolę kierowcy, albo - odkąd Jonatan odebrał mi tę funkcję - po prostu piję minimalnie, byle "nie obrazić gospodarzy". Bo "gospodarzom" zwykle się w głowie nie mieści, że przyjechało się na wesele i "nie popije się". Hasło: "ale popiliśmy na weselu" oznacza, że było świetnie.

Trudno. My na tym weselu potańczyliśmy. To dobrze, że potrafimy brać nawet ze średnio ulubionych sytuacji to, co nam sprawia przyjemność. Za pół roku powtórka z rozrywki.

piątek, 17 września 2010

Tuż za rogiem

Takie piękne polanki spotyka się w lesie, niemal za naszym płotem. Aż się chce wychodzić ze zwierzętami na poranne spacery, kiedy rosa i babie lato oświetlone jesiennym słońcem czynią las bajecznym.



A tu odpowiedź na moje zniechęcenie do spacerów. Wyjaśnienie skaleczonej łapy Wilczastego:



W tym samym lesie, co urocza wrzosowa polanka.
Niestety, takie "polanki" stanowią większość leśnego krajobrazu w mojej okolicy.

Każdego ranka zastanawiam się, czy aby na pewno ludzie, którzy doprowadzają las do takiego stanu, są ulepieni z tej samej gliny, co ja? Wstydzę się pokrewieństwa z takimi barbarzyńcami, po prostu się wstydzę.

środa, 15 września 2010

buty

Są takie buty, co do których nie mam pojęcia, dlaczego stały się aż tak MODNE.

1. croksy - tu nie dziwni mnie ich popularność, bo są po prostu wygodne w noszeniu i zakładaniu. Dziwi mnie ich CENA. No i zastanawiam się, dlaczego są takie paskudne i niezgrabne.
2. emu - to jest dla mnie zagadka. Nie rozumiem, jak można włożyć na nogę coś równie niezgrabnego. Co kieruje kobietami, które pakuję swoje delikatne, często zgrabne - stopy, w tak bezkształtną formę. Nikt, dosłownie NIKT nie jest w stanie wyglądać dobrze w takim bucie. Ani dobrze, ani rozczulająco (taka mała nózia, taki wielki bucior) - NIJAK. Dlaczego więc noszą? Bo Ania, Kasia, Agnieszka i inna Dorota nosi? Bo AUTORYTET się wypowiedział, że "to się nosi, psze państwa". Nie pojmuję, zupełnie jest to poza zasięgiem mojego rozumu. Nie ma już butów, które wyglądałyby normalnie i były ciepłe? Trzeba obuwać się w przyduże walonki?

wtorek, 14 września 2010

Pozory mylą - o kieliszkach

Przywiozłam sobie z wiedeńskiego festiwalu wina kieliszek - kolejny zdobyczny. To już taka tradycja, że wlokę ze sobą z całej Europy kieliszki do wina, jeśli tylko mam taką możliwość.

Pierwsze kieliszki przywieźliśmy z naszej pierwszej zagranicznej wyprawy - do tego odbytej bez dzieci. Wypatrzyłam w gazecie ogłoszenie - zaproszenie nad Balaton, na letni festiwal wina. I pojechaliśmy. Spontanicznie oraz bez planowania. Było bosko. Do tej pory czuję ten smak, zapach, nawet muzykę pamiętam.
Kieliszki służyły nam kilka lat - przy każdym użyciu wywołując lawinę miłych  wspomnień.

Podczas pierwszego tegorocznego pobytu w Wiedniu, zyskałam kolejny zdobyczny kieliszek: wpadliśmy do knajpki tuż przed zamknięciem i z całą pewnością nie zdążyłabym wypić butelki wina, które sobie zamówiłam....Kupiliśmy więc kieliszek, siedliśmy na fotelach pod Operą i chłonęliśmy Wiedeń. Kieliszek jednak okazał się wielkim austriackim patroitą - podczas przepakowywania się (konketnie:dopakowywania do bagażu wina z Poysdorfu), tuż pod granicą z Czechami, rozsypał się w pył. Trudno.

Ten, który z nami dojechał do domu z drugiego pobytu w Wiedniu, posłuży mi wiernie - mam nadzieję - do następnej wycieczki. Piję z niego głównie wodę - bardziej mi smakuje, niż z kubka, szklanki czy butelki. Postronny obserwator mógłby wysnuć wniosek, że pijam wino o każdej porze dnia i nocy, w ilościach przekraczających rozsądek. Mało tego - często wsiadam po takiej libacji za kierownicę! Pozory mylą, mili państwo.

poniedziałek, 13 września 2010

Zapętlenie w przestrzeni

Jestem, jestem. Tylko mi jakoś tak leniwie się stało.
Wakacje uważam za udane, wypełnione, skonsumowane, ale - niestety - PRZESZŁE.

A teraz szara rzeczywistość skrzeczy....
Oj, jak boleśnie skrzeczy.....

Dziś pierwszy dzień ze słońcem, co po chorwackich wojażach uważam za dość dużą uciążliwość....W szare dni nie chce się nic.

Korzystając ze złotojesiennej aury, podjęłam mocne postanowienie uzupełnienia zaległości - chociaż częściowo. No, to do roboty!

niedziela, 12 września 2010

Refleksja pourlopowa

Aż dziw bierze, że dwa tygodnie temu (14 dni!) pławiliśmy się w błękitnym morzu...
Czasoprzestrzeń niekiedy mnie przeraża.....
Niby niedaleko, a daleko.
Niby niedawno, a dawno.
Tu i teraz jest takie odmienne od tam i wtedy. Aż nie chce się wierzyć, że były jakiekolwiek wakacje.
Ktoś wymyślił, że najbardziej ponury i depresjogenny dzień w roku ma miejsce gdzieś w lutym. Czy ten ktoś mógłby przyjechać do Otwocka? Ma szansę na 200 dni w roku, które wygrałyby w cuglach z jednym dniem lutowym....

sobota, 11 września 2010

Za tydzień wesele...

A wcześniej było: za miesiące wesele.
A jeszcze wcześniej: za pół roku wesele.
Było też: w przyszłym roku o tej porze.....

Mam serdecznie dość tematu wesela mojej (skądinąd bardzo sympatycznej) kuzynki. Przygotowania jak do zamorskiej wyprawy w czasach Kolumba.
Rozumiem, że wcześniej należało zarezerwować salę, orkiestrę, kościół, wybrać sukienkę ślubną i całą resztę. Ale dlaczego cała - bliższa i dalsza rodzina dostała kręćka na tym tle, zaraz po informacji o wyznaczeniu terminu?
Nie pojmuję tego całego cyrku wokółweselnego - bo nie jest to pierwsze wesele, wokół którego odbywa się roczna krzątanina. Ciotka pierwsza biegała za swoją sukienką kilka miesięcy, potem zaczęły się poszukiwania butów. Ciotka druga usiłowała się odchudzić. Ciotka trzecia - prędko znaleźć partnera, bo jakże to? sama na weselu?
Przez całe wakacje słyszałam tekst: "masz już sukienkę? nie??? to kiedy kupisz?". Kupiłam dzisiaj. Tydzień przed. Bez gorączkowej bieganiny i poszukiwań z obłędem w oku.
Ciekawe, czy wesele okaże się warte całego tego zamieszania.

Ale pewnie marudzę dlatego, że w ogóle nie lubię wesel i uważam je za zbędne. Jakby nie można było opędzić gości obiadem i pojechać sobie w świat.

piątek, 10 września 2010

Pierwszy tydzień szkoły

Pierwsze koty za płoty. Potomki wdrażają się do zwyczajnego trybu działania. Usiłujemy poustawiać zajęcia pozalekcyjne, zastanawiając się gorączkowo, jak radzą sobie rodzice, którzy:
a) pracują w godzinach 10-18
b) nie posiadają samochodu
c) mają dzieci więcej niż 2 sztuki
I wychodzi nam, że sobie nie radzą, wychowują ograniczonych umysłowo głąbów, co to na basen, dżudo, muzykę, piłkę, języki, tańce (niepotrzebne skreślić, pominięte dopisać) po prostu chodzić nie są w stanie.

Z drugiej strony - kiedy przypominam sobie moje dzieciństwo, w cudownie rajskim lesie, 3 km od szkoły, ok. 5 km od tzw. "miasta", bez autobusów, samochodu i tego typu udogodnień, jakoś nie czuję się (i nie czułam się wtedy) specjalnie pokrzywdzona przez los.

Języków nauczyłam się w szkole, pływać umiem od całkiem niedawna, a cała reszta...no cóż....gdybym miała silną wolę, to muzykę i tańce jakoś bym dała radę przeforsować. Ale ja byłam zbyt ugrzeczniona i mało asertywna - do tej pory mi to zostało. Chcieć to móc. Nie wiem, czy to nam, rodzicom nie zależy bardziej na tych wszystkich zajęciach, niż naszym - nieco zmanierowanym dowożeniem tu i tam -dzieciom.

Kręcimy się jednak dalej - jeśli są możliwośći, to żal je zaprzepaszczać.

czwartek, 9 września 2010

skostnienie

powolne
małymi kroczkami
drobiąc
zupełnie - z pozoru - niezauważalnie

nadchodzi

ZRAMOLENIE

- nie lubię głośnej muzyki
- drażni mnie radio (a już jak któryś z ulubionych prezenterów Potomków sepleni i do tego nie ma nic sensownego do powiedzenia - mam ochotę rzucać odbiornikiem)
- coraz rzadziej mam ochotę na tańce-hulanki-swawole
- zaczynają irytować mnie sprawy, które dotychczas były dla mnie idealne obojętne

Są też inne symptomy.
Faktem jest, że ja od zawsze byłam konserwatywna i jeżyłam się na myśl o jakichś nowinkach. Ale widzę, że to postępuje z wiekiem.
Cóż, będę wredną, czepliwą i marudną staruszką, której naczelnym hasłem będzie: "ech, ta dzisiejsza młodzież..." albo "za naszych czasów..."

Nie będzie ze mną łatwo mojemu Potomstwu, oj nie będzie......

środa, 8 września 2010

Szok kulturowy

Po Chorwacji, gdzie każdy wzbraniał się od przyjęcia płatności kartą, poszłam dziś do naszego miejscowego sklepu Rossman. Kasjerka nie miała drobnych do wydania, wiec zapytała:
"a kartą nie może pani zapłacić?"
Trwam w szoku. Nie tylko z powodu jaskrawego kontrastu na linii Chorwacja - Polska, ale też z powodu postępu, jaki dokonał się w Otwocku, któremu dotychczas bliżej było do modelu chorwackiego, niż jakiemukolwiek innemu podwarszawskiemu miasteczku.
Postęp, Panie, postęp.

wtorek, 7 września 2010

Zajazd pizza i inne

Pisałam już o polskim restauratorstwie przydrożnym. Co się zdecyduję wstąpić, przygoniona głodem, zaliczam porażkę.
Po ostatnim wyjeździe doszłam do wniosku, że jedynym zjadliwym posiłkiem w drodze przez Polskę jest.....tadaaaammmm: hamburger z McDonald's. I tego siębędę trzymać. Przynajmniej wiadomo, że niezdrowo i bez zagadek, co tu i teraz oznacza hasło: "ruskie pierogi".

A z ciekawostek przydrożnych - w południowo - zachodniej części naszego uroczego kraju zauważyłam staropolski dworek - nie pomnę teraz, czy cały z bala, ale z całą pewnością miał stosowny ganek na drewnianych kolumnach. Szyld głosił: Zajazd Staropolski. A zaraz obok można było przeczytać: najlepsza pizza! Wniosek: dorobiliśmy się staropolskiej pizzy. Jak miło....

poniedziałek, 6 września 2010

Ciężko wstawać...

...ale Potomki dzielnie podreptały do szkół, my zaś, stopniowo zapominając o miłych chwilach relaksu, pogrążyliśmy się w wir pracy, która postanowiła - od samego początku - dostarczyć nam wielu atrakcji.
Nie, nie będzie to leniwy, początkowy, pourlopowy tydzień.
Do roboty!

niedziela, 5 września 2010

Korzenie

Wyrwać, czy zostawić?

Takie nas ostatnio nawiedzają dylematy....
My, dorośli, w szczególności zaś Jonatan, korzeni nie posiadamy. Korzenie Jonatana to jego prywatna sprawa - w ogóle korzenie jako takie są kwestią dość intymną, mogę więc mówić wyłącznie o swoich odczuciach w tym zakresie.
Moje korzenie zostały wyrwane w pewne ponure wakacje, kiedy to rodzice wreszcie - po kilkunastu latach oczekiwania - dostali mieszkanie służbowe, dzięki czemu mogliśmy się przeprowadzić z wynajmowanej, zawilgoconej klitki - 28m2 (mieszkańcy: osób 5 plus pies), bez łazienki, opalanej węglem i ogólnie "nie-dla-ludzi". Mieliśmy przeprowadzić się bliżej cywilizacji, do mieszkania trzypokojowego (miałam dostać własny pokój! bez rodzeństwa!), z łazienką, centralnym ogrzewaniem  - ogólnie: wielki powód do radości po latach gnieżdżenia się i kombinowania.
Miałam 12 lat i do dziś pamiętam te wakacje. Wywieziono mnie do babci (ukochanej babci), którą po tych wakacjach jakoś tak znielubiłam. Myślałam tylko o tym, że nie wrócę już do mojego domu. Myślałam, że nie ma już mojego świata, ze mityczne "nowe mieszkanie", które miało być dla nas wszystkich wyzwoleniem z ciasnoty, będzie dla mnie zimnym, obcym i nieprzyjaznym więzieniem. Nie pokochałam nigdy tego mieszkania. Owszem, przywykłam. Ale nie było mi żal wyprowadzać się stamtąd. Nie zżyłam się wcale - mimo tego, że wiążą się z tym mieszkaniem same przyjemne wspomnienia - w ciągu tych dziewięciu lat nie przydarzyło mi się nic złego - można powiedzieć, że mieszkanie nie zasłużyło sobie na taką moją niewdzięczność. A jednak nie ma go w moich wspomnieniach pod hasłem "dom" - mimo tego, że do tej pory tam bywam podczas spotkań rodzinnych. Nie jestem u siebie. Nigdy nie byłam. Mój "dom" został w moim pierwszym domu. I to nie tyle w budynku, ile w jego otoczeniu - w bzach, winogronach, leszczynach, jabłonkach, porzeczkach, w kocu rozłożonym na trawie, w zielonej furtce, w Małym Lasku, w ścieżce wydeptanej w śniegu, w drewutni, w szopie na szpargały, w pomarszczonych dłoniach właścicielki posesji, głaszczących małego kundelka, Pikusia - równie wiekowego, jak ona sama.
Czy Potomki- przeprowadzane dotychczas już cztery razy - mają jakiekolwiek korzenie? One same twierdzą, że owszem i wzbraniają się przed kolejną przeprowadzką. Mają tysiące argumentów na to, że opuszczenie Otwocka jest pomysłem złym, głupim i nie-do-pomyślenia. A my się wahamy.....Bo może lepiej jednak nie zapuszczać zbyt głęboko korzeni? Może nie warto?Łatwiej wyrwać kilkuletnie zakorzenienie, niż to kilkunastoletnie. Może lepiej być Wędrowcami? Mniej boli konieczność pójścia za głosem Losu, który nie zawsze bywa dla nas łaskawy......
Ale takich rzeczy nie zrozumie nastolatek. Takie przemyślenia przychodzą z wiekiem. I mądrość życiowa wcale nie powoduje, że pewne decyzje stają się łatwiejsze.....

sobota, 4 września 2010

w domu

Wszędzie dobrze, w domu najlepiej. Czyżby? To naprawdę ja napisałam?

Tak, tak, dobrze jest wracać, gdzie psie ogony mało nie urwą się przy powitaniu, a na stole czeka czekoladowe, domowe ciasto i bukiecik kwiatków.

Podróżowanie ma swój urok, uwielbiam je, jak już wielokrotnie wspominałam.
Ale co innego krótkie wypady, a co innego dwutygodniowa nieobecność w naszym ulubionym domku. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu. Tutaj można się czuć swobodnie.

Może nie taka ze mnie cygańska dusza, skoro dwa tygodnie mi wystarczą, żeby się ot, tak zwyczajnie stęsknić?


ps. "Dojazdówka" przyjechała z nami spod austriacko-czeskiej granicy aż do Otwocka.  Dobra sztuka - całą drogę 80km/h - zgodnie z przepisami!

piątek, 3 września 2010

czas powrotu

Tak czy siak - kiedyś trzeba wrócić.
Po przedpołudniowym rodzinnym spacerze w ogrodach Schoenbrunnu, po zagubieniu się w żywopłotowym labiryncie, po obejrzeniu pokazu wyrobu tradycyjnego Apfelstrudla, po zjedzeniu - na pożegnanie - Wursta w bułce z przydrożnej budki, zapakowani w "wonny" samochód, ruszyliśmy do domu.
Nie było nam jednak dane powrócić bez przygód.
W uroczym miasteczku Poysdorf, przy granicy z Czechami, mieliśmy zaopatrzyć się w wino. Miejscowe, sprawdzone - pyszne. Wprost z winiarni. Niestety, tak nieszczęśliwie zaparkowaliśmy samochód, że przedziurawiliśmy oponę. Miejsce na postój było dość niefortunne, więc odjechaliśmy poza miasteczko, żeby się rozpakować i zmienić koło. Do Poysdorfu już nie zawróciliśmy. Bagaże niemal nam się nie zmieściły.... ponieważ ze schowka na koło zapasowe wyjęliśmy nie normalne koło, tylko tzw. "dojazdówkę" - z wypisaną na boku prędkością maksymalną: do 80 km/h. Po zainstalowaniu "nowego" koła, z przerażeniem zauważyłam, że jest ono węższe i mniejsze od pozostałych - na tym w ogóle da się jechać z jakąkolwiek prędkością????
Samochodem z "jednym kółkiem mniej" dojechaliśmy...do Wrocławia. Bo w piątkowy wieczór doprawdy trudno znaleźć wulkanizatora w Czechach. Może w sobotnie przedpołudnie, w Polsce, bardziej nam się poszczęści.

czwartek, 2 września 2010

Dzień Rozrywki


W czasie, gdy koledzy Gburka i Gryzeldy wdrażają się do szkolnych obowiązków, Potomki z przytupem kończą tegoroczne wakacje.

Prater robi wrażenie. Duże wrażenie.

Cały dzień na klasyczne karuzele, zjeżdżalnie, kolejki górskie, diabelskie młyny, samochodziki, domy strachu, labirynty luster - to jest to, co wszystkie dzieci wprawiłoby w zachwyt.

Przy okazji śmieszna historyjka nam się przydarzyła: chcieliśmy pokazać Potomkom najstarszą publiczną toaletę w Europie (nam pokazał ją Christian, rumuński dorożkarz, podczas naszej lipcowej wycieczki). Współpracowałam więc bacznie z mapą, stojąc na rogu ulic. Podeszła do naszej grupki miła pani, pytając, czy nam w czymś pomóc. Powiedzieliśmy, że chyba sobie poradzimy. Jednak ona dopytywała się, czego poszukujemy. Odpowiedziałam więc. Pani zasępiła się srodze, bo nie miała pojęcia o żadnej publicznej toalecie, godnej uwagi. No, może za wyjątkiem tej przy Operze, która wygrywa melodie Straussa. My byliśmy pewni swego - toaletę widzieliśmy, a nawet skorzystaliśmy i mieliśmy ją na zdjęciach. Uprzejma wiedenka zapytała po prostu, czy może pójść z nami na poszukiwania - wkrótce stanęliśmy razem przy interesującym nas obiekcie. Nie wiem, czy większe było zaskoczenie naszych dzieci, czy kobiety od czterdziestu lat mieszkającej "tuż za rogiem", kiedy "pan toaletowy" pobrawszy od nas opłatę, szarmancko odsunął przed nami, potem zaś zasunął i zamknął na klucz drewniane, ozdobne drzwi toalety.

Ciekawe, ile takich tajemniczych miejsc, znanych tylko turystom i dorożkarzom, kryje przed nami, tubylcami Warszawa, Wrocław albo Kraków.....




środa, 1 września 2010

Pierwszy września

Pierwsze to nasze rozpoczęcie roku - w karierze uczniowskiej Potomków - kiedy to zamiast w galowym stroju na uroczystym apelu, siedzą sobie w samochodzie, przemierzając południową Europę. Na Wiedeń, mili Państwo, na Wiedeń!

Przyobiecany "cały dzień na Praterze" spowodował, że zanim ich na ten Prater zabierzemy, daliśmy sobie możliwość ciągania ich po wszelkich zabytkach i "nudnych" miejscach - wszak nie odważyliby się pisnąć, byle tylko nie skrócić im dnia atrakcji. Nie byliśmy na tyle wredni, żeby umilać im końcówkę wakacji muzeami (ale te wiedeńskie muzea....cud, miód, orzeszki! dlaczego Potomki się nie zachwycają? zupełnie tego nie rozumiem....). Przegoniliśmy ich tylko po ścisłym centrum, obejrzeliśmy Katedrę nocą - zupełnie inne wrażenia, niż w dzień - nie wiem, czy nie lepiej ją w nocy oglądać....zjedliśmy tort Sachera (tylko Gburek w pełni docenił jego ekskluzywny smak), napiliśmy się wiedeńskiej kawy. I...koniec wieczoru...

Do Wiednia dotarliśmy wszak nieco później, niż zakładaliśmy, z powodu naszej - tradycyjnej już - pochorwackiej przygody.

Zwykle przywozimy stamtąd wino - domowe, od naszego gospodarza oraz sklepowe, najczęściej malvaziję. W tym roku odkryliśmy wszakże grasevino - nie mogę się zdecydować, które smakuje bardziej wakacyjnie...kupujemy też - u sprawdzonego wytwórcy - domową rakiję, wódkę z winogron (nie mylić ze śliwowicą, którą robi się ze śliwek). Nasza pierwsza, słynna już wśród znajomych, przygoda z rakiją, miała miejsce przy przedostatniej wizycie w Chorwacji. Uciekaliśmy wtedy na południe, do Czarnogóry, trafiliśmy bowiem na najbardziej deszczowe chorwackie lato od stuleci. Uciekaliśmy, zaopatrzeni przez troskliwych gospodarzy w wino i rakiję. Podczas postoju w naszym ulubionym Trogirze (gdzie deszcz już nie padał, świeciło słońce, dając typową chorwacką temperaturę - około 35 - 40 stopni), porzuciliśmy samochód (wraz z rakiją w bagażniku) na parkingu, na godzinkę - może dwie. Kiedy wróciliśmy, samochód był - i owszem. Natomiast rakija elegancko wchłaniała się w nasze ubrania, pomiędzy którymi była umoszczona, oraz w podłogę bagażnika. Nie muszę wspominać, jaki zapach unosił się wokół nas. Litr domowej rakiji poszedł jak w gąbkę! Uznaliśmy, że butelka pękła od temperatury - stała tuż obok ścianki bagażnika. Przy następnej naszej wizycie, nie jechaliśmy już na południe, tylko wracaliśmy prosto do domu. No i zapakowaliśmy butelkę ze szczególną pieczołowitością. Dotarła w całości.

Tym razem - tego zapachu się nie zapomina! - również zadbaliśmy o to, żeby butelka stała pionowo, między torbami (a nie obok ścianki bagażnika), była dodatkowo opakowana w reklamówkę. Pełna przezorność.

Kiedy wracaliśmy z przechadzki, podczas jednego z postojów, poczuliśmy znajomy, charakterystyczny zapach. Wydało nam się to tak nierealne, że najpierw obwąchaliśmy sąsiednie samochody. Prawda jednak była smutna - to NASZ samochód wydawał ze swego wnętrza TĘ woń. Szybko rozpoczęliśmy akcję wyjmowania bagażu (dodam, że zapakowanego po mistrzowsku i niepowtarzalnie - jeden niewłaściwy ruch i okazuje się, że największa waliza, która BYŁA w środku, jakoś się tam nie mieści na nowo). Ja naiwnie obstawiałam, ze wylało się domowe wino, być może niedokładnie zakręcone. Ale - w sumie - jakież to miałoby znaczenie? Zapach podobnie intensywny...Prawda była jednak oczywista - znowu pękła butelka z rakiją. Było to dla nas tak niespodziewane, że kiedy Jonatan obmacywał reklamówkę, w którą owinięta była zdradziecka butelka, zrobił to zupełnie nonszalancko i niedelikatnie, za co został boleśnie ukarany. Na tyle boleśnie, że nie wystarczyły torebkowe chusteczki higieniczne - po raz pierwszy użyliśmy samochodowej apteczki. Powiem szczerze - bardzo zmyślny sprzęt.

Także Jonatan przywitał tym razem Wiedeń obandażowany i oklejony plastrami. Nasz samochód zaś wjechał do cesarskiego miasta jak ostatnia moczymorda. Wiedeń zniósł to z należytą dostojną powagą.