z klimatem...

z klimatem...

niedziela, 31 października 2010

Heloł-Inn

Jak amerykanizacja życia w Europie irytuje mnie, jak mało co, tak wycinanie dyniek polubiłam.
Ustawione toto na podwórku, pośród opadniętych liści, sprawia całkiem ponure wrażenie. Z reszty dyńki gotuje się pyszną zupę, zaś poddawszy się nastrojowi chwili, zakupuje się różki dla wszystkich, o:

Po raz pierwszy wykorzystałam tego wieczora mój zestaw do fondue - było pysznie, wesoło i przyjaźnie.

czwartek, 28 października 2010

Kredą na kominie

Byłam TAM wczoraj.
Nie odważę się napisać GDZIE byłam, aż do następnej wizyty, w przyszły piątek, 5.listopada.
Było...dziwnie.
Po 10, dokładnie 10 latach (data na podaniu mówi nieubłaganie, że ostatnia moja wizyta miała miejsce 11.01.2001), znowu poczułam tę specyficzną atmosferę.
Miejsca się nie zmieniają - taki wysnułam wniosek. Zmieniają się tylko ludzie, ich sposób postrzegania, ich stosunek do świata. Na "moich" miejscach siedzi teraz kto inny, ktoś, kto - być może - ma podobne myśli, problemy, spostrzeżenia, jak ja, kiedy miałam dwadzieścia parę lat.  Ja teraz jestem już kimś innym, wrzuconym - zupełnie niezrozumiałym dla mnie porywem serca - w STARE miejsce. Czy potrafiłabym się odnaleźć, gdyby była taka konieczność? Nie mam pojęcia. Na szczęście nie muszę (chociaż gdzieśtam w głębi serca może bym i chciała?) - moim zadaniem jest zrobienie maluśkiego kroczku, żeby zamknąć przeszłość i - ewentualnie - otworzyć sobie drogę dalej. Mam nadzieję, że "maluśki kroczek" nie będzie wymagał ode mnie siedmiomilowych butów...

Jestem oszołomiona swoim wyczynem i nie do końca świadoma jego konsekwencji. Nawet nieco się lękam, czy aby podołam zadaniu? Wstyd byłby wielki, gdybym tym razem się poddała.

Może, żeby było śmieszniej, podanie powinnam złożyć z datą  11.11.2010?

środa, 20 października 2010

Dookoła ronda

Jak już wielokrotnie się naśmiewałam, mieszkamy w pobliżu największego ronda w powiecie. Długo budowane, sprawiające wiele problemów w tym czasie - nawet jedną ofiarę śmiertelną mające na swym sumieniu (sumienie ronda - taki duży twór na pewno ma sumienie oraz bogate życie wewnętrzne) - do pewnego pana nie zdążyła dojechać karetka z powodu nieudolnie poprowadzonego objazdu. Rondo będące przyczyną kryzysu paru okolicznych firm, pozbawionych prądu przez kilka tygodni (bo oświetlenie trzeba podłączyć), będące tematem spekulacji tubylców: "a co to takie głębokie będzie? parking podziemny pod nim budują? basen?", zaś potem: "a co to takie wysokie będzie? tor narciarski? punkt widokowy?" Po roku funkcjonowania, Rondo-Bez-Nazwy doczekało się decyzji Radnych o nadaniu imienia.
Imię Ronda wprawiło mnie w konsternację. Gburek poświęcił popołudnie, żeby nauczyć się tej nazwy, a i tak dziś rano, przy odpytywaniu "z ronda", przekręcił jego sławetne imię.
Już widzę rzesze mieszkańców, którzy zapamiętują to, co w swej bogatej wyobraźni wytworzyli nasi prześwietni Radni. Już widzę rzesze przyjezdnych, którzy umierają ze śmiechu na rogatkach miasta - i to dwa razy: raz na widok monumentalnego Ronda, drugi raz na widok tabliczki z jego nazwą.
Cóż - wielkość zobowiązuje. Czegoś tak ogromnego nie można nazwać po prostu "Rondem nad Świdrem", albo "Zielonym Pagórkiem" czy też po prostu "Rondem Sosny". Nie, obowiązkowo musi być patetycznie, wojennie, z przytupem.

Obok skwerów:
Siódmego Pułku Łączności
Szarych Szeregów.....(może i innych, których w tej chwili nie pamiętam)

Obok szeregu "martyrologicznie"  nazwanych ulic, których już wymieniać nie będę, bo klawiatury szkoda.....

Obok rond im.:
Kapitana Migdalskiego
Księdza Raczkowskiego
Sybiraków
oraz (nie wiedzieć skąd i dlaczego tak łagodnie)
Z. Herberta

Mamy w Otwocku rondo im.
(tu posłużę się ściągą)

Żołnierzy Armii Krajowej IV Rejonu Otwock "Fromczyn"

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa

wtorek, 19 października 2010

Otwockie absurdy, i tak w nieskończoność...

Mam wrażenie, że już kiedyś taki tytuł posta dawałam, ale na pewno i innej sprawie. Nasze miasteczko jest bowiem tak nieobliczalne, dziwne, nielogiczne - jednocześnie straszne i śmieszne, że czasem brak mi słów i używam "absurdu" nieustannie.
W tym tygodniu dorzucę dwa kolejne "kwiatki".
1. przebudowa jednej z głównych dróg w toku. Dowiedziałam się, że będzie ścieżka rowerowa (ewenement u nas - gmina typowo leśna - powinna być nastawiona na turystykę, rowerową w szczególności, ale ścieżek rowerowych ci u nas jak na lekarstwo). Początkowo nie wierzyłam w tę szczęsną wiadomość, aż sama się, naocznie, przekonałam. Tak, będzie ścieżka rowerowa! Ale....ale nie ma tak łatwo - ścieżka powstanie kosztem ulicy. Jesteśmy więc pierwszym miejscem w Polsce (a może i na świecie?), gdzie drogi istniejące się zwęża, zamiast poszerzać. Już widzę, jak pięknie będzie, kiedy jakiś zamyślony rowerzysta nie zauważy ścieżki (albo celowo wybierze prosty asfalt zamiast pofałdowanej kostki Bauma) i będzie mknął ulicą Batorego, a za nim, z równą mu prędkością, MKNĄŁ będzie sznur samochodów, które nie będą w stanie go wyprzedzić.....
2. Kilka tygodni temu przyszli do nas mili panowie z miejskich wodociągów i oświadczyli, że nowoczesność trafiła oto pod strzechy - mają obowiązek zamontować nam nowy, elektroniczny wodomierz. Pan Inkasent nie będzie już przychodził spisać stanu zużycia, ponieważ wszystko sobie odczyta zdalnie, po radiu. Nawet się trochę zasmuciłam z tego powodu, bo Pan Inkasent miły człowiek, dobrze mi się z nim rozmawiało, zawsze wysyłał smsy z wiadomością, kiedy przyjdzie na odczyt, albo prosił o odczyt samodzielny.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam wczoraj smsa od Pana Inkasenta: "proszę o odczyt stanu wodomierza". "Jak to" - odpisałam - "przecież odczyty miały odbywać się zdalnie?" "Tak, ale ja jeszcze nie dostałem tego modułu do odczytów" - odklikał w telefonie Pan Inkasent.
Po staremu, wzięłam latarkę, zanurkowałam pod zlew, rozbebeszyłam nowoczesny, elektroniczny wodomierz (bo on nie ma wyświetlacza na wierzchu, jak te analogowe - po co, jeśli ma być odczytywany zdalnie?), przesłałam smsa ze stanem zużycia i oczekuję na fakturę. Tak wygląda powiew nowoczesnych technik w naszym mieście. Cokolwiek czuć zgnilizną - czyżby ktoś zdefraudował środki na "moduł do zdalnych odczytów"?

poniedziałek, 18 października 2010

Obejrzane: "Mam na imię Green"

Poruszający dokument. Trafiłam nań przez przypadek - jak zresztą na większość programów i filmów w telewizji. Ot, włączyłam i tak zostałam. Najpierw widziałam, jak produkuje się deski. A że - od dziecka tak mam - z magiczną siłą przyciągają mnie obrazy taśm produkcyjnych - trwałam przed ekranem w niemym zachwycie nad masowym tłuczeniem towaru (nie jest dla mnie ważne, czy są to zapałki, deski, słoiki, gazety, butelki czy czekolada - fascynuje mnie taśmowość jako taka). Nagle obraz przestał być taki magnetyczny - zobaczyłam niszczony las. Całe połacie - aż po horyzont. A potem było jeszcze gorzej - z ekranu zaczęła się na mnie wgapiać przeraźliwie smutna małpa podłączona do kroplówki. Orangutanica. Tytułowa Green, której ludzie zabrali cały jej świat.
Jakim prawem? Prawem silniejszego, mądrzejszego, bardziej cywilizowanego.
Mimo tego, że nie jestem naiwnym, pełnym ideałów, walczącym ekologiem, mimo tego, że podczas studiów o kierunku takim-a-nie-innym, naoglądałam się i nasłuchałam wiele, film zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Miałam ochotę osobiście pojechać i przykuć się do palmy. Miałam ochotę zostać wojującym ekoterrorystą.
Myślę, że żadna wojna nie jest ludziom potrzebna do zagłady, ani żaden meteoryt, czy inwazja Zielonych Przybyszów -  ludzie sami zgotują sobie Armaggedon. Własnymi rękami.

Film prawdopodobnie będzie można jeszcze kilka razy obejrzeć na "Canal +", najbliższa emisja, jak podają, w czwartek 21.10 o godz. 8.00. W końcowych napisach jest informacja, że można go też znależć w necie - próbowałam, ale bezskutecznie, obejrzę jeszcze raz i wyśledzę adres. Warto sobie od czasu do czasu przypomnieć (a Młodemu Pokoleniu nawet częściej niż sobie), jak bardzo niszczycielsko wpływamy na Naturę.

piątek, 15 października 2010

Zaczytanie

Przeżyłam dziś zaczytanie. Prawdziwe zaczytanie w Zaczytaniu.
Wiedziałam, że w naszej mieścinie otwarto księgarnię dla dzieci. Wiedziałam i omijałam ją szerokim łukiem z kilku względów:

1. z zazdrości - bo od zawsze miałam takie marzenie i taki pomysł, tylko brakło mi odwagi i funduszy (bo to dość ryzykowne przedsięwzięcie w Mieście-Gdzie-Wszystko-Wymiera)
2. ze strachu - że zginę marnie, wsiąknę tam i bliscy będą mnie poszukiwać przez Interpol
3. ze strachu - że połowa asortymentu wyjdzie z księgarnie razem ze mną.

A dziś weszłam. Powitała mnie przemiła Kobieta, z którą natychmiast znalazłam wspólny język - bo jak nie mogłabym znaleźć wspólnego języka z właścicielką prywatnej księgarni? Miłośniczką książek, która sprzedaje tylko to, co sama przeczytała i co jej się spodobało? I - tak, owszem - wsiąkłam na parę godzin. Dobrze, że wyszłam z domu bez śniadania i głód przywołał mnie do porządku, bo prawdopodobnie nie opuściłabym tego przybytku do tej pory. "Zaczytanie" - tak nazywa się miejsce, gdzie będę bywać częściej. Na pewno. A za tydzień spotkam się tam z Panem Kuleczką. Ha! Potomkom wcale nie przeszkadza, że nie są już chyba grupą docelową opowiastek pana Wojciecha Widłaka - idą razem ze mną. Czasem dobrze jest odzyskać podupadającą wiarę we własne miasto.

czwartek, 14 października 2010

Nowe formy językowe

Złapałam się niedawno (no dobra - zostałam przyłapana) na utworzeniu językowego dziwoląga. Jednak po przemyśleniu stwierdziłam, że nie taki znowu z niego dziwoląg...

Zapytana o to, jaka będzie pogoda w weekend, odpowiedziałam:
"nie patrzyłam, co mówią"

Logika każe zagrzmieć: jak można patrzeć na to, co mówią? Można słuchać!
Z racji tego, że wiadomości przeglądam zwyczajowo w internecie, jest to jednak forma jak najbardziej słuszna: na litery raczej się patrzy, niż ich słucha. Więc, owszem, "nie patrzyłam".

he he

To się nazywa "żyjący język".

środa, 13 października 2010

Samoświadomość

Wydawałoby się, że po trzydziestce należałoby już wiedzieć co nieco o swoich możliwościach, ograniczeniach, słabościach oraz śmiesznostkach. Jednak człowiek uczy się przez całe życie, nawet prawd o sobie samym.

Wiedziona sama-nie-wiem-czym, postanowiłam pójść na próbne zajęcia z kick-boxingu. Wiedziałam doskonale, jak wygląda ten sport, byłam świadoma tego, że jest to sport walki, sport kontaktowy. A jednak poszłam.

Odkrycie, że nie jestem w stanie uderzyć ot- tak sobie, drugiego człowieka, było dla mnie równie zaskakujące i zadziwiające, jak to na diabelskim młynie w Budapeszcie, parę lat temu. "To ja się boję jeździć diabelskim młynem???do tego PANICZNIE???" A tak, mam coś na kształt lęku wysokości.

"To ja nie przykopię tej kobiecie, z którą ustawiono mnie w parze, a której nadgorliwość powoduje, że mam posiniaczone ręce, nogi i obite boki? To ja nie dołożę, mimo tego, że denerwują mnie- niemal do łez - jej ciosy, które instruktor pokazuje, jako markowane, a ona wykonuje z pełnym zaangażowaniem?"

Nie, nie przykopię, ani nie dołożę. Nie jestem w stanie. Mam tak silną barierę psychiczną przed podjęciem walki, że od dziś wiem, że atak ewentualnego napastnika mogę starać się odpierać jedynie wrzaskiem. Albo urokiem osobistym. Li i jedynie.

poniedziałek, 11 października 2010

Kolekcja piosenki francuskiej

Zakupiłam sobie kolekcję piosenki francuskiej - cztery płyty firmowane przez radiową "Trójkę": porządna firma - pomyślałam. Kupiłam tę muzykę już pewien czas temu, jednak do dziś nie miałam czasu ani nastroju jakoś się w niej specjalnie zagłębiać: ot, posłuchałam czasem jednego - dwóch kawałków, dla wywołania w sobie pewnego rodzaju melancholii i żalu za tym, czego już nie będzie - przynajmniej w tym życiu.
Albowiem francuska piosenka budzi we mnie wszelkie możliwe tęsknoty, które były obecne we mnie od maleńkości - i nawet trudno powiedzieć, skąd się tam, w głębinach mojego jestestwa - zalęgły. Nie mam wszak ojca - Francuza, matki - Francuzki, nie mam francuskich dziadków, ciotek ani innych, znanych mi przodków (a - muszę przyznać - dzięki dociekliwości Tatusia mego, znam rozległe w przestrzeni rzesze krewnych). Od zawsze irracjonalnie ciągnęło mnie do wszystkiego, co francuskie. Począwszy od języka, poprzez historię, kulturę, po Francję - samą w sobie. O ile - w czasach młodości chmurnej - robiłam COKOLWIEK, żeby się do tej mojej wymarzonej krainy zbliżyć, tak potem jakoś opadły mi skrzydełka i żyję sobie tu, gdzie się narodziłam, utraciwszy wiarę w to, że kiedykolwiek uszczknę tej Francji tyle, ile bym chciała. Bo zeszłoroczna, krótka podróż do Paryża, chociaż była dla mnie niesamowitym przeżyciem, stanowiła zaledwie liźnięcie tematu - do tego - poprzez barierę językową - liźnięcie przez papierek.
Nie rozumiem, jak to się mogło stać, że taka wielbicielka języka, z takimi zdolnościami i ambicjami, nie zdołała się go nauczyć. Nie wierzę, że osoba tak uparta, poddała się bez walki. A jednak!
Piosenka francuska pozostaje dla mnie tylko rozkoszną dla ucha, acz niezrozumiałą melodią. Ale słucham, słucham jej i coraz bardziej czuję, że tak nie może być! Dlaczego mam poddać się ponuremu Losowi, którzy rzucił mnie 100-200-300 lat za późno a do tego 1000 km za bardzo na wschód? Dlaczego miałabym nic z tym nie zrobić? Może jeszcze coś się da? W końcu nadzieja umiera ostatnia - jeszcze mogę działać - wystarczy wymyślić SPOSÓB.
Z takiego - coraz bardziej egzaltowanego rozmyślania - kiedy już prawie odnalazłam w sobie szaloną nastolatkę, którą byłam....eee...naście lat temu, wyrwała mnie konieczność zmiany płyty.
Nie zamierzałam wypaść z nastroju, zamieniłam więc płytę nr 1 na płytę nr 2 i.....przeżyłam gorzkie rozczarowanie. Na "2" piosenki były wyraźnie nie-te-co-trzeba! Śpiewane przez innych, nieoryginalnych wykonawców. Do tego - czyżbym się przesłyszała? - o nie! niektóre są śpiewane po angielsku!!!Ojjj....nastrój prysł, włączyła się zwyczajowa złośliwość oraz ironia: kupiłam płyty dla bezmózgiego i głuchego tłumu, łasego na różnorodne "kolekcje". "Kolekcji" nikt w całości nie przesłuchuje, tylko gromadzi.
Bo ładnie wyglądają na półce?
Bo człowiek ma naturalne ciągoty do kompletowania?
Bo jeśli w kupie, to bardziej się opłaca, niż osobno?
Bo tak!
Niestety, ja przesłuchałam kolekcji - głupia i naiwna! Już wiem, że druga płyta nadaje się wyłącznie do śmietnika. Trzecia jest ok. Czwartej nie zdecydowałam się przesłuchać - obawiałam się, że zadziała prawo serii: co druga do kosza. Trwam więc w nieświadomości, czy radiowa "Trójka" podpisuje się pod chłamem w połowie, czy zaledwie w jednej czwartej...

niedziela, 10 października 2010

brąz

niesłychane, ile odcini może mieć brąz..
jeden dziwniejszy od drugiego...

Z racji tego, że jesteśmy posiadaczami starego domu ze starym podwórkiem, musimy dbać o nasze obejście w sposób staranny, żeby się nie rozsypało zbyt wcześnie.

Remontujemy więc po trochu, zmieniamy, upiększamy. Wszystkiego na raz się nie da, choć już duuużo zdziałaliśmy.

Przyszedł czas na płot  - od wschodu, z mniej reprezentacyjnej części podwórka otacza nas szary, betonowy, cmentarny ponurak. Od północy było jeszcze gorzej - w charakterze płotu występował warsztat sąsiada o bardzo - że się tak wyrażę - fantazyjnym wykończeniu (pustaki z odpadów: każdy innego kształtu i koloru). W wakacje osłoniliśmy się od północy pięknym, brązowym płotem lamelowym i pozostawiliśmy go do obrośnięcia bluszczom. Tym bardziej zaczął razić nas w oczy płot wschodni.

Wymiana na razie nie wchodzi w grę - postanowiliśmy go przynajmniej pomalować na kolor maskujący. Najprościej: na brązowo, bo to i z domem będzie współgrał i z zapłotową roślinnością.

Kupiliśmy beżową farbę oraz ciemnobrązowy pigment. Sprzedawca zapewniał, że pigment jest przeznaczony do barwienia BIAŁEJ farby, więc barwiąc BEŻOWĄ, na wstępie już ciemniejszą, z pewnością uzyskamy ciemny brąz. Na wszelki wypadek - gdyby brąz okazała się zbyt jasny - wzięliśmy dwie buteleczki pigmentu.

Jaież było moje zdziwienie, kiedy po wymieszaniu i pierwszej próbie malarskiej, okazało się, że nasz płot staje się....RÓŻOWY.

Popędzilam czym prędzej do sklepu, żeby ratować sytuację (przypominam: Otwock, sobota - sklepy czynne do 14.00) - zakupiłam jeszcze więcej brązowego pigmentu oraz - dla przyciemnienia - czarny.

Co dzieje sięz RÓŻEM po dodaniu CZERNI? Ano robi się szaro. W dokładnie takim samym odcieniu, jak ten, który chciałam ukryć...

Czym prędzej zaczęłam dodawać zapasowego brązu. Było nieźle! Zdecydowanie lepiej, niż SZARO, no i przynajmniej nie RÓŻOWO.

Było FIOLETOWO.

Wpatrywałam się tak długo w mój nowy płot, że aż wmówiłam sobie, że FIOLET to taki specyficzny odcień BRĄZU. W zasadzie to jak się tak wnikliwie przyjrzeć, można znaleźć brązowe refleksy i odcienie. Mam brązowy płot. Tak. Siła sugestii....

Szkoda, że nie ciemnobrązowy. Widać nie można mieć wszystkiego. Trudno. Mój brązowy jest na pewno lepszy od pierwotnego. Nie wiem, co prawda, jak będzie ze zlewaniem się z roślinnością. Bo naturalna barwa to to nie jest.

sobota, 9 października 2010

Takie same tylko że inne

Ulubione dziecięce powiedzonko.
"A Kasia to miała dzisiaj takie same rajstopki w przedszkolu, jak ja, tylko trochę inne".

" A Magda to jest zupełnie taka sama, jak ja, tylko trochę inna"
Wiele razy łapię się na tym, że są osoby na tym świecie, które wydają mi się podobne do mnie - w jakiśtam sposób, w pewnym aspekcie. I myślę sobie wtedy, że to po prostu niemożliwe, żeby różniły się ode mnie w pozostałych kwestiach - bo jakże to: Ania lubi taki sam odcień czerwieni, jak ja, taką samą muzykę - dogadujemy się bez słów, to pewnie i pierogi ruskie wielbi, bo jak mogłaby nie wielbić? A tu niespodzianka! Bo właśnie że nie wielbi!
Prowadzę długie rozmowy o wszystkim z Iwoną - kwitnie ta znajomość rok, dwa, trzy - i rozumiemy się w pół słowa. Nagle okazuje się, że mamy kompletnie odmienne poglądy na sprawy zasadnicze. Jak to? Nie zauważyłam wcześniej? Można dalej trwać w obopólnym porozumieniu, tak bardzo się różniąc? No można, świetnie można!
Robię głupi test na facebooku - wychodzą mi za każdym razem takie same wyniki, jak mojej znajomej, powiedzmy...Agacie. Raz...Drugi...Trzeci....Takie same jesteśmy? Siostry internetowe? Ale po bliższym poznaniu z Agatą okazuje się, że jest to jedna z bardziej irytujących osób, jakie spotkałam w życiu. Jak to? Może ja sama jestem dla siebie irytująca, albo - nie daj Boże - dla innych? A może - po prostu - podobieństwa się odpychają?
W drugą stronę też to działa: wiem, że nawet nie znając blisko osoby A, B, C, D - w jakiś sposób ja lubię, czuję do niej sympatię, chciałabym z nią przebywać, spotykać się, rozmawiać, ale....jakoś NIE WYCHODZI. i dlaczego? Przecież naprawdę CHCIAŁABYM! Mimo tego, że nie wiem, czy lubimy podobne kolory, mamy podobne poglądy, wyniki, czy się rozumiemy.

Dziwne to międzyludzkie powiązania. Ale to dobrze, że się różnimy  - ciekawie jest poznawać nowych ludzi i odkrywać kolejne warstwy prawdy o starych znajomych.

piątek, 8 października 2010

Zenith

Takie niegroźny, prywatny świr.
Mój własny.
Mam hopla na punkcie długopisów Zenith(hopla mam też na punkcie notesów, zeszytów i tego typu akcesoriów, ale to zpuełnie inna historia).
Nieważne, ile ich mam - putykanych po torbach, szafkach, szufladach i zakamarkach - zawsze znajdzie się miejsce dla NOWEGO. Bo pomarańczowy się złamał, bo czerwony ma zupełnie inny odcień, bo takiego - zielonego - to jeszcze na pweno nie miałam, bo czarny właściwie gdzież zaginął.
Każda wizyta w sklepie, prowadzącym sprzedaż Zenithów, kończy się zakupem nowego Zenitha. Choćbym weszła tylko po koszulki do segragatora, sztuk 3. Choćby (jeśli wykryłam - co często bywa - sprzedaż Zenithów na poczcie) moja wizyta nie miała na celu zakupów jakichkolwiek - wyjdę z Zenithem, o ile on tam jest sprzedawany.
Każdy ma prawo do swojego wariactwa, czemu ja nie mogę? Moje jest niegroźne.

czwartek, 7 października 2010

Kukułka

Jak pies do jeża zabieram się do tej recenzji.
Tam od razu: recenzji.
Nie można napisać recenzji komuś, kogo się zna i lubi, bo się NIE DA.

Książka się podoba, albo się nie podoba.
Jeśli się nie podoba, to katastrofa, bo jak tu o niej napisać tak, żeby nie urazić autora?
Jeśli się podoba, to nie do końca dobrze, bo Cała Reszta stwierdzi, że recenzja jest po znajomości...

"Kukułka" Antoniny Kozłowskiej, to trzecia książka tej autorki. Czekałam na nią z niecierpliwością, bo po lekturze poprzednich już wiem, że specyficzne i niepowtarzalne pisarstwo A.K. mnie wciąga - od pierwszej do ostatniej strony. Jej książki to te, z którymi siadam w fotelu i wstaję zeń dopiero, kiedy zobaczę ostatnią stronę. I jeszcze czuję żal, że już koniec.

Gdybym recenzję pisała tydzień temu, tuż po przeczytaniu, byłaby bezwarunkowo entuzjastyczna. Jednak zdążyłam ochłonąć i nabrać dystansu, więc wiem, że nie jest to moja ulubiona książka autorstwa A.K. Ulubioną - na zawsze chyba - pozostanie "Czerwony rower" - on jest po prostu "mój". Chociaż i w "Kukułce" znalazłam fragmenty, z którymi tak bardzo się identyfikowałam, że niemal czułam zapachy i słyszałam dźwięki. Dom babci bohaterki i cała miejscowość, był domem mojej babci oraz jej miasteczkiem - i nie chciało być inaczej.

A.K. świetnie widzi polską rzeczywistość - tu jest po prostu ponuro, smutno i aż się nie chce. Owszem, można być ponad to i czerpać radość z każdego drobiazgu (jak ja), ale zasadniczo nasz kraj nie jest rajem na ziemi, a nasi rodacy to - zdecydowanie - nie są anioły. Gdyby jednak było AŻ TAK przerażliwie beznadziejnie, jak wynika z klimatu "Kukułki" (a również i dwie poprzednie książki są w podobnym klimacie), mielibyśmy chyba większy współczynnik samobójstw, niż Węgry. Na szczęście wiem, że jest to celowe podbarwienie szarością naszej codzienności (wszak nie aż tak szarej!) - autorka dostrzega i wyolbrzymia wszelkie przejawy brzydoty, dzięki czemu jej książki w niektórych miejscach są wręcz naturalistyczne. No i dzięki zbudowaniu tej ciężkiej, beznadziejnej atmosfery, autorka mogła w pełni rozwinąć swój świetny cięto - ironiczny dowcip.

Jednak najbardziej podobają mi się bohaterki (i bohaterowie również). Nie jestem specjalistką od analizy psychologicznej postaci: a czy pani M. to - z punktu widzenia medycyny - miała prawo tak reagować na swoją bezpłodność, a czy pani I. to jest wiarygodnia w swoim postępowaniu. Ja, jako czytelniczka, wiem, że kiedy musiałam przerwać lekturę, TĘSKNIŁAM za bohaterami. Nie zdarza mi się to zbyt często. Byłam ciekawa, co jescze u nich się wydarzy, jak zakończy się ich historia. Lubię być przywiązana przez autora do jego bohaterów. Nie, nie oznacza to, że ich polubiłam. Wręcz irytowały mnie niektóre ich zachowania. Właśnie dlatego, że były takie naturalne, zwyczajne, pospolite, przewidywalne, nie-moje. Nie identyfikuję się z żadną z bohaterek, chociaż są mi - w pewien sposób - bliskie.

Co było ciekawe - dla mnie, jako dla osoby znającej autorkę: doszukiwanie się w książce wzorców z realnego świata. Czerpanych garściami, ale używanych oszczędnie, bardziej jako przyprawa, dodająca historii smaczku, nie zaś jako oczywiste przywołanie znanej nam obydwu sytuacji, miejsca czy osoby.

Co mnie zdziwiło? Zakończenie. Po nurzaniu się w beznadziei, smutku, nudzie, czasem wręcz brzydocie, nie spodziewałam się w żadnym razie najmniejszego promyka słońca. A tu zaskoczenie! Nawet dwa zaskoczenia.

Co mogę powiedzieć jeszcze? Czekam na kolejną książkę. Stanowczo zbyt długo się czeka, zbyt szybko czyta.

środa, 6 października 2010

Wycieczka krajoznawcza i gimnastyka poranna

Hasło: nie wierzcie prasie lokalnej.
Ja uwierzyłam i pojechałam sobie drogą, prowadzącą przez świeżo wyremontowany most. Szkoda, że most - wbrew temu, co głosiły gazety - nie został jeszcze oddany do użytku.
Pojeździłam więc sobie po malowniczej okolicy, zastanawiając się, czy aby dokądkolwiek dojadę, czy też może będę zmuszona do przebycia wpław rzeki Świder. Im droga stawała się mniej przejezdna, a bardziej zalesiona, tym było mi bardziej nieswojo. Lubię przejażdżki w nieznane, ale wolę wtedy mieć ze sobą mapę okolicy. Następnym razem nie omieszkam jej zabrać, jeśli prasa ogłosi, że otworzyli nową drogę.

Za to Gburek dziś rano zyskał mój szacuneczek. On postanowił urządzać poranne przebieżki. O 6.00 stawił się przede mną w dresiku, z pytaniem, czy może mam ochotę wybrać się razem z nim i którymś z psów. Spojrzałam na niego jednym zaspanym okiem, poleciłam mu wyjrzeć za okno i powtórnie przemyśleć sprawę biegania. A za oknem o godzinie 6.00, Moi Państwo, panuje czarna noc. No, powiedzmy: granatowa. Gburek bez słowa rozebrał się z dresu i z powrotem dał nura pod kołdrę. Nie ma to jak silne argumenty. Zdecydowanie wolimy uprawiać sporty w świetle słońca. Może na wiosnę będzie lepiej?

(ale ze mnie leniwa matka...)

wtorek, 5 października 2010

Są takie dni...

...kiedy lepiej wyłączyć telefon, telewizor z wiadomościami, nie szperać po necie i w ogóle nie wstawać z łóżka. Zasłonić rolety, zasłony - co tam kto ma - i udawać, że świat za oknem nie  istnieje.

Świat zły, podły, wredny i zwyczajnie nieprzyjazny, z jego wiadomościami, co spadają na łeb, jak kulki gradu - jedna po drugiej, bezlitośnie.

Aż dziw, że świeci piękne słońce, a nie jesienna, deszczowa plucha - zawierucha.

Chciałoby się wrócić do łóżka i ogłosić czarny wtorek. Może po obudzeniu się w środę, świat wróci do normy?

Ale nie, to niepodobne do mnie. Ja się nigdy nie martwię i wiem, że wszystko ma jasną stronę, a każdy dół swoje dno, od którego uda się odbić.

Jeśli nie dziś, to jutro będzie lepiej. Bo gorzej to może być zawsze, ale dlaczego miałoby być gorzej?

Uszy do góry, zamiast się zamartwiać i przejmować maluśkimi i wielgaśnymi rzeczami, trzeba iść przed siebie. W końcu nigdy więcej nie będzie już 5 października 2010. Każdy dzień jest niepowtarzalny, nawet jeśli pies przed wyjściem utytła spodnie (a to był jeden z drobiazgów, pozostałe kulki gradu były większego kalibru).

poniedziałek, 4 października 2010

niechciana działalność

Zostałam dziś - całkiem niechcący i przypadkowo społecznikiem.
Nigdy nie miałam zacięcia do kandydowania ani brylowania w samorządzie szkolnym czy studenckim. Ojciec naszych dzieci - z tego co pamiętam - też nie. I trafiło nam się pacholę zaangażowane społecznie. Ono będzie działać, kandydować, obiecywać i ...starać się obietnice wypełniać.
Póki co - plakat wyborczy zrobiłam ja.
Po zakupieniu nań materiałów z mojej kiesy.
To się chyba nazywa: znaleźć sponsora.
W czwartek odbędą się wybory. Ot, demokracja trafiła do szkół. Ciekawe, jak zadziałają granatowe hasła na żółtym tle.


Jakby mało było mi charytatywnej działalności, zabrałam się za okładanie książki do plastyki. Po zeszłorocznej walce z okładkami, która zaowocowała wzbogaceniem mojego słownictwa w Bardzo Brzydkie Wyrazy, obiecałam sobie, że Potomki - jak ostatnie flejtuchy - będą chodzić z książkami bez okładek. I trudno - ja się na powtórkę nie piszę - o nie, nie!

Jednak w tym roku okazało się, że przedmiot PLASTYKA w klasie piątej jest czymś szczególnym i należy mu się osobliwy szacunek. W trosce o dobro mojego dziecka obłożyłam więc książkę w fioletowy, kwiecisty papier. Oby to wystarczyło, żeby Pani Plastyczka spojrzała łaskawym okiem....

niedziela, 3 października 2010

Otwock zabytkiem

Bijemy się od lutego, żeby zaniechano durnego pomysły wpisania dużej części Otwocka do rejestru zabytków: całych ulic, podwórek - w sumie 1/4 miasta pod ochroną konserwatorską - taki projekt zaistniał w czyimś chorym umyśle.
Temat przycichł na kilka miesięcy....i nagle wybuchnął pod koniec wakacji (co mnie ominęło z racji wyjazdu).
 Zupełnie przypadkowo dowiedziałam się parę dni temu, że owszem, jesteśmy zabytkiem.

Moi znajomi z lokalnego forum dyskusyjnego, czem prędzej zorganizowali sobie pogadankę na ten temat, miejscami bardzo trafną:

"W Otwocku sytuacja z zabytkami jest stabilna, stare ulegają zniszczeniu, ale zaraz w ich miejsce budowane są nowe."

(tu link do całej dyskusji - raczej w celach humorystycznych: http://linia.com.pl/forum/read.php?4,95055,page=1)

Osobiście dostaję nerwowych drgawek na hasło: "konserwator zabytków". To dla mnie równie szkodliwy społecznie osobnik, jak "drogowiec".
Niechcący wysłuchałam radiowej audycji z przedstawicielem konserwatora zabytków, który tłumaczył, że Otwock został objęty ochroną, ze względu na unikatowy układ urbanistyczny. Albo ten pan jest idiotą, albo nie wie, o czym mówi. Otwock bowiem nie ma żadnego układu urbanistycznego. Jest chaotyczny, bezładny i bezkoncepcyjny. Jedyne, co w nim piękne - lasy i drewniane domy - ochronić się nie da, a już na pewno nie na tej zasadzie, co resztę świata: mamy wszak w mieście kilka obiektów wpisanych do rejestru i stan ich jest opłakany. Jeśli stan całego miasta będzie podobny, po kilku latach przebywania na mitycznej "liście", to ja chyba sama, własną ręką, podpalę mojego świdermajera i ucieknę, gdzie pieprz rośnie. I wanilia.

sobota, 2 października 2010

Jesień....

Uwielbiam.
Także tę paskudną, z wiatrem i deszczem - pod warunkiem, że siedzę w domu z zapalonymi świeczkami, albo jadę w świat w ciepłym samochodzie (tu zdecydowanie musi być to Zielony Potwór, jeśli jesień weszła w fazę dżdżystą).

Ale - póki co - jesień nas rozpieszcza słońcem i feerią kolorów. Żółte i czerwone liście na trawniku powodują - nie wiadomo czemu - że mam świetny nastrój. A kasztany....kasztany to już jakaś moja obsesja - znoszę je do domu w niesłychanych ilościach, nie potrafię się oprzeć ich błyszczącej, brązowej skórce i - ot, tak, porzucić pod drzewam.

Pięknie jest...

piątek, 1 października 2010

Gdzie jest wrzesień???

Uciekł mi w tym roku. Całkowicie.
Niby był, ale jakoś go nie zauważyłam - czy to z powodu przedłużonych wakacji i nieobecności na rozpoczęciu szkoły? Być może aż tak bardzo potrzebuję rytuałów, że bez nich nie jestem w stanie rozpoznawać czasu?
Września w tym roku dla mnie nie było.
Mamy październik.