Jak pies do jeża zabieram się do tej recenzji.
Tam od razu: recenzji.
Nie można napisać recenzji komuś, kogo się zna i lubi, bo się NIE DA.
Książka się podoba, albo się nie podoba.
Jeśli się nie podoba, to katastrofa, bo jak tu o niej napisać tak, żeby nie urazić autora?
Jeśli się podoba, to nie do końca dobrze, bo Cała Reszta stwierdzi, że recenzja jest po znajomości...
"Kukułka" Antoniny Kozłowskiej, to trzecia książka tej autorki. Czekałam na nią z niecierpliwością, bo po lekturze poprzednich już wiem, że specyficzne i niepowtarzalne pisarstwo A.K. mnie wciąga - od pierwszej do ostatniej strony. Jej książki to te, z którymi siadam w fotelu i wstaję zeń dopiero, kiedy zobaczę ostatnią stronę. I jeszcze czuję żal, że już koniec.
Gdybym recenzję pisała tydzień temu, tuż po przeczytaniu, byłaby bezwarunkowo entuzjastyczna. Jednak zdążyłam ochłonąć i nabrać dystansu, więc wiem, że nie jest to moja ulubiona książka autorstwa A.K. Ulubioną - na zawsze chyba - pozostanie "Czerwony rower" - on jest po prostu "mój". Chociaż i w "Kukułce" znalazłam fragmenty, z którymi tak bardzo się identyfikowałam, że niemal czułam zapachy i słyszałam dźwięki. Dom babci bohaterki i cała miejscowość, był domem mojej babci oraz jej miasteczkiem - i nie chciało być inaczej.
A.K. świetnie widzi polską rzeczywistość - tu jest po prostu ponuro, smutno i aż się nie chce. Owszem, można być ponad to i czerpać radość z każdego drobiazgu (jak ja), ale zasadniczo nasz kraj nie jest rajem na ziemi, a nasi rodacy to - zdecydowanie - nie są anioły. Gdyby jednak było AŻ TAK przerażliwie beznadziejnie, jak wynika z klimatu "Kukułki" (a również i dwie poprzednie książki są w podobnym klimacie), mielibyśmy chyba większy współczynnik samobójstw, niż Węgry. Na szczęście wiem, że jest to celowe podbarwienie szarością naszej codzienności (wszak nie aż tak szarej!) - autorka dostrzega i wyolbrzymia wszelkie przejawy brzydoty, dzięki czemu jej książki w niektórych miejscach są wręcz naturalistyczne. No i dzięki zbudowaniu tej ciężkiej, beznadziejnej atmosfery, autorka mogła w pełni rozwinąć swój świetny cięto - ironiczny dowcip.
Jednak najbardziej podobają mi się bohaterki (i bohaterowie również). Nie jestem specjalistką od analizy psychologicznej postaci: a czy pani M. to - z punktu widzenia medycyny - miała prawo tak reagować na swoją bezpłodność, a czy pani I. to jest wiarygodnia w swoim postępowaniu. Ja, jako czytelniczka, wiem, że kiedy musiałam przerwać lekturę, TĘSKNIŁAM za bohaterami. Nie zdarza mi się to zbyt często. Byłam ciekawa, co jescze u nich się wydarzy, jak zakończy się ich historia. Lubię być przywiązana przez autora do jego bohaterów. Nie, nie oznacza to, że ich polubiłam. Wręcz irytowały mnie niektóre ich zachowania. Właśnie dlatego, że były takie naturalne, zwyczajne, pospolite, przewidywalne, nie-moje. Nie identyfikuję się z żadną z bohaterek, chociaż są mi - w pewien sposób - bliskie.
Co było ciekawe - dla mnie, jako dla osoby znającej autorkę: doszukiwanie się w książce wzorców z realnego świata. Czerpanych garściami, ale używanych oszczędnie, bardziej jako przyprawa, dodająca historii smaczku, nie zaś jako oczywiste przywołanie znanej nam obydwu sytuacji, miejsca czy osoby.
Co mnie zdziwiło? Zakończenie. Po nurzaniu się w beznadziei, smutku, nudzie, czasem wręcz brzydocie, nie spodziewałam się w żadnym razie najmniejszego promyka słońca. A tu zaskoczenie! Nawet dwa zaskoczenia.
Co mogę powiedzieć jeszcze? Czekam na kolejną książkę. Stanowczo zbyt długo się czeka, zbyt szybko czyta.