Rzeźba - koszmarek jest jeszcze niedokończona. Czekamy na osmolenie korony i napis: "Otwock wita".
Wydaje się, że gorzej być nie może, ale kto wie? kto wie?
Od czasu, kiedy przeczytałam wprowadzenie w lokalnej prasie, ze szczególnym uwzględnieniem symboliki projektu, nie mogę opędzić się od pytania: czy są granice, gdzie ludzka przyzwoitość nakazuje powiedzieć "artystom" wprost:
a jazda mi z tym śmieciem do pieca!
Nie ogarniam swoim mało wrazliwym umysłem performerów, tarzających się nago w farbie i robiących odciski swego ciała na płótnie, nie przemawia do mnie bohomaz w stylu trzy kreski i czery kropki, nie dziwne więc, że okorowana, "zdefragmentowana" i polakierowana na błyszcząco gałąź też do mnie nie przemówiła.
Ale to jedno: moje osobiste odczucia.
Druga sprawa - to kwestia oszpecania miasta, które jest - jak by nie było - moim miastem. Do którego mam sentyment i najzwyczajniej boli mnie każdy brzydki jego fragment (zapewniam, jest ich niemało!). Po cóż więc dodatkowo i celowo, na samych rogatkach, umieszczać coś, co jest kwintesencją ohydy?
Rozumiem - warszawska artystka poczuła klimat miasta i naszło ją natchnienie: dziura z kikutami rusztowania w centrum miasta, brak połączenia komunikacyjnego między poszczególnymi dzielnicami, nadpalone drewniane domy - symbolika "witacza" jest bardzo czytelna. Ale - miejmy litość! - dlaczego nie wystawiła swego tworu w galerii, z podpisem "Otwock - miasto szkieletu" - dla koneserów, którzy podziwiać mogliby do woli, cmokać w zachwycie, czy z dezaprobatą. A wreszcie przyjechaliby - z ciekawości do tego Otwocka, żeby sprawdzić, czy miasto rzeczywiście aż tak straszy swą brzydotą i marazmem, jak to odbiera artystka.
Czekam na ciąg dalszy, a przede wszystkim czekam, kto pierwszy odważy się odpowiedzieć na zadawane pytania: "kto na to pozwolił?" oraz "w imię czego?"