z klimatem...

z klimatem...

niedziela, 31 stycznia 2010

Audiobooki

Moje odkrycie.
Mimo tego, że Potomki od dzieciństwa słuchały bajek i wierszy, czytanych przeze mnie, a z płyt raczej piosenek, czasem zdarzało się, że moją Jaśnie Oświeconą Leniwość zastępował Pan Lektor i bajka puszczana była z płyty. Nie wpadłam wtedy na to, że zwykłe książki można też w podobny sposób przyswajać.
Pierwszy raz zetknęłam się z "dorosłym" audiobookiem, kiedy zabrałam w wakacyjną, rodzinną podróż po Polsce "Potop" - chciałam Potomkom w sposób łagodny przedstawić moich ulubionych bohaterów. Odniosłam połowiczny sukces: Potomkom się spodobało, ale...ale ja sama nie byłam zadowolona, bo lektor okazał się marny. Czegóż to można wymagać od audiobooka dołączonego do gazety. Że tylko na marginesie wspomnę o pewnym NIEPOLSKIM słowie, jakie wyrwało się lektorowi i wbiło boleśnie w sienkiewiczowski tekst, ku uciesze Potomków.
Kolejne podejście do audiobooków uczyniłam, kiedy Gburek odmówił przeczytania "Antygony". Uważam, że pierwsza klasa gimnazjum to nie jest odpowiedni czas na taką lekturę, jednak lektury znać trzeba - pozwoliłam w tym wypadku skorzystać z nowinek techniki.
Gburek, jako czytelnik dość wybredny, został fanem audiobooków. Polecił mi sklep internetowy, gdzie jest duży wybór i...wsiąkłam.
Mają tu:
http://www.nexto.pl/
duży wybór tego, co naprawdę lubię. No i zdecydowanie - świetnych lektorów.
Aktualnie wciąż delektuję się K. Globiszem, który cudownie czyta dla mnie "Ogniem i mieczem".

Delektuję się i lektorem, i treścią mojej ukochanej powieści. Dziwne to czasem jest, przenieść się umysłem w siedemnasty wiek, gdzie tętent koni i szczęk oręża, piękne krajobrazy i prawi rycerze, kiedy stoi się na przystanku w centrum stolicy, gdzie spaliny, dźwięk tramwajów, gwar tysiąca głosów - jednym słowem: wielkomiejski chaos. Kiedy ma się wzrok zajęty tradycyjna, klasyczną książką, jest się wyłączonym z bycia tu i teraz. Kiedy tylko słuch jest zajęty, nie sposób być całą sobą TAM, bo widzi się TUTEJSZOŚĆ. To dziwne i - dla mnie - bardzo ciekawe przeżycie. Stoję na przystanku, wyglądając autobusu, chociaż myślami jestem na Dzikich Polach. Zupełnie odmienne odczucie, niż kiedy wzrok zajęty prześlizgiwaniem się przez czarne robaczki liter, nie pozwala wyglądać autobusu ani obserwować teraźniejszości.

Jonatan zaś twierdzi, że nie potrafiłby skupić się na treści, która trafia prosto do ucha, podczas kiedy życie wokół bombarduje nas obrazami zupełnie nieprzystającymi do akcji. Nie byłby w stanie być "tam". I to być może.

Ja jednak pozostaję w niezmiennej fascynacji. I jestem bardzo niepocieszona, kiedy okazuje się, że źle obliczyłam czas i zabrakło mi w telefonie kolejnego odcinka - resztę drogi muszę odbyć bez towarzystwa moich ulubionych bohaterów.

sobota, 30 stycznia 2010

Kibic

Matko, jak ja nie lubię meczy!
Żadnych!
Koszykarskich, siatkarskich, piłki ręcznej, hokejowych - absolutnie żadnych! A już szczególną niechęcią darzę mecze piłki nożnej.
Nie, nie, nie miałam tak od początku żywota swego. Kiedyś nawet śledziłam futbolowe mistrzostwa świata oraz - z daleka- emocjonowałam się dyscyplinami, w których brała udział nasza reprezentacja.
Ale odkąd Gburek zaczął PASJONOWAĆ się wszystkim, co służy do kopania, odbijania lub uderzania, na widok choćby fragmentu jakiegokolwiek meczu, dostaję nerwowych drgawek.

Przez najbliższy tydzień będę się więc pławić w błogim odpoczynku od kibicowskich wrzasków. Nie będzie mi telewizor świecić po oczach blaskiem zielonej murawy. Nie będę oglądać mojego syna przyobleczonego w szalik w narodowych barwach - nieważne, czy nasi grają w nogę, rękę czy siatkę. Grają, więc trzeba zająć telewizor i przebąblować dwie godziny z wzrokiem wbitym w paru facetów, odbijających piłkę na różne sposoby. Nic to, że możnaby ten czas spożytkować na rodzinne rozrywki, typu jakaś ciekawa planszówka albo interesujący film. Trzeba zasiąść, aby potem zrywać się z wrzaskiem, w szczególnie emocjonujących momentach meczu. Nieważne, czy gra toczy się o puchar, czy o przysłowiowe Złote Kalesony (to dużo częstsze w przypadku naszych reprezentacji). Zaś po meczu, który nasi przegrali, należy się zryczeć, popaść w depresję i strzelić głową baranka w ścianę.

Dlatego właśnie nie lubię sportów związanych z piłką. Wszystko przez Gburka i jego pasję.

Bo to jest pasja.
Kiedyś kupowaliśmy na urodziny jego kolegi piłkę. Zwykłą piłkę. Gburek DOKŁADNIE obejrzał z pięć modeli w różnych cenach, strzelił mi wykład na temat każdej sztuki i wybrał JEDYNĄ WŁAŚCIWĄ. Dla mnie te piłki niczym się od siebie nie różniły. Ot, wprawne oko kibica.

Niestety, nie jestem dobrą matką, która podziela pasje swojego dziecka.

piątek, 29 stycznia 2010

Nie cierpię...!

błędów ortograficznych
już prędzej zdzierżę grubsze słowo, byle poprawnie zapisane

dziś - po zastosowaniu zasady: "do trzech razy sztuka" - rozstałam się z jednym z blogów umieszczonych w moich zakładkach

może to śmieszne, ale jest to silniejsze ode mnie i nic na to nie poradzę

czwartek, 28 stycznia 2010

Urodzinowa Łasica

Jonatan ma dziś "półokrągłe"(określenie Gburka) urodziny. Imprezy nie ma, są za to Atrakcje Dodatkowe.
Zamarznięta woda nie odmarzła, mimo tego, że termometr elektroniczny w samochodzie zaczął wskazywać jednocyfrowe, a nawet bliskie zeru, wartości poniżej zera. Termometru w ogrzewanej piwnicy w ogóle nie umieszczaliśmy, obawiając się, że słupek rtęci wyskoczy poza skalę.
Dodatkowo - dla urozmaicenia nam życia - hydrofor zaczął zachowywać się DZIWNIE: kichał, prychał i toczył brudną wodę.
Zawezwaliśmy Pana Od Hydrofora. Pan zasępił się srodze i rzekł: "to już końcowe podrygi.....nie, nie hydroforu - ostatnie podrygi instalacji, pod którą tenże jest podpięty". Podrapał się po głowie, dodając: " z tysiaka trza będzie wrzucić....może nawet więcej, żeby to porządnie zrobić".
Z kolei my się zasępiliśmy i jęliśmy się drapać po głowach.
Cóż...Zielony Potwór (jak parę innych zaplanowanych SPRAW) będzie musiał poczekać na naprawę w kolejce - wszak jakoś radzimy sobie bez niego. A bez wody to jakoś tak....nijak....
Kiedy już - już umówiliśmy się z Panem Od Hydrofora na jutrzejszą Dużą Robotę, postanowiliśmy wykonać jeszcze ostatni telefon do Wodociągów - a nuż uwierzą, że to na pewno nie u nas zamarzło? Pan Na Wodociągach uparł się, że nasz wodomierz z pewnością mieści się na mrozie i to on zamarzł. Kazał mi więc na tymże mrozie szukać zaworu i przekonać się, że to tam właśnie zamarzło. Słowa w naszym ojczystym języku, które powtarzałam jak zaklęcie, nie były rozumiane: "Proszę pana, mój wodomierz mieści się w kuchni, tam nie ma mrozu, nie ma też zaworu". Przekazałam słuchawkę Jonatanowi, po wygłoszeniu trzeci raz tejże formułki. Nie wiem, co powiedział Jonatan, bowiem ćwiczyłam głębokie oddechy po rozmowie z Panem Na Wodociągach. W każdym razie zgłoszenie awarii zostało przyjęte.
Nie dalej, jak pięć minut później, kiedy Pan Od Hydrofora zbierał swoje przedziwne zabawki, woda NAGLE zaczęła lecieć niespodziewanie wartkim strumieniem. Nie była to woda pompowana przez hydrofor - była to woda MIEJSKA!!! Woda miejska, która - jakimś sposobem - dostała się do instalacji hydroforowej i powodowała wzrost ciśnienia w zbiorniku. Zaczęło robić się NIEBEZPIECZNIE. Pan Od Hydrofora nerwowo dopytywał, gdzie jest zawór, Jonatan odpowiadał, że nie wie, z wszystkich kranów leciała woda, ciśnienie zamiast spadać, rosło - czekaliśmy, aż coś WYBUCHNIE.

Na szczęście zadzwonił dzwonek do drzwi i wszystko się uspokoiło. Była to ekipa z Wodociągów Miejskich.

Nie, to nie oni dokonali cudownej naprawy. SAMO SIĘ.

Z Panem Od Hydrofora umówiliśmy się na wiosenną naprawę, żeby mieć zabezpieczenie hydroforowe na przyszłą zimę.

Uspokojeni, załadowaliśmy zmywarkę i pralkę, podgrzaliśmy jedzonko i zasiedliśmy do obiadu.
"Chyba jakieś zwierzę nocowało pod autem, bo specyficznie pachnie. Jakiś kot -samobójca, albo łasica" - rzuciłam od niechcenia.
W tym momencie zagadała nas Gryzelda - okazując swój strój punka na bal szkolny.
Kiedy dziewczę wyszło, Jonatan podszedł do mnie - zastanawiając się nad czymś dogłębnie.
"Coś mnie niepokoi wewnętrznie" - powiedział.
Nagle w jego oczach zaświeciły dzikie, złowrogie ogniki.....
"Aaaaa!Łasica! Łasica - mówiłaś??! Idę sprawdzić, czy nie przegryzła kabli".

Tak oto okazało się, że Jonatan jest RYCERZEM, który musi mieć wroga - jak nie wyzwania zawodowe, to ZIELONY GNOM, jak nie on, to zamarznięta woda, jak nie ona, to przynajmniej KABLOŻERNA ŁASICA.....

środa, 27 stycznia 2010

Względność czasu

Jestem panią czasu, odkąd mam tu bloga.
Mogę sobie ustawić czas publikowania posta: na 11.00, 22.30 czy 15.15. I na konkretny dzień. Może mnie więc nie być przy komputerze cały tydzień, bylebym się odpowiednio wcześniej zabezpieczyła postowo. Pięknie, ale nie do końca uczciwie.
Dlatego staram się pisać na bieżąco.
I tu taka mała niejasność: najczęściej piszę wieczorami, niekiedy tuż przed północą. Kiedy kliknę "publikuj" już po północy, czyli - formalnie - dnia następnego, treść notki, w której operuję sformułowaniami : "a dziś to...." "rano poszłam.....", brzmi to - być może - nie do końca zrozumiale. A pisać "wczoraj" o dniu, który jeszcze nie minął? Bo dzień mija, kiedy idę na nocny spoczynek.

Dlatego czasem mieszam w kolejności wydarzeń i godzinach wysyłania postów. Ale tylko czasami, kiedy jest mi to potrzebne do zachowania sensu opisywanej historii.

Pułapki cywilizacji

Zima dokopała nam dziś konkretnie: zamarzła woda w domu.
W ogóle mieliśmy ciekawy poranek...
Z błogiego snu wyrwał nas dramatyczny telefon Teściowej: "komputer mi zwariował i sam pisze, ratunku!". Kiedy Teściowej psuje się komputer, oznacza to PROBLEMY. Uwielbia ona bowiem ściągać sobie muzyczki i filmiki, nie bacząc na bezpieczeństwo stron, na które zagląda. Od razu było wiadomo, że w komputerze zalągł się wirus, mimo solennych zapewnień z jej strony, że nawet nie dotykała internetu. Na szczęście, po przeskanowaniu sprzętu okazało się, że koncepcja była słuszna i nie trzeba - nałożywszy kurtkę na piżamę - biec bez śniadania i mycia na pomoc.
Kiedy tylko sytuacja z Teściową i jej komputerem została opanowana, ruszyliśmy w procesji do łazienki. I tu niespodzianka: z kranów nic nie cieknie. Pustka. Z racji tego, że sytuację pogodową tabloidy określają jako KATAKLIZM, odkąd temperatura spadła poniżej minus 10 stopni, wiedzieliśmy od razu, że właśnie KLĘSKA dosięgła i nas.
Telefon do Zakładu Wodociągów nic nie pomógł - dowiedzieliśmy się, że przecież jest zima, to i zamarzło - to nie ich wina. Na pocieszenie, średnio miły pan dodał, że to pewnie w piwnicy (skoro twierdzimy, że takową posiadamy) i że podgrzanie pomieszczenia powinno pomóc.
Przytaszczyliśmy do piwnicy kaloryfer elektryczny oraz farelkę, podłączyliśmy i...uzbroiliśmy się w cierpliwość. Po kilku minutach z zakamarków zaczęły wyłazić Pająki, na szczęście Cienkonogie, które nie wzbudzają we mnie ataków paniki (w przeciwieństwie do Gryzeldy, która na każdego Ośmionoga reaguje histerią). Jednak moja radość była przedwczesna - za Cienkonogimi ruszyły się i Wypasione Grubasy, widocznie śpiące mocniej, niż Mniejsi Bracia......Gryzelda uciekła z wrzaskiem na górę - pewnie gdybyśmy mieli wyłaz dachowy, skorzystałaby z niego - tymczasem zatrzymała się we własnym pokoju, zastanawiając się, czym zabarykadować drzwi, żeby przypadkiem do niej nie zajrzały Groźne, Krwiożercze, Ośmionogie Stwory. Ja dzielnie stałam nad dziurą w podłodze, przełykając nerwowo ślinę i trzymając na wodzy emocje, by również nie zacząć wrzeszczeć. A Jonatan wszedł do Jaskini Potworów i szukał, która to rura, z całej plątaniny, sprowadziła na nas problemy. Żadna z rur nie została wytypowana, za to zauważone zostało, że jedna ze ścianek piwnicy jest od wewnątrz poważnie, grubowarstwowo oszroniona. Zaobserwowany został również "chyba wąż", który - po dokładniejszych oględzinach - okazał się mocno rozleniwionym pomrowem. Jonatan porzucił Zwierzęta Piwniczne na pastwę ogrzewania, które to po około godzinie dało efekt łaźni - piwniczka ma co prawda 1,7 wysokości, ale też niewiele więcej szerokości i długości. Mieszczą się tam rury wodociągowe, stary hydrofor z ogromnym zbiornikiem i...nic więcej. Miała być to - planowo - nasza piwniczka na wino, ale po pierwsze: zapasy zużywam na bieżąco, po drugie - kto by tam wchodził? chyba bym popadła w abstynencję, gdybym miała sięgać ręką w tę norę pajęczą, kiedy mnie tylko najdzie ochota na wino....
Koło południa mieliśmy więc gorącą piwnicę i...zamarzniętą rurę. Piętrzące się naczynia, czekające w kolejce do zmywarki, stos ubrań, przyszykowanych do prania (w pralce - a jakże!) oraz czworo zarastających brudem ludzi. Jak to się czasy zmieniają - kiedy ja byłam w wieku Potomków, wody bieżącej nie mieliśmy - więc mycie naczyń w misce było normalną sprawą, pranie mama też robiła w miskach (różowa na pranie w proszku, seledynowa na płukanie) i rozwieszała na sznurkach w kuchni, za to kąpiel......kąpiel odbywała się w sobotę, po nagrzaniu na kuchni węglowej wielkiego gara z wodą, który miał wystarczyć na troje pacholąt. Nie, nie miało to miejsca 100 lat temu. I nikt nie umarł z brudu - pewnie mało kto z zewnątrz wiedział, w jakich warunkach mieszkamy....Za to ja wiem z całą pewnością, że Potomki przerzucone o te 25 lat wstecz - ot, tak - dla zabawy, popadłyby w osłupienie i nie potrafiły się odnaleźć. Gburek na propozycję, że może umyłby dziś naczynia, odpowiedział: "o nieee, ja się brzydzę brudnych talerzy!".
Dzień upłynął nam na kursowaniu między piwnicą a łazienką - Jonatan schodził na dół i sprawdzał, czy odmarzło, a ja zwieszałam głowę znad piwnicznej dziury i dopytywałam, czy puszczać wodę, celem sprawdzenia.
Nie odmarzło.
Popołudniem postanowiliśmy przeprosić się z zabytkowym hydroforem, który straszliwie prychając, tocząc żółtą wodę i ogólnie narzekając, pozwolił nam jednak na umycie niektórych ludzi oraz naczyń. Postanowiłam - z duszą na ramieniu - zaufać mu i włączyć na krótki program pralkę z niezbędnymi ubraniami. Piętnaście minut denerwowania się o to, czy hydrofor zapewni nieprzerwany dopływ wody i....udało się! uprało się! Technika w służbie człowieka przeciw siłom przyrody.
Wieczorem odkryliśmy, że hydrofor będzie lepiej działał, jeśli odpowietrzymy zbiornik. No to odpowietrzamy, już od godziny - efekty są: nie prycha dramatycznie, jest nadzieja, że przed nocą wezmę nieśpieszny (w odróżnieniu od reszty Rodziny) prysznic.
Rury miejskie zaś nadal zamarznięte. Efekt dzisiejszych poczynań: zaprzyjaźnienie się z hydroforem oraz kilka utłuczonych Opasłych Pająków.
I tu jest ten Problem.... Rozważam poważnie możliwość spania na górze, z Potomkami. Boję się zemsty Pająków, które niewątpliwie wychyną z otwartej piwnicznej czeluści, aby pomścić swych poległych braci.

Zapachy z dzieciństwa dziś również się pojawiły, tuż po otwarciu piwnicy. Wilgoć, stęchlizna...pewnie i te Straszne Pająki dokładają swoje do specyficznego, piwnicznego zapachu.

wtorek, 26 stycznia 2010

Takie tammm....nic

Rodzina chora, leży pokotem w ciepłym łóżku. To, że Gryzelda jest chora, widać najwyraźniej - dziewczę nie choruje prawie wcale, w przeciwieństwie do swojego wątłego Starszego Brata. Tym bardziej dramatycznie wygląda w łóżku, osłabiona po nocnych atrakcjach łazienkowych. Odmówiła zjedzenia frytek - jest naprawdę źle! Gburek, chory od czwartku - jak co miesiąc - zgłosił wyraźne pretensje, że nad jego siostrą skaczemy bardziej, kiedy zmoże ją zaraza, aniżeli nad nim. Cóż - częstotliwość przekłada się na obniżenie jakości. To samo obniżenie jakości dotyczy Jonatana. Słabe te Samce u nas w Rodzie, ojjjjj, słabowite!
Ja trzymam się dzielnie. Żadne Zwalające z Nóg wirusy mi niestraszne - pewnie do czasu, kiedy na mnie nie napadną...
Póki co - z zapałem kompletnie niezrozumiałym - biegam na aerobik i siłownię, od kilku lat nie osiągając zakładanych celów ani widocznych spektakularnych efektów (tak, wiem: w tym celu powinnam dołączyć dietę, ale ja tak kocham jeść....). Owszem - od czasu rozpoczęcia mojej przygody z fitnessem znacząco wzrosła moja waga (tak, tak - mięśnie ważą), a z pozytywów: poprawiła się koordynacja ruchowa. Dziś dokonałam kolejnego przełomowego czynu: zamiast katować się dyskotekową muzyką i dokonywać akrobatycznych czynów, aby utrzymać podczas ćwiczeń na orbitreku książkę, zapakowałam do telefonu "Ogniem i mieczem" w formacie mp3. Powiem szczerze - nie spodziewałam się, że będzie mi się dobrze ćwiczyć. Nie oczekiwałam, że będzie mi się dobrze słuchać. I tu zaskoczenie: jeśli chodzi o ćwiczenie, jest rewelacyjnie. Trochę gorzej ze słuchaniem, ale akurat tę pozycję znam niemal na pamięć, więc nie muszę się przysłuchiwać ze stuprocentową dokładnością.
Zupełnie poboczny efekt mojej chęci połączenia przyjemnego z pożytecznym: odkryłam - po trzech latach użytkowania - do czego służą słuchawki w moim telefonie! Ano - służą do tego, żeby - w majestacie prawa i bez utraty jakości - rozmawiać przezeń, prowadząc samochód.

Zaleta wyjścia z domu, pomimo tego, a nawet wbrew temu, że następuje ginięcie oraz powolny rozkład większej części rodziny - po powrocie zastałam całą trójkę na nogach, dużo żwawszych i w lepszych humorach - żadnemu z nich nie było w głowie wymieranie - wręcz przeciwnie: jest nadzieja, że jutro będzie lepiej.

A na koniec - z serii: zapachy dzieciństwa.
Od paru dni, szczególnie wieczorami, czuć w domu zapach spalonego węgla. U nas grzeje piec gazowy, nowoczesny, ale wielu sąsiadów nadal pali węglem, jak nasi rodzice. Mam duży sentyment do tego zapachu, mimo tego, że nie należy do najprzyjemniejszych. Jest taki....zimowy.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

ZimaAAAAA

No dobra. Mam dość. Wystarczy.
Zademonstrowała Matka Natura, czym są pory roku w naszej strefie klimatycznej. Wymroziła zarazki (oprócz tych, które nękają Gburka). Posypała śniegiem, ukazując często swą wyższość nad ludzkimi służbami porządkowymi. Ścisnęła mrozem, powodując moje nerwowe drżenie na myśl o białych kopertach z elektrowni (ogrzewanie podłogowe) i gazowni (podkręcany co i rusz piec), które wyjmę ze skrzynki pocztowej za dwa miesiące.

Uznaję wyższość Matki Natury. Pokornie przyznaję, że bez zdobyczy techniki będzie trudno przeżyć mi, marnemu człowieczkowi, w warunkach polowych. Chylę czoła przed Polarnikami i przyznaję, że JA BYM TAK NIE MOGŁA.

A teraz niech już będzie wiosna. Niech zginie ta biała pokrywa, niech już nie słyszę tego skrzypienia, niech się wszystko zazieleni. Niech nie robi się ciemna noc o godzinie 17, niech nie muszę się ubierać w pięćdziesiąt warstw, żeby nie zamarznąć.

Tak, lubię nasze pory roku ze wszystkimi ich zjawiskami atmosferycznymi. Tak, wolę zimno od upałów. Ale bez przesady, luuudzie, bez przesady!

niedziela, 24 stycznia 2010

Koncert chórów otwockich

Gryzelda, wraz ze swym słuchem absolutnym, oprócz tego, że uczy się pianina, bierze też udział w szkolnym chórze. Pani prowadząca chór, jest bardzo zaangażowana i podchodzi do sprawy nad wyraz emocjonalnie. Niekiedy mi to przeszkadza, ale rozumiem, że ludzie z pasją inaczej nie potrafią. Zgrzyt w postaci nieobecności Gryzeldy z powodu wizyty u lekarza, niemal pozbawił dziewczę członkostwa w chórze. No - ale koty za płoty, życie toczy się dalej - dziś Gryzelda i jej zespół wzięli udział w przeglądzie miejscowych chórów. Dodam, że byli jedynym chórem dziecięcym.
Wiedziałam, że nasza mieścina, oprócz sztandarowego chóru miejskiego, posiada pomniejsze, przykościelne, ale nie miałam świadomości, że aż tyle osób pasjonuje się śpiewaniem na tak wysokim poziomie. To miłe. Szkoda jedynie, że do SZTUKI ciągnie - jak zaobserwowałam - głównie osoby w wieku emerytalnym (tu należy oddać im szacunek - wszak wiek taki usprawiedliwiałby chęć bezczynnego posiedzenia w fotelu - a widać w występach ilość pracy, włożoną w przygotowanie). Dlaczego niemal nie widać śpiewaków w kwiecie wieku? Rozumiem - brak czasu, kariera, praca. A gdzie miejsce na realizowanie pasji? Czy pasją musi być coś szalenie modnego, żeby się tym można było pochwalić znajomym? Czy śpiewaniem w chórze pochwalić się nie da? Nie rozumiem, dlaczego w chórach, które podziwialiśmy, nie było młodzieży?

Koniec marudzenia! Miłe popołudnie, zakończone małym poczęstunkiem. Nie mogę dziś narzekać, że mieścina nasza jest kulturalną pustynią. Może to tylko oaza, za to jakże przyjemna...Więcej takich, poproszę!

sobota, 23 stycznia 2010

Zamknięcie - otwarcie

Kiedyś wydawało mi się, że fakt nieposiadania przez moją rodzinę telefonu aż do mojej dorosłości, eliminował mnie z życia towarzyskiego - bo jak tu się ze mną umówić "na szybko"? Inna rzecz, że w mrocznych czasach mojej nastoletniości, nie bardzo miałam ochotę na prowadzenie jakiegokolwiek życia towarzyskiego.
Potem się niespodziewanie usamodzielniłam, co zbiegło się z powszechną telefonizacją - najpierw stacjonarną, potem - wręcz z lawinową prędkością - komórkową. Kiedy Jonatan zaczynał pracę dla jednego z operatorów, telefon komórkowy był dobrem luksusowym. Nie minął rok - i "komórki" mieli wszyscy nasi znajomi - wcale nie dlatego, że kolega Jonatan im załatwił. Po kolejnym roku NAWET JA - główna konserwatystka i przeciwniczka nowinek - dałam namówić się na telefon komórkowy.
Teraz - mam wrażenie - każdy ma swoją komórkę(o komórkach jako takich szykuję odrębny wpis) - od dzieci w przedszkolu, aż po tramwajowo - bazarowe babuleńki. Nie chce się wierzyć, że kilkanaście lat temu telefon wielkości walizki nosili ze sobą wyłącznie majętni biznesmeni. A powstałe nieco później powiedzonko: "fura, skóra i komóra" - dawno straciło swój złośliwy wydźwięk.

I cóż z tego, że telefonizacja trafiła pod strzechy? Ano nic. Kto nie chce kontaktu, ten się i nie skontaktuje. Kto się nie chce dogadać, ten się i nie dogada. Kto się nie chce umówić, ten się i nie umówi. Mimo tego, że oprócz stacjonarnych i komórek są jeszcze maile, skype, gadu-gadu, messenger i pewnie wiele, wiele innych narzędzi do kontaktu ze światem.

Raczej nie miewam problemów z wykonaniem telefonu do kogoś, żeby się umówić. I raczej jest tak, że to ja inicjuję życie towarzyskie - swoje i dzieci. Czasem nawet zachodzę w głowę, dlaczego to zawsze ja "się zdzwaniam", "dryndam" czy "esemesuję"? Czyżby nikt nie chciał kontaktu ze mną, a ja jestem na tyle mało domyślna i wciąż się narzucam całemu - niechętnemu mi - światu?

Dziś przekonałam się, że nie. Że brak kontaktu z drugiej strony oznacza tylko: "bo ja myślałam, że ty zadzwonisz". Ale idąc tym tropem, można się zamknąć wyłącznie w czterech ścianach, we własnym towarzystwie. Bo jeśli JA też będę myślała, że ty zadzwonisz?

Kiedyś było chyba prościej - jeśli chciało się do kogoś wpaść z wizytą, to się po prostu SZŁO, ryzykując przybycie nie w porę. Jeśli chodziło o kogoś "odleglejszego przestrzennie", czyniło się zapowiedź wizyty LISTEM. Teraz nawet do sąsiada zza płotu, trzeba się umawiać telefonicznie. I czekać na potwierdzenie.

A mawia się, że świat stała się globalną wioską....To pozory, tylko pozory....

piątek, 22 stycznia 2010

Magiczne garnki

Właśnie wróciliśmy z kolacji, którą przyrządził nasz Kolega - S. Kolacja była przepyszna, lecz - mimo całej sympatii, jaką darzę Kolegę S. - nie mogę powiedzieć, że była to Jego zasługa.
Kolega S. przygotował bowiem prostą potrawę za pomocą specjalnych garnków, albo - precyzyjniej - garnki przygotowały kolację przy pomocy Kolegi S.
Ryż ugotował się po ludzku - wrzucony w woreczkach do osolonego wrzątku: 30 minut - i jest.
Pokrojone piersi kurczaka zostały obtoczone w oleju z papryką (podobno olej jest niekonieczny, ale przyprawy lepiej się rozprowadzają na naolejowanym mięsie).
Papryka została pokrojona w ósemki.

I zaczęło się przedstawienie.....

Na płycie indukcyjnej marki X., Kolega S. postawił naczynie do gotowania na parze marki X. - woda zagotowała się w jakieś 3 minuty - papryka na parze gotowała się jakieś 15 minut - zwykle gotuje się minut 10, ale porcja była powiększona: posiłek był przygotowywany na sześć osób. Potem cały zestaw do gotowania na parze przestawił na tradycyjną kuchenkę gazową, a na płytę indukcyjną X. postawił patelnię marki X.

Patelnia rozgrzała się po jakichś 15 sekundach, co można było sprawdzić, kropiąc wodą - zachowywała się, jak rtęć na podłodze - skulkowała się. Czas było wyłożyć mięso i przykryć patelnię. A po JEDNEJ MINUCIE przewrócić kurczaka na drugą stronę i.....podawać!

Nie wierzyłam w to, że można smacznie ugotować mięso i warzywa bez soli. Mało tego - podczas moich różnych przygód dietetycznych, wielokrotnie gotowałam dla siebie bez soli: smakowało obrzydliwie. Nie wierzyłam w magiczne wynalazki, z których - wkładając minimum wysiłku - wyjmuje się danie, które smakiem swym zapiera dech. Nie wierzyłam. Do dziś.

Papryce dodałabym tylko nieco octu - i byłaby idealną papryką.
Mięsu nie dodawałabym nic. Było boskie. I - z całą pewnością - nie brakowało mu soli.

Gdzieś musi być pułapka. To nie może być takie proste, że SMAK potraw tkwi wyłącznie w CENIE zestawu garnków X.

czwartek, 21 stycznia 2010

Rodzina patologiczna

Wychodzi na to, że to właśnie my.
Gryzelda przyszła dziś ze szkoły z pretensją, że "cała klasa" ogląda "Dr.House'a", a ona nie wie, o czym rozmawiają, bo my jej nie pozwalamy (nawiasem mówiąc - przypomniały mi się moje szkolne lata, kiedy to WSZYSCY oglądali "Niewolnicę Isaurę", a ja nie byłam dopuszczana do telewizora po dobranocce).
Nie oglądamy seriali - najczęściej programowo i z premedytacją, czasem niechcący - po przypadkowym obejrzeniu CZEGOKOLWIEK w TV, okazuje się, że nie jest to COKOLWIEK, tylko pierwszy odcinek dwu - czteroczęściowej serii. Nie ma wtedy siły, żebyśmy NIE PRZEGAPILI któregoś z następnych odcinków, co jest szczególnie irytujące, kiedy film okazuje się ciekawy. Jest jeszcze trzecia opcja: wiemy, że jest serial, który ma szansę nas zainteresować (jak choćby wspomniany "Dr. House") - gromadzimy więc pieczołowicie całość i.....zalega toto na półce, czekając "niewiadomonaco".
Jest też grupa seriali, które kochają wszyscy, a my nijak nie potrafimy zrozumieć, co w nich jest takiego, żeby codziennie odrywać się od zajęć i - choćby się waliło i paliło - zasiadać na 40 minut przed telewizorem. Takim serialem - kompletnie niezrozumiałym dla mnie - była "BrzydUla". Najpierw traktowałam toto jak każdy inny zjadacz czasu, potem - z wywierconą przez Gryzeldę dziurą w brzuchu ("mamo! zobacz, to jest niesamowity serial, inny niż wszystkie - na pewno ci się spodoba!") - obejrzałam z pół odcinka. Pół, bo więcej nie dałam rady. Luuudzie!!! Ja naprawdę nie wiem, co wszyscy w tym widzą. Pustka, aż echo odpowiada. Za grosz śmiesznych sytuacji ("mamo, to jest takie śmieszne!" - kusiła córka). Za grosz interesujących zwrotów akcji ("mamo, nie mogę się doczekać następnego odcinka"). Za grosz poczucia wstydu, że coś tak bezdennie głupiego można reklamować jako sztandarowy hit telewizyjnej ramówki. Ale niby dlaczego nie reklamować, skoro widzowie tego właśnie pożądają i to właśnie oglądają?
Ha! Obejrzałam też ostatni odcinek, bo akurat miałam nieszczęście przebywać w tym samym pokoju, co telewizor. To było porażające przeżycie. Nigdy więcej nie chciałabym powtórzyć podobnej traumy.
I trudno, Potomki mogą nazwać mnie wyrodną oraz złą matką. Ale ja protestuję i nie wyrażam zgody na robienie wody z mózgu moim nieletnim dzieciom: zakazuję im oglądania tego typu produkcji.

środa, 20 stycznia 2010

porażki edukacyjne

Do kompletu moich porażek edukacyjnych, sukcesywnie dołączają kolejne. I nijak nie potrafię zatrzymać ich niepohamowanego rozrostu.

Swoje własne porażki mam w głębokiej kieszonce, bo jużem taka stara, że aby się spod nich wygrzebać, musiałabym długo kopać. Ale cenię sobie swoją otwartość na wiedzę i chęć poznawania świata.

Za to porażki edukacyjne, które odnoszę na polu Potomków, są dla mnie wyzwaniem - im więcej ich ponoszę, tym bardziej jestem zawzięta, żeby zaszczepić w nich po raz kolejny - po odnotowaniu oporu - chęć poznawania wszystkiego, co nas otacza. Bo czymże innym jest nauka, niż poznawaniem, otwieraniem się na świat?

O Gryzeldzie pisałam jakiś czas temu.

Dziś skompletowaliśmy trzy semestralne tróje Gburka - biologiczną, chemiczną oraz fizyczną. Nieprzypadkowe to tróje - zapracował na nie ciężko każdym dniem olewactwa nauki od początku roku szkolnego. Myślał (chociaż sygnalizowałam, że nie tędy droga), że uda mu się prześlizgnąć, jak do tej pory - niewielkim nakładem czasu i wysiłku. Przy czym trója biologiczna jest tym dotkliwsza, że prostym manewrem udowodniłam Chłopcu, że wystarczyło 15 minut pracy po każdej lekcji, żeby mieć nie tylko czwórkę, ale i piątkę. Co tam oceny! Wystarczyło te 15 minut, żeby tę biologię polubić i się nią zwyczajnie zachwycić. Myślę, że koniec roku będziemy świętować w zupełnie innej atmosferze - Gburek wszak przejął się swoimi osiągnięciami edukacyjnymi bardzo.

Nie ukrywam, że zestaw "otrójowanych" przedmiotów, wynika w prostej linii z tego, że Potomki postanowiły zgodnie (na przekór matce?) dać odpór ciąganiu ich po lasach i polach w celach krajoznawczych, zbuntować się przeciw włóczeniu ich po krzakach i demonstrowaniu gatunków ptaków oraz roślin leczniczych. A przede wszystkim pokazać, że na nic wysiłki ojca-matki, kiedy Dzieć się zaprze i odmówi przyswajania wiedzy - czy to podanej w terenie, czy też w szkolnej ławie.

Potomki nie lubią:
- zwiedzać
- chodzić do muzeów
- łazić po lasach (ze szczególnym uwzględnieniem ścieżek edukacyjnych)
- łazić po szlakach (wysokogórskich nawet nie próbowaliśmy, wietrząc problemy)
- brać udział w wykładach i innych warsztatach naukowych
- dociekać, skąd co się wzięło i dlaczego tak funkcjonuje

Gdybym-że ja miała takie możliwości, jak one, uuuu......byłabym na studiach już w wieku piętnastu lat.

Na końcu - ku ostatecznemu pognębieniu siebie w roli edukatora - muszę przyznać, że nawet jazdy na rowerze, na rolkach, łyżwach oraz pływania Potomki nauczyły się bez mojego udziału, za to przy czynnym udziale zupełnie obcych instruktorów. Nie nadaję się na nauczyciela - ani po mamusi, ani po tatusiu nie odziedziczyłam stosownych genów (to po kim???).

wtorek, 19 stycznia 2010

palec Boży

Jest w naszym życiu takie COŚ, co powoduje, że robi mi się dziwnie, ale tak pozytywnie dziwnie.

Od zeszłego lata odwiedza nas A. - chłopak o rok starszy od Gburka. Odwiedza nas, żeby pomóc nam w drobnych pracach podwórkowych i zarobić parę groszy. Nie musimy go zatrudniać, ale to robimy - widzimy, że chłopak się stara - zapytany o naukę, odpowiada, że uczy się w ośrodku dla dzieci z trudnych rodzin - uczyć się lubi i ma dobre stopnie. Ale zarabiać trzeba, bo w domu kasy nie ma, a on czasem bratu chciałby prezent zrobić. I radzi sobie.

Po raz pierwszy pojawił się, kiedy zarastaliśmy trawą, z dnia na dzień odwlekając moment koszenia - rozległ się nagle dzwonek - tak poznaliśmy A. Potem chłopak pojawiał się zawsze, kiedy trawa wymagała przystrzyżenia. Nie, nie za każdym razem - bo czasem mamy ochotę sami pobawić się kosiarką. A. dokładnie wyczuwa moment, kiedy nadchodzi dzień, w którym będzie potrzebny.
Nastał czas grabienia liści. Sytuacja podobna do tej z trawą. Nawet przemogłam się i zgrabiłam część z nich. Pozostało zgarnąć wszystko na jeden stos i zrobić ognisko. Nie było chętnych. Nawet już po trosze zaczęłam się irytować, że zastaną nas pierwsze śniegi: zadzwonił dzwonek - A. Znowu na czas.
Spadł śnieg. A. jest u nas regularnie. Raz zdarzyło się, że chodnik został bladym świtem odśnieżony przez sąsiada - A. się spóźnił, bo przecież on rano chodzi do szkoły. Zamiast kasy dostał dużą czekoladę - za gotowość do pracy.
Jest takim dobrym duszkiem - zjawia się zawsze, kiedy jest potrzebny. Niesamowite jest to, że on wie, kiedy trawa wymaga skoszenia, liście zgrabienia a śnieg odśnieżenia (to ostatnie to chyba najłatwiej...).

Oprócz pomocnego A., mamy też szereg sytuacji, kiedy to spotykamy różne osoby, trafiamy na różne sytuacje, książki, filmy - akurat takie, które pomagają nam podjąć trudną decyzję, przeważają szalę na jedną stronę, albo....pokazują drogę, której wcześniej nie widzieliśmy. Zbieg okoliczności? Czyjeś celowe działanie, kierownictwo "z góry"? Tak jak w tych dowcipach :

1. W czasie powodzi stoi człowiek na dachu i modli się o ratunek. Przypływa pierwsza łódź - człowiek mówi: "nie popłynę, Pan mnie ocali". Potem druga i trzecia - to samo. Człowiek tonie, trafia przed oblicze Pana i zgłasza pretensje. A Pan na to: "trzy łodzie wysłałem po Ciebie, co mogłem jeszcze zrobić?"

2. Pobożny biedak modli się o wielkie bogactwo. Po latach, stojąc przed obliczem Pana, pyta: "dlaczego, Panie, nie dałeś mi bogactwa, chociaż tak Cię o to prosiłem?" "Człowieku!" - odpowiada Pan - "trzy razy w twoim miasteczku padła wygrana na loterii, a ty ani razu nie kupiłeś losu!"

Ja tam wierzę w znaki i drogowskazy. I staram się je wykorzystywać. Obym potrafiła dostrzec wszystkie.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Zmiany, zmiany, zmiany....

Jakby nigdy nic, napiszę niewiele znaczącego posta. Na przekór rzeczywistości, która mnie aktualnie boleśnie gryzie, ale której nie chcę dawać zarządzać całą moją przestrzenią - jest wystarczająco uwierająca tam - w realu, żeby ją jeszcze przenosić tu, do świata wirtualnego. Także nie będzie ani słowa o tym, o czym naprawdę chciałabym napisać - będzie za to o tym, o czym napisać mogłabym kiedykolwiek. Taka niezobowiązująca, z niczym - sytuacyjnie - niezwiązana notka.

Obejrzeliśmy z Gryzeldą "Akademię Pana Kleksa" (i Gburkiem, oczywiście, ale to Dziewczę właśnie teraz pracuje nad lekturą). Zasadzałam się do filmu z zaciekawieniem - pamiętam, jak pogoniono nas - w trzeciej lub czwartej klasie - do kina (piękne czasy, kiedy w Otwocku było kino "Promyk"). I jak bardzo technologicznie był ten film zaawansowany. I jak wiele emocji towarzyszyło nam, kiedy Pan Kleks powiększą kaczkę...Albo jak Wilkołaki atakowały królestwo Księcia Mateusza. I jak chciałam być Adasiem, żeby znaleźć się w takiej fajnej szkole - chociaż wcale a wcale nie miałam problemów w "mojej" szkole. Tak, lubiłam "Akademię Pana Kleksa"a kasety z piosenkami z filmu były jednymi z pierwszych, które w ogóle mi zakupiono. Następne części sfilmowane były beznadziejnie - bez szacunku dla książkowego pierwowzoru - ale "Akademia" była dla mnie hitem.

A współcześnie - rozczarowanie! Owszem - ciepło robi się na duszy, kiedy słyszy się piosenki swojego dzieciństwa, ale cala reszta: czym tu się zachwycać? Technologicznie - 500 lat za cywilizowanym światem (postać Szpaka!!! Wilkołaki!!!). Ubranka chłopców - głęboki PRL. Tylko Brzechwa się broni - poniekąd.

Bo współczesne dzieci krzywią się na wizyty Pana Kleksa w pokoju śpiących chłopców. A już przy całowaniu w czoło chłopców przez nauczyciela - głośno wyrażają swoje oburzenie. Największe jednak zgorszenie wywołuje scena, która - pamiętam doskonale - wywołała u ich rówieśników dwadzieścia lat temu - jedynie wybuch wesołości: kiedy uczniowie akademii wskakują na golasa pod prysznic. Nie - współczesne dzieci mają jasne granice własnej nietykalności i wąską osobistą przestrzeń prywatną - nie mieści się w niej wskoczenie na golasa do jeziora ani przyjacielski pocałunek. Nagość jest intymna, pocałunki i uściski są molestowaniem. Ot, jak zmieniła się mentalność na przestrzeni lat dwudziestu.

Ale czegóż chcieć od Potomków, skoro im nawet poczciwa piosenka o burym kundlu kojarzy się nieprzyzwoicie:
"Razem ze mną kundel bury,
Penetruje wszystkie dziury"

Od małego kosmate myśli im w głowie....

niedziela, 17 stycznia 2010

ubogość językowa

Słowotwórstwo słowotwórstwem, ale dochodzę do wniosku, że jednak ubożejemy językowo. Pojawiają się słowa - wytrychy i słowa - przecinki oraz słowa - kameleony.

U nas ostatnio rekordy biją dwa:

wytrych - "cośtamcośtam" - przyjęło się po niesławnej pamięci posłance naszego parlamentu

"Cośtamcośtam" można powiedzieć zawsze i w każdych okolicznościach, kiedy brakuje nam słowa. Wpada do domu Gryzelda i opowiada z przejęciem, co wydarzyło się w szkole - chce to zrobić szybko, słowa nie nadążają za pędzącymi myślami: "no i wtedy Michał powiedział cośtamcośtam, a na to Ola....". Przybiega Gburek i zdaje pełną emocji relację z lekcji biologii: "weszła do klasy i zaczęła mówić cośtamcośtam, a wtedy Ania....." Aaaaaa! Byle szybciej, byle zdążyć powiedzieć, co się miało do powiedzenia i oddalić do swoich czynności. Sama już zaczynam się łapać na nadużywaniu tego wytrycha. Wprowadziliśmy więc karę wysokości 10 groszy za każde użycie.

kameleon - "masakrycznie" - chyba wzięte z jakiegoś polskiego filmu

Masakrycznie śmieszne, masakrycznie fajne, masakra, zmasakrowany - wszystko co dobre, złe, wzbudzające emocje, można nazwać tym słowem. A tak naprawdę - bida językowa aż piszczy - tak, tak, ja też używam. Złapałam się na tym, kiedy z własnej woli powiedziałam "masakrycznie masakryczne". Od tego czasu staram się pilnować. Nie powiem, żeby było łatwo.

sobota, 16 stycznia 2010

wspomnienie sprzed lat pięciu

Był rok 2004. Albo 2005?
Zaczynały się konkursy esemesowe. "Wyślij esemesa, dostaniesz nagrodę!" - kusiły liczne komunikaty. Potomki dostały w tym czasie - na spółkę - swój pierwszy telefon. Bardziej dostał go Gburek, jako "starszybrat", ale i Gryzelda miała prawo z niego korzystać. Potomki od razu zostały poinformowane, że jest zakaz konkursów, esemesów i innych fajerwerków - telefon dostały, żeby babcia mogła do nich zadzwonić bez naszego pośrednictwa.

Któregoś dnia, kiedy jechaliśmy przez miasto samochodem, Gryzelda nagle schowała się pod siedzenie. "co się stało?" - zapytałam zaniepokojona. "Mamo, szybko, odjedź stąd, nie stój koło tego samochodu!" - widziałam, że jest naprawdę przestraszona. "Mów szybciutko, o co chodzi!" - zarządziłam, nie bardzo mogąc "odjechać szybciutko" na czerwonym świetle.

"bo wiesz....jak na nasz telefon przyszedł esemes o konkursie, to ja im odesłałam....odesłałam, że są głupkami! a tam w samochodzie jest pan z orange i on na mnie patrzy!!!o na pewno wie, że to ja wysłałam, że jest głupi"

piątek, 15 stycznia 2010

Paskudny Zielony Gnom!

W środę nocą napisałam poniższego posta, zamierzając opublikować go czwartkowej nocy. Dziś mój W Zad Gryziony Ropuch dopisał ciąg dalszy, bo przecież to, co już napisałam, było zbyt proste.
Środa
Moje peany na cześć zimy przerwał Zielony Wredny Potwór.
Od początku wiedziałam, że mi to zrobi, gdyż jego złośliwa natura ujawnia się cyklicznie i regularnie, odkąd jest z nami. Nieważne, że kocham go mimo wszystko, a nawet wbrew oraz na przekór wszystkiemu, że bronię przed wyrzuceniem na śmietnisko, którym to wyrzuceniem wielokrotnie groził mu Jonatan, płacząc niemal z bezsilności, nad jego zwyrodniałym charakterem.
Jest z nami od trzech lat. W ciągu tych trzech lat włożyliśmy w niego tyle kasy, że moglibyśmy kupić najmarniej TRZY NIEWREDNE, choć Jemu podobne. Ale nie - po każdej reanimacji, gładząc Go pieszczotliwie po zielonym, poczciwym pysku, szepczemy mu czule: "teraz już wszystko będzie dobrze, prawda?". A juści! Jest dobrze - do następnej spektakularnej AFERY, która kosztuje nas nie tylko pieniądze, ponieważ - POSPOLITA ŚWINIA - wybiera sobie czas na awarie właśnie wtedy, kiedy jest na to najmniej odpowiedni moment.
Jonatan pojechał na delegację. Swoim ekonomicznym i niezawodnym autkiem. Mnie zostawił z MIŁOŚCIĄ MOJEGO ŻYCIA - Tym, Który Wyjedzie z Każdej Zaspy, Cudem Brytyjskiej Myśli Technicznej, Zagadką Polskich Warsztatów (my przerobiliśmy już cztery - i to jeszcze nie koniec) - Moim Ukochanym Łosiem - Land Roverem.
Nie zdążyłam pojechać NIGDZIE, chociaż plany miałam przebogate....Zielony Wredniak postanowił, że od dziś nie będzie zapalał...bo nie. Wczoraj i przedwczoraj zapalił, dziś rano zapalił, ale w południe już nie - i koniec. No bo kto tu w końcu rządzi?
Wzbogaciliśmy więc miejscowe korporacje taksówkowe, bowiem nasze miasteczko - choć rozległe przestrzennie - ubogie jest w sieć publicznej komunikacji. A zajęć dodatkowych u Potomków dostatek: dziś była do obskoczenia muzyka i basen oraz standardowy, codzienny odbiór Gburka ze szkoły. Wspomogliśmy Panów Taksówkarzy kwotą 40 zeta - dlatego tylko tak niską, że postanowiłam dzieciom zafundować zimowy spacerek na dwóch niedługich odcinkach (musiałam przekupić ich świeżymi bułeczkami - za darmo odmawiają chodzenia). Jutro ciąg dalszy rozbijania się taksówkami - Gburek już się oflagował na moją nieśmiałą propozycję, że może ze szkoły to jednak wróciłby pieszo?
Czwartek
Gburek pojechał rano do szkoły taksówką - 10 zeta.
Kolega M.K., wezwany na pomoc w odpaleniu Podłego Zewłoka, za pomocą urządzenia zwanego prostownikiem, pojawił się około 13 - tak, żeby ewentualnie zdążyć pojechać - którymbądź samochodem - po plecak Gburka (po szkole chłopiec miał iść na dżudo - wyjątkowo pieszo, marne trzy kilometry - ale moja wyrodność nie sięga tak daleko, żeby kazać biegać synowi po mrozie z ponad dziesięciokilogramowym plecakiem i sporą torbą ze strojem sportowym). Zielone Ścierwo nie było łaskawe się naładować, więc uprzejmy kolega zostawił mnie na straży, sam zaś pojechał własnym autem obsłużyć moje dziecię. Wrócił po godzinie - po drodze miał jakieś Sprawy, zadzwonił, żebym nie stała cały czas na mrozie, tylko co jakiś czas sprawdzała, czy się ładuje. Ładował się dzielnie - Zgniłek Popaprany - na tyle dzielnie, że ODPALIŁ po godzinie.
Co robić? Cieszyć się, czy płakać? Na co mi on dziś, skoro do zakończenia zajęć Gburka jeszcze dwie godziny(i tak jest po niego zawezwana taksówka - kolejne 20 zeta), a ja nie mogę Brytyjskiego Łotra wyłączyć, po przecież Cud Odpalenia dwa razy się nie wydarzy.....Kolega poradził, żeby pojeździć Bydlakiem trochę, niech się rozgrzeje. Ruszyłam ochoczo, bowiem uwielbiam - w gruncie rzeczy - poruszać się po drogach w Jego sporawym - choć ułomnym - cielsku. Jechało mi się świetnie - zgodnie z zaleceniem nie podłączałam radia, a nawiew miałam włączony tylko trochę, żeby nie obciążać akumulatora. Pokręciłam się po mieście i postanowiłam wyjechać na naszą dziesięciokilometrową obwodnicę, żeby Drań spokojnie się podładował, rozgrzał - i czego Mu tam jeszcze potrzeba. Jedziemy sobie, mój jegomość, jedziemy.....i tak sobie jedzieeeemyyyy (o jak ja dawno nie czytałam "Ogniem i mieczem!!!") - droga prosta, prędkość stała - 80km/h. Dojeżdżamy do ronda, na którym mam wykonać nawrotkę - ale ja nie zwalniam, bo za wcześnie - to Ten Łach Sparszywiały zwalnia!!! Sam z siebie! Dociskam gaz - a on dalej zwalnia, aż - na samym rondzie - bo gdzieżby indziej - wykonuje dramatyczne aaaaaaach - i cichutko zdycha. Siłą rozpędu staczam się z ronda - na tyle, żeby nie tarasować przejazdu.
Jestem 10 kilometrów od domu, z dala od stacji benzynowej, na której mogłabym się ogrzać, przede mną wizja oczekiwania na kogoś, kto odholuje Zielone Zdechłe Monstrum gdziebądź. A lista śmiałków jest boleśnie krótka - mało który pojazd jest w stanie podołać ciągnięciu Ostatecznie Zdedanego Olbrzymka. Na szczęście nasz sąsiad ma warsztat samochodowy a w nim Lawetę - obiekt moich westchnień w dniu czternastego stycznia o godzinie szesnastej trzydzieści. Sąsiad ma też - ku mej nieopisanej uciesze - czas, żeby mnie wspomóc swoją Lawetą.
Po godzinie stania na mrozie, docieram do domu, szczękając zębami. Pierniczony Zieloniuchny Zgred dociera do domu jak ostatni Łachmyta, co to z knajpy go siłą wywlekać trzeba - o tak:

Żebyż to jeszcze był koniec naszej wspólnej dzisiejszej przygody.....Ale nieeee - to nadal byłoby zbyt proste....Kolejną godzinę spędzam przed bramą, usiłując - wraz z dwoma panami - ściągnąć Gada z Lawety na ziemię. Gdzież jego Lordowska Duma? Gdzież jego Brytyjski Majestat? Nie ułatwiają sprawy dwa fakty: 1. drzwi kierowcy tylko ja jestem w stanie otworzyć (zacinają się w sposób bardzo specyficzny), 2. szyba od kierowcy nie otwiera się wcale - komunikacja między Panem Obsługującym Lawetę i Panem Usiłującym Sprowadzić Padalca na ziemię jest mocno utrudniona. Jakież problemy napotkali ci dwaj przemili ludzie? Otóż Paskudny Drań postanowił zablokować sobie koła, tylne - na amen. Próbował ktoś zepchnąć po pochylni CIĘŻKI samochód z zablokowanymi kołami? A próbował ktoś - już zepchnięty(cudem!!!) - ustawić na śniegu w taki sposób, żeby nie tarasował drogi? No to nam się to PRAWIE udało. Pozostaje mieć nadzieję, że do momentu Cudownego Ruszenia Monumentu Land Rovera, nie będzie naszą uliczką przejeżdżał Tir, śmieciarka, czy - nie daj Boże - pług, zostało sprawdzone, że osobówki się zmieszczą (już słyszę te kąśliwe uwagi sąsiadów pod moim adresem: "a ta kretynka co tak na środku zaparkowała?").

Jonatan - na wieść o Przygodach Pewnego Autka - powiedział tylko (już ochłonąwszy - przy pierwszej rozmowie używał tylko SŁÓW) - niech ten Wieprz się modli, żeby to był akumulator, bo jeśli to będzie coś innego, to sprzedam bez litości do rolnika, będzie - Kanalia - buraki woził!

A ja odmarzam pooooowooooliiiii.

czwartek, 14 stycznia 2010

Peanik i pytanko

Właśnie prawie skasowałam sobie długiego posta. Na bloxie byłoby "po ptakach", jeśli przypadkowo zamknęłabym stronę. A tutaj - elegancko znalazłam cały tekst w kopiach roboczych, dzięki automatycznemu zapisywaniu. Małe, a cieszy.

O! I odkryłam, dlaczego czas realny nie zgadza mi się z bloggerowym - otóż byłam w strefie czasu pacyficznego - GMT-8, hehe - ależ ma podróżnicza dusza wyłazi ze mnie na każdym kroku! Teraz muszę zrobić porządek w notkach.

I - trochę egocentrycznie - zapytam: czy ktoś tu w ogóle bywa? Nie potrafię znaleźć miejsca, gdzie widać listę gości i nie wiem, czy piszę sobie dla siebie jedynie, czy może mam milczących Czytelników?

środa, 13 stycznia 2010

Dziwna maniera

Dla ochłonięcia po świetnej książce, postanowiłam przeczytać czytadło. Padło znowu pozycję młodzieżową, kolejny tom autorstwa Katarzyny Majgier o nastolatkach pt. "Marzycielki" .

Książka jest - tu użyję bardzo adekwatnego słowa - FAJNA.

Jednak nieodmiennie zastanawia mnie - i frustruje - maniera pisania w czasie teraźniejszym. Po co i dlaczego? Jest to na tyle denerwujące, że już kilka książek przez fakt podobnego zabiegu autorskiego, odłożyłam nieodwołalnie na półkę - tego nie da się czytać!

Tu - łyknęłam z obrzydzeniem (wraz ze smrodkiem dydaktycznym, na szczęście nie dla mnie - starej - przeznaczonym), tylko dlatego, że jest niewiele do łykania - ale każde zdanie przyprawiało mnie o skręt wnętrzności.

Chyba muszę wreszcie przeczytać coś poważniejszego, bo zdziecinnieję do reszty....

wtorek, 12 stycznia 2010

Trudi Canavan

Trudno, jestem niedojrzała czytelniczo. Nic już na to nie poradzę, ale jedyne książki, które są w stanie zapewnić mi oderwanie od świata, spowodować, że nie śpię i zapominam o jedzeniu, są ostatnio książkami dla młodzieży. O, przepraszam, jeszcze Jonathan Carroll, ale już dawno nic nowego nie napisał.

Przez ostatnie lata zdarzyło mi się, że:
- czytając "Harrego Pottera" na chorwackiej plaży, spaliłam się na węgiel
- czytając "Atramentowe serce" w drodze z wakacji, zapomniałam, że powinnam pilotować kierowcę
- czytając trylogię o Czarnym Magu Trudi Canavan, przegapiłam Sylwestra

Nie wspomnę, że zarwałam kilkanaście nocy i karmiłam rodzinę pizzą oraz pierogami z zamrażarki, bo to oczywiste.

"Gildia magów", część pierwsza serii, przemawiała do mnie opornie i podchodziłam do niej dwa razy - było dużo nowych słów, które mnie denerwowały i uważałam je za zbędne (szczerze mówiąc - nie jestem wielbicielką fantasy). Za to "Nowicjuszka" oraz "Wielki Mistrz" pochłonęły mnie całkowicie: czytałam w dzień, w nocy, pomimo obowiązków i powinności.
Nie, nie jest to Wielkie Dzieło. Jest to powieść przygodowa dla młodzieży raczej, niż dla dorosłych. Ale zdecydowanie taki rodzaj lektur jest adresowany do mnie: widać - edukowana na Trylogii Sienkiewicza oraz Muszkieterach Dumasa - wyrosłam na czytelniczkę, która potrzebuje BOHATERA, przeżywającego PRZYGODY. Nie dla mnie książki filozoficzno - psychologiczne, dramaty ani wzruszające romanse.

Jak zawsze przy tego rodzaju lekturach, zazdrościłam po cichu autorce jednego: wyobraźni. Ale przecież nie wszystkim po równo rozdano talentów - byłoby nudno na świecie.

Teraz zachęcam Potomki do sięgnięcia po tę lekturę, ale opornie mi to idzie - Jedno ma bardzo wysokie wymagania co do książek, niewiele z nich spełnia wyśrubowane kryteria, Drugie ma do przeczytania tak długą listę (niekoniecznie ambitnych pozycji), że pani Canavan po prostu została ustawiona w kolejce.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Gametofit

Dziś, zdruzgotana faktem, że Gburek będzie miał tróję na semestr z biologii (z biologii???tróję???), poczęłam oglądać jego książkę od tegoż przedmiotu i odnalazłam CD. Od razu wiedziałam, że jestem uratowana - dzieci ochoczo wzięły się do rozwiązywania zagadek edukacyjnych z tejże płyty.
Dotarłszy do zadań z mszaków, Gryzelda przeczytała pytanie:

"Co to jest gejmtofit?"

Przesadzamy z angielskim???

niedziela, 10 stycznia 2010

18

Kto późno wstaje, ten się wreszcie wyśpi...
Niestety - jestem Nocnym Markiem. W nocy mogę wszystko - spanie wydaje mi się niepotrzebną stratą czasu. Za to rano.....rano jest czas na spanie! Dziś Rodzina wspaniałomyślnie dała mi wolny poranek. Obudziłam się więc w pustej sypialni, z lekką paniką stwierdzając brak Małżonka - on wszak też nie należy do Rannych Ptaszków. Małżonka odnalazłam w salonie, już po śniadaniu. Z przerażeniem spojrzałam na zegarek - wskazywał 12.30. to już chyba lekka przesada, nieprawdaż? Nawet, jeśli idzie się spać po 3 w nocy. Reforma jest niezbędna, aczkolwiek - nie ukrywam - będzie bolesna, szczególnie jej poranna część.

Z okazji osiemnastki WOŚP, Gburek po raz pierwszy aktywnie uczestniczył w zbieraniu - a raczej w opróżnianiu puszek: zebrane na ulicach pieniądze liczył w miejscowym Sztabie Orkiestry. Gryzelda zapowiedziała, że ona w przyszłym roku obowiązkowo też będzie wolontariuszką. Lubię te drugie niedziele styczniowe. Lubię tę atmosferę, która towarzyszy pospolitemu ruszeniu do kieszeni. Może ja sama nie nadaję na podobnych falach, co Owsiak, może to całe wariactwo stało się bardziej wydarzeniem medialnym, a WOŚP prężnie działającą firmą, niż niekontrolowanym porywem serca - jak na początku, ale za rokroczne porwanie większości tego ponurego kraju - mimo zawiei i zamieci, zasypanych dróg i zamrożonych pociągów - należy mu się szacunek i już. Styczeń bez finału WOŚP nie byłby już moim styczniem...

Śnieżyca coraz bardziej przysypuje nas białym - na zmianę, ale konsekwentnie - to puchem, to kulkami, to płatkami. Ostatnio taką zimę widziałam w górach, na nizinach to chyba jeszcze za czasów zamieszkiwania mojego Pierwszego Domu, kiedy to do szkoły podstawowej miałam 3 kilometry i nikt nie płakał nad moim losem i nie biadolił, że na pewno przypłacę drogę przez zaspy zapaleniem płuc. A autobusów nie było....że o samochodach prywatnych w ogóle nie wspomnę (do tej pory moi rodzice nie mają auta).

Jeśli przez kilka dni mnie nie będzie, przybądźcie mnie odkopać spod śniegu - odszczekam wtedy to wszystko, co napisałam o medialnej przesadzie odnośnie pogodowego Końca Świata.

sobota, 9 stycznia 2010

Zimowa Apokalipsa

Koniec Świata, Panie, Armageddon i Apokalipsa.
Śnieg spadł w naszym kraju, ogarniętym wszak - wiadomo to od lat - globalnym ociepleniem. Śnieg w styczniu w północnej części półkuli północnej - toż to ewenement! Wszystkie media ogłosiły katastrofę. Jeśli pogoda się utrzyma (a meteorolodzy przestrzegają, że na to się zanosi), wyginiemy jak mamuty, a nasze zamrożone zwłoki po milionach lat odnajdą jakieś Stworzenia.

Ludzie zwariowali. Traktują NORMALNE - o tej porze roku, w tym miejscu świata - zjawisko atmosferyczne jak jakieś niespodziewane, zdumiewające i zaskakujące wydarzenie. Czytając wiadomości w necie mam wrażenie, jakby na terenie Polski wybuchły ze trzy wulkany.

Dziś Gburek miał organizowane swe - spóźnione - urodziny dla kolegów. Zgodnie z planami: najpierw gra terenowa w lesie, potem ognisko z kiełbaskami, na końcu tort i zabawy w budynku leśniczówki. Dla mnie - plany bombowe, sama bym z chęcią na takie urodziny poszła.

Z planowanych 18 osób, zjawiło się 10. Oficjalne tłumaczenia: "bo zajęcia, choroba, cioci imieniny".... Osobiście uważam, że rodzice po porostu przestraszyli się zamieci - że te ich biedne trzynastoletnie maleństwa zamoczą butki, biegając po lesie. Ba! Nawet ci, którzy przywieźli dzieci, upewniali się, że nie będziemy zbyt długo na wolnym powietrzu: "bo wiecie państwo, ta pogoda..."

Co to będzie, kiedy te dzieci będą dorosłymi? Przecież na własne życzenie wyrastają na wątłe wymoczki, oglądające świat zza bezpiecznej szyby - mieszkania albo samochodu.

piątek, 8 stycznia 2010

Dojrzewanie

Od kiedy wiadomo, że z mojego syna nie wyrośnie budowniczy mostów a z córki badaczka owadów? A z innych Synów i Córek szewcy, krawcowe, matematycy, dentystki....

A może nadal mają szansę? Mimo widocznych obecnie predyspozycji do zupełnie innych zawodów?

Czy totalny brak zainteresowania klockami lego już w wieku czterech lat, to jakiś sygnał?
Czy to, że Matka Dzieciom chłonie przyrodę w każdym z jej przejawów, a córka krzywi się na widok rysunku komórki roślinnej, to już ZNAK, że nic z tego nie będzie?

Czy to, że DZIECKO przychodzi do nas JAKIEŚ, z określonymi możliwościami, zdolnościami, predyspozycjami - powoduje, że w zasadzie mały wpływ mamy na to, kim zostanie i jak pokieruje swoim życiem?

Możemy tylko dreptać w miejscu, dostarczać bodźców, zainteresowywać światem - w jak najszerszym znaczniu tego słowa.

W "Zwierciadle", opisując SŁAWNYCH, piszą zwykle - syn malarza i nauczycielki, córka prawnika i lekarki - ma to jakieś znaczenie? Piszą o aktorach, pisarzach, działaczach - jakie znaczenie miało to, że ich rodzice byli tym, kim byli zawodowo? Chyba ważniejsze jest to, kim byli jako ludzie i rodzice, nie jakie mieli wykształcenie kierunkowe.

Dlaczego mój syn nie będzie budowniczym? No na pewno nie dlatego, że nie budowałam z nim z klocków lego - uwielbiałam to robić! Przestałam, kiedy uświadomiłam sobie, że to ja się bawię, nie on.
Dlaczego moja córka nie zostanie przyrodniczką? Na pewno nie dlatego, że nie pokazywałam jej piękna świata nas otaczającego - może właśnie to ją zraziło - to moje wariackie ciąganie Rodziny po dzikich chaszczach i ostępach w poszukiwaniu życia.

Dlaczego mój syn najchętniej zostałby piłkarzem (choć ostatnio skłania się do zostania KRYTYKIEM - wszystkich i wszystkiego - nadaje się znakomicie) -no przecież nie dlatego, że jesteśmy kibicami! Jonatan w życiu nie obejrzał żadnego meczu, póki Gburek nie zainteresował się piłką!

Dlaczego moja córka chciałaby być aktorką albo chociaż sławną piosenkarką (z naciskiem na sławną) - no chyba nie dlatego, że coś jej pokazałam - ja, chodząca nieśmiałość, dla której ostatnią fajną rzeczą na tym świecie byłoby zostać rozpoznawalną prze TŁUM.

Dlaczego ja ani przez chwilę nie chciałam zostać nauczycielką, mimo tego, że wychowywałam się w nauczycielskim domu, z dwojgiem rodziców pracujących w tym trudnym zawodzie?Że moim pierwszym przedszkolem był pokój nauczycielski i ławka szkolna, gdzie czekałam aż mama skończy prowadzić lekcje....

Pokrętne są losy naszego życia, dojrzewania i wyborów.

Póki co, chciałabym, żeby Potworzęta lubiły i miały możliwość podróżowania.
Jako i ja. Albo nawet bardziej.

czwartek, 7 stycznia 2010

Pamiętniki

Z pewnych względów ZOSTAŁAM ZMUSZONA do przejrzenia swoich szkolnych pamiętników.
Czynię to zwykle niechętnie, ponieważ obraz trzynasto - siedemnastolatki, jaki się tam jawi, nijak nie pasuje do mojego wysokiego mniemania o sobie....
Ale jak trzeba, to trzeba.
No i znalazłam tam otóż taki kwiatek:
"Historyk zarządził, że zamiast odpytywać, zrobi nam kartkówkę. Wszyscy byli załamani, a Jonatan stwierdził nawet, że jest kompletnym zerem. Pocieszyłam go, że dam mu ściągnąć (siedział w ławce za mną), jeśli tylko będę potrafiła odpowiedzieć. Zaczęła się klasówka. Kiedy tylko napisałam odpowiedź na pierwsze pytanie, odwróciłam się, żeby Jonatan widział, co pisać. Ale spostrzegawczy Historyk był błyskawiczny: "Iksińska odwróć się, bo Igrek za dużo ściągnie"

Niby zwykła klasowa sytuacja....ale czytanie swojego własnego, podwójnego nazwiska w takiej konfiguracji jest co najmniej zabawne. Ciekawe, co pisząca te słowa czternastolatka powiedziałaby na spotkanie ze mną - od prawie czternastu lat żoną pana Jonatana Igreka, panią Jasmeen Iksińską - Igrek.

PS. Tak, przyznaję się, mam dziwny i nieracjonalny opór przed podawaniem w sieci mojego imienia, nazwiska a nawet imion moich psów. Wiem, że anonimowość w internecie jest iluzoryczna, ale jednak wolę ją zachować przynajmniej w takim stopniu, w jakim potrafię. Owszem, mam świadomość, że wiele opisywanych sytuacji (jak chociażby powyższa) przez to traci część sensu czy humoru. Trudno....

środa, 6 stycznia 2010

słowotwórstwo

Mistrzynią świata w słowotwórstwie, rzutem na taśmę, zostaje A.
W końcówce roku 2009, pobiła bowiem naszego Majstra S., który już - już otarł się o pierwsze miejsce....

Słowem ulubionym pana S. jest "pirzyć" - w różnych wariantach.
"rozpirzyło się" - zepsuło się
"trzeba wypirzyć" - wyrzucić
"zapirzać" - iść szybko
"wpirzyć" - wtłuc komuś, albo wcisnąć coś gdzieś (najczęściej siłą)

i tak dalej, i tak dalej....

Ma też nasz Majster wiele innych przysłów, powiedzonek oraz złotych myśli i opowiastek - na każdą okazję.

Jednak A. przebiła wszystko.
Spotkaliśmy się u nas na poświątecznej kawce i dojadaniu resztek słodyczowych. Wszystkim bardzo przypasowały trufelki obtaczane w orzechach. A., sięgając po kolejnego, rzekła z delikatną skruchą:

"przepyszne te DUPOROSTY"

czyż nie mistrzowskie oddanie nazwą charakteru zjawiska? Jak dla mnie - owszem.

wtorek, 5 stycznia 2010

Dokarmianie

Korzystając z tego, że przypadkiem mam kawałek podwórka, dokarmiam okoliczne ptactwo.
Do karmnika sypię specjalnie zakupione - w sklepie zoologicznym - ziarenka, krzew bzu obwieszam słoniną - ja mam radochę, że ptactwo przylatuje ochoczo na wyżerkę, ptactwo - mam nadzieję - też ma radochę, że nie musi grzebać pod śniegiem.
Wczoraj nadszedł czas wywieszania kolejnej porcji słoniny: zaopatrzyłam tłuszcz w nitkę i ruszyłam do ptasiej stołówki. Kiedy już - dumna z siebie - powiesiłam - fakt, tym razem dość słusznej wielkości - smakołyki dla sikorek, otworzyło się okno i odezwał się prześmiewczy głos Jonatana:
- co ty? pterodaktyle tym będziesz karmić????
Pterodaktyle pterodaktylami, ale wieczorem zauważyłam Buravą, która przeskoczyła płotek i skradając się w okolice karmnika, przeszukiwała węchowo teren, potem zaś wspięła się na tylne łapy i próbowała sięgnąć do dyndającej na gałęzi słoniny. Ładna, 30-kilogramowa sikorka. A ja się dziwiłam, że słonina znikała w takim tempie, do tego razem z nitkami, na których była zawieszona.....

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Chaos informacyjny

Długo broniłam się przed nowym gadu-gadu. Jako stara konserwatystka, wolę to, co znam, niż to, co jest nowe, jakiekolwiek wygodne funkcje by oferowało. Gburek nalegał i podśmiewał się: "mamo, to już wstyd, teraz WSZYSCY mają nowe gg", Gryzelda kusiła: "będziesz mogła sobie zrobić własny avatar i będziesz widziała, jak się zmieniają moje avatary...."
A ja twardo: "nie" i "nie".
Aż dziś, zmęczona ciągłym okienkiem: "pobierz nowe, lepsze gg", na odczepnego (żeby wreszcie przestało mi irytująco migotać) POBRAŁAM.
No i się zaczęło......
Milionpięćsetczterdziecisiedem okienek, ikonek, obrazków, linków, tysiącdwieściepięćdziesiąttrzy informacje na sekundę: kobieta wpadła pod tramwaj na wsi, mężczyzna w ciąży zmarł na grypę, kot pogryzł bulteriera - wszystko rzuca się na mnie, kiedy usiłuję z tego chaosu wyłowić tylko numer klienta, całkiem służbowo. Dodatkowo, w pasku pionowym, mam opcje dzwonienia, smsowania, oglądania telewizji, doładowywania i Bóg wie czego jeszcze...Co chwilę mi coś migoce, moi znajomi mają w opisie tekst (z pretensją?), że nie dostali prezentu, piska nagląco, że ktoś się pojawił, ktoś inny sobie poszedł, a jeszcze inny ma urodziny pradziadka za trzy dni.
Myślałby kto, że ktokolwiek jeszcze używa gadu-gadu jako KOMUNIKATORA, do KOMUNIKOWANIA się z ludźmi. KOMUNIKOWANIA, czyli rozmawiania, a nie bombardowania informacjami. Zalewania, zatapiania, robienia sieczki z mózgu.
Wiadomości w TV są też powoli nie do oglądania, poprzez paski biegnące poziomo i pionowo - na górze, na dole, po prawej i lewej - w zasadzie nie wiadomo, czy patrzeć i słuchać Pana Dziennikarza, który się produkuje w centrum ekranu, czy usiłować rozbieganym wzrokiem zapanować nad informacjami pisanymi...Niedługo paseczek informacyjny zostanie puszczony środkiem - przez fizjonomię Prezentera, a drugi przepołowi go w poprzek. Po co to? No po co?

Odinstalowałam "nowe gg" w diabły - mam teraz stare i niemodne - do gadania. I trudno - jakoś zdzierżę to JEDNO okienko, migające mi natrętnie informacją, że mogę mieć NOWE i LEPSZE.

niedziela, 3 stycznia 2010

Historia pewnej narzuty...

...w paskudnym kolorze.

Była sobie narzuta. W kolorze morsko - zielono - niebieskim. Brzydkim, jak nieszczęście.
Kupiła ją M., ponieważ wydawało jej się, że będzie pasować do starych foteli. Nie pasowała.

Kiedy jasmeen po raz kolejny zmieniała wynajmowane mieszkanie, okazało się, że w tzw. salonie leży wykładzina w kolorze identycznym, jak narzuta M. Niewiele myśląc, M. sprezentowała jasmeen swoją narzutę.

Jasmeen krzywiła się za każdym razem, kiedy wchodziła do swojego morsko - zielono - niebieskiego pokoju. Nic nie mogła, niestety, zrobić - właścicielka domu uważała, że wystrój tego wnętrza to szczyt kolorystycznego wyrafinowania (właścicielka w ogóle była dość oryginalna w swoich gustach oraz pomysłach).

Kiedy wreszcie udało się jasmeen i jej Rodzince zdobyć WŁASNY DOM, bez żalu pożegnała się z paskudną - acz przydatną - narzutą, przekazawszy ją w wieczyste użytkowanie Panom Majstrom, którzy remontowali jej gniazdko. A potem następnym Panom Robotnikom, którzy zostali zatrudnieni w firmie Jonatana. Narzuta przez trzy lata żyła swoim życiem....

Nadszedł czas, kiedy to M. sprzedała swoje niewielkie mieszkanko Poza Granicami Cywilizacji i nabyła większe, W Granicach Cywilizacji, za to do totalnego remontu. I co się wydarzyło? Wraz z Panem Majstrem, na plac boju przybyła morsko - zielono - niebieska narzuta! Tak oto - przeżywszy liczne przygody - kawałek materiału w paskudnym kolorze powrócił do pierwotnej właścicielki.

sobota, 2 stycznia 2010

Lampki choinkowe

Nie będę się w tym roku silić na natchnione wpisy poświąteczne, które sobie byłam zaplanowałam. Okres okołoświąteczny przeminął, zabrawszy ze sobą czas na refleksje - może w przyszłym roku będzie więcej okazji na spisanie moich przemyśleń?

Lampki natomiast stały się już naszą rodzinną tradycją wigilijną i warto je uwiecznić.

Co roku odbywa się to samo - odkąd trwa nasze stadło rodzinne: rok w rok, choćbyśmy nie wiem co zrobili i jak się zabezpieczyli - rok w rok, a więc trzynaście razy - lampki zapakowane jako w pełni sprawne, w Wigilię następnego roku okazywały się popsute.

Pierwszy raz zupełnie nas to zaskoczyło: ubieraliśmy naszą Drugą Małżeńską Choinkę już po zamknięciu pobliskich sklepów - Jonatan jeździł gdzieś poza granice Miasteczka, byle tylko nasze drzewko świeciło. A było to tym trudniejsze, że chytrze umyśliliśmy sobie, że lampki nie mogą być byle jakie - muszą być jednokolorowe - te pierwsze były akurat niebieskie.

W następnym roku byliśmy nieco mądrzejsi - choinkę ubieraliśmy na tyle wcześnie, że po lampki po prostu można było wyskoczyć do sklepu za rogiem. Niestety, nie było już niebieskich - zmieniliśmy więc wystrój drzewka na czerwony.

W kolejnych latach lawirowaliśmy między niebieskimi a czerwonymi - zmieniając je w nieregularnych odstępach, w zależności od tego, co było dostępne w najbliższym Sklepie Z Lampkami.

Nie było roku, w którym kupno lampek byłoby zbędne. Gdziekolwiek je przechowywaliśmy i jakkolwiek delikatnie je zwijaliśmy po rozebraniu choinki, zawsze okazywało się 24 grudnia, że lampki NIE DZIAŁAJĄ.

Tylko rok temu mieliśmy wytłumaczenie dla tego dziwnego zjawiska - lampki przechowywane w garażu, zostały po prostu zeżarte przez szczury - podobnie jak cała reszta ozdób choinkowych. W zeszłym roku zatem mieliśmy choinkę ubraną od nowa, łącznie z trzema sznurami czerwonych, chińskich lampeczek diodowych. "Trzy sznury" - pomyśleliśmy - "nawet jeśli jeden się tradycyjnie przepali, zostaną jeszcze dwa!"

Pierwszy sznur "ZDEDAŁ" (słowo wymyślone przez Gburka, namiętnie przez nas używane) jeszcze przy ubieraniu choinki - zbyt cienkie kabelki po prostu się odlutowały i koniec. Ale choinka nie była zbyt duża i dwa sznury w zupełności jej wystarczyły. No i zostały na przyszły rok. Już nie w garażu, tylko w zacisznej wnęce na szpargały, pieczołowicie zwinięte i włożone do oryginalnych pudełeczek.

W tym roku Jonatan postanowił przechytrzyć fatum lampkowe i zakupił na allegro dziesięć sznurów lampek. Każdy po 100 świecących żaróweczek. Dłuuugo przed Świętami, żeby przypadkiem zdążyły dotrzeć na czas.

Lampki były zakupione okazyjnie i wcale nie z myślą o domowej choince - dla tej wszak mieliśmy dwa sznury lampek czerwonych, z zeszłego roku. TE lampki, tysiąc różnokolorowych światełek, miały oświetlać - po raz pierwszy - nasze podwórkowe drzewka. Po amerykańsku!

Kiedy w Wigilię choinka stanęła w domu, okazało się, że jeden ze sznurów czerwonych lampek tajemniczo zaginął - pomyślałam, że nasz Domowy Skarpetkowy Potwór przerzucił się na dietę lampkową.....albo może zaczęło mu być wszystko jedno, co zżera, byle można było rozkompletować jakąś parę....

Szczęśliwie: choinkę mamy w tym roku niewielką - i jedne lampki oświetliłyby ją przyzwoicie. Znając naszego lampkowego pecha, sprawdziliśmy prawidłowość działania przed ubraniem drzewka - działały!!! Ot - przechytrzyliśmy przeznaczenie! Oplotłam choineczkę, podłączyliśmy powtórnie do gniazdka - nie działały! I poczułam się wreszcie normalnie.....

Wytaszczyliśmy - ze złośliwą satysfakcją - kolorowe lampki przeznaczone do ubrania podwórka, pożyczyliśmy dwa sznury - i mamy bardzo festyniarsko barwne drzewko. Trudno - i tak jest najpiękniejsze na świecie.




Oczywiście - żeby wredny los miał też jakąś pociechę - zaraz po ubraniu choinki odnalazłam zaginiony sznur czerwonych lampek, pięknie działający.

piątek, 1 stycznia 2010

Powitanie :)


Powitanie 2010 oraz Moich Czytelników, którzy przyjdą tu za mną ze starego bloga. A może jakichś Nowych?
Szykuję długie poświąteczne i noworoczne wpisy, ale teraz tylko w skrócie - fotka z pozdrowieniami z pierwszego w tym roku spaceru z psami, połączonego z kuligiem i tarzankiem: oby taka atmosfera, jak sylwestrowo - noworoczna towarzyszyła nam przez cały 2010!