z klimatem...

z klimatem...

poniedziałek, 30 listopada 2009

Małe, a cieszy

Udało mi się! Udało!
Przeprowadziłam segregację papierów domowych. Oddzieliłam tonę rachunków tepsy od tony rachunków z gazowni i tony rachunków z elektrowni oraz od pół tony rachunków z wodociągów. Do tego przekopałam tonę rachunków z ery i orange (nawet trafiło się kilka z idei!!!). Mam już pogrupowane w osobnych segregatorach rachunki typowo domowe (media), jak i dodatkowe. Czerwony segregator przeznaczyłam na polisy, niebieski na wyciągi z banków.
W tym wszystkim znalazłam stertę dziecięcych rysunków, dyplomów, świadectw ukończenia tego i owego oraz zdjęć.
 Zapełniłam  przy tym całkiem pokaźne pudło zwyczajnymi papierowymi śmieciami.
Niewiarygodne, jak przez trzy lata wkładania wszystkiego do jednego pudła, może człowiek niepostrzeżenie obrosnąć w papiery.


Jestem z siebie dumna. Teraz będę się napawać swym sukcesem przez następne trzy lata

sobota, 28 listopada 2009

W domowym zaciszu

...czyli jeden dzień z życia kury domowej.

Zapędzenie, wariactwo, brak czasu na cokolwiek, każda sekunda na wagę złota. Kiedyś to lubiłam, ale coraz częściej mnie to irytuje.  Tym bardziej, że tak naprawdę NIC pożytecznego nie robię. Nic z tego mojego kręcenia się nie wynika. Jak chomik w kołowrotku.
Wczoraj było tak:
9.30 Wracam z pracy, do której poszłam bez śniadania, za to po drodze zdążyłam złapać kilka gryzów bułki ziarnistej i jabłka.

10.00 Zasiadam do pisania fantastycznego opowiadanka, która już-już w głowie mi się ułożyło podczas wykonywania porannych obowiązków. Przysiada się Jonatan i opowiada mi o swoich planach przebudowy/przemeblowania domu.
Wyłączam wizję opowiadanka, przełączam się na słuchanie, wizja ulatuje.
Jednak Jonatan i tak odchodzi - fucząc - niedostatecznie poświęciłam mu uwagę.
11.00 Dla zabicia wyrzutów sumienia, nastawiam pranie i robię rodzinną kawę.
Zasiadam znów do pisania.

W tyle głowy myśl:  przecież miałam uporządkować firmowe papiery.
No nic -usprawiedliwiam siebie samą -teraz mam wenę, papiery poczekają.
Piszę. Rozkręcam się.
Wciągam.
 Jest coraz lepiej. To będzie dobre opowiadanko.
13.00 Telefon - trzeba jechać do Gburka, bo szkoła mu się niespodziewanie przedłuża, a on bez obiadu i kasy, po marnym śniadaniu (nie zdążyłem, mamo) - zawieźć chłopca chociaż na hot doga.
Po drodze, przy okazji (skoro już oderwałam się od pisania...) - małe zakupy spożywcze. I wizyta na poczcie.
Potem już szybko do domu - do porzuconego opowiadanka.
Gdzieś między spożywczym a pocztą pojawia się głód...Kiedy to ja ostatnio jadłam? Aaaaa! Gryz bułki i jabłko, o ósmej rano! A nie mogłam sobie też kupić hot - doga, jako i kupowałam Gburkowi? No nic - szybki, zdalny przegląd lodówki, bo trzeba by naprędce sklecić jakiś obiad - żeby przed odwiezieniem Gburka na dżudo, jednak coś wrzucić do - piszczącego coraz głośniej - żołądka....Ze ssaniem w żołądku pisać się po prostu nie da.
Co tam obiad - byle kanapka na ruszt i pisać, łapać chwilę.
Pisać czy jeść? Może jednak to zbyt wysoka cena za opowiadanko - zapychanie się byle czym i późniejsze narzekania na tłuszcz wylewający się ze spodni? Trudno - sypnę na kanapkę garść sałaty - będzie błonnik. Dobra, dwie garści.
Piękne słońce za oknem - a może by z psami na spacer? Od pewnego czasu zaniedbuję zwierzaki, pogoda kusi....
Nie! Żadnych spacerów! Pisać, póki jest pomysł.
14.30 Gryzelda przychodzi ze szkoły, kiedy kończę kanapkę, siejąc po całym stole odrobiny sałaty (szybko, szybko, zdążę jeszcze parę zdań napisać, zanim ona wróci!), kiedy usiłuję dopić herbatę, dzwoni telefon: zapowiada się od 100 lat niewidziana przyjaciółka - trzeba by coś ugotować na wieczór?
Nie! Pisać! Wystarczą słone paluszki i tabliczka czekolady.
Nie będzie już dziś tego zamyślanego od rana opowiadanka - będzie tylko szkic niniejszej notki - na więcej nie starczy czasu.
15.00 Czas jechać po Gburka do szkoły - przywieźć, skarmić, odwieźć na dżudo. Skarmić? Czym skarmić? Nie ma obiadu! Przed wyjściem z domu nastawiam wodę na makaron, kiedy wrócę, spreparuję sos.
16.00 Gburka na dżudo, biegiem do domu. Z pisania nici - pod domem stoi już samochód przyjaciółki.
17.00 Jonatan przejmuje obowiązki kierowcy, mogę zająć się przyjaciółką.
22.30 Przyjaciółka wychodzi...Po spożyciu na kolację pizzy. Tak, tak, ja też spożywam - na szczęście mogę rozgrzeszyć się poranną siłownią dnia następnego.

Jakieś nocne pisanie? Gdzie tam! Przecież jutro z samego rana siłownia!
I gdzie tu miejsce na działalność zawodową?

piątek, 27 listopada 2009

Złota....

Pięknie jest.
Mimo tego, że coraz ciemniej rano i wieczorem, mimo tego, że już kilka razy zdarzało mi się skrobać szyby samochodowe o poranku, jakoś tegoroczna jesień nie nie przygnębia.
Przyjemnie spaceruje się z piesiętami. Bez ociągania i wielowarstwowego okutywania się w szale. Bez nerwowego spoglądania na zaokienny termometr. Bez liczenia kropli deszczu i wpatrywania się w szare niebo.
Miło, po prostu miło.

niedziela, 22 listopada 2009

Książki, książki....

Tu i tam. Przeczytać recenzje, obejrzeć w księgarni, kupić - mieć, mieć!!!
Czytać.

Raj to dla mnie dziki ogród z półkami książkowymi. Książki wśród zieleni. Drzewa i krzaki. Słońce i ptaki.
Huśtawka albo fotel. Hamak albo ławeczka.
Oraz czaaaasssss, mnóstwo czaaaassssuu.
Fakt, jest to obrazek żywcem wzięty z moich najlepszych wakacji w dzieciństwie - może dlatego tak sielsko i beztrosko mi się kojarzy. Dodatkowo jako atrakcję miałam krzaki czerwonych porzeczek oraz kolegów za płotem, z którymi mogłam się bawić, jeśli już (z rzadka) znudziło mi się czytanie.

A więc można przyjąć, że skutkiem moich przeżyć z dzieciństwa (wcale nie traumatycznych), jest to, że Merlin w internecie a Empik w realu to dla mnie pułapki bez wyjścia, gdzie powinnam mieć zakaz wstępu, ostatni mój pobyt we Wrocławiu, kiedy to miałam dwie godziny do robienia czegokolwiek, spędziłam w Empiku, buszując po półkach i czytając.

Największym moim koszmarem jest świadomość, że nie zdołam przeczytać w swym krótkim życiu wszystkiego, na co miałabym ochotę. Najgorszą katastrofą jest źle napisana książka, bo zajmuje czas, który mogłabym poświęcić książce dobrej.

I niezmiennie zadziwia mnie, ilu dobrych pisarzy nie zyskuje poczytności, którą zyskują autorzy zaledwie mierni albo wręcz nijacy. Ale to już chyba pretensja do czytelniczej większości...

środa, 11 listopada 2009

Patriotycznie

Od miesiąca czaję się z tym wpisem. Pretekst Święta Narodowego jest świetny.

Podróżując po Polsce i jadając w knajpkach przydrożnych, ma się wrażenie, że wszyscy w tym kraju żywią się niemal wyłącznie panierką. Grubą, mączno - bułczaną, nasiąkniętą tłuszczem. A do tego - dla zabicia wyrzutów sumienia - surówka. Mocno ocukrzona.

Odkąd na jakiś czas przeszłam na Dietę Montignaka, zaczęło mi to przeszkadzać, mimo tego, że samej diety już nie stosuję. Warzywa nie podchodzą mi ze słodką śmietanką, mięso w panierce jest niezjadliwe i niesmaczne. Mogę więc sobie w przydrożnej knajpie zamówić pieroga i sitko(dla osączenia rzeczonego pieroga z tłuszczu), albo zejść z głodu. Dlaczego? Bo jeśli zamówię mięso niepanierowane, to będzie ono zgrillowane na smętny wiór. Jeśli zamówię surówkę z kapusty kiszonej, to niewątpliwie będzie słodkawa, chociaż mi do głowy by nie przyszło sypać łyżeczkami cukier do kapusty. Zamówienie makaronu też może okazać się porażką, gdyż w 9 przypadkach na 10 dostałam rozgotowane kluchy, pływające w zawiesistym, tłustym sosie na bazie mąki. Mąka z mąką?

I nie wiem, czy przydrożne restauracyjki (bo nie piszę tu o barach, tylko o przybytkach nieco wyższej kategorii) bazują na gustach większości? Czy może idą na łatwiznę, bo tak zawsze się gotowało i tak ma być. Co na to Kuchnia Polska, na której i ja się uczyłam gotować?

Zadziwia również monotonia tychże jadłodajni: wiejskie jadło, chłopska chata, u baby, u sołtysa - litości! czy turysta jadący przez kraj nie ma prawa mieć ochoty na zjedzenie czegoś odmiennego?

wtorek, 10 listopada 2009

Tempo rozpadu

Testujemy aktualnie czas rozkładu różnorodnych śmieci.
Któryś z moich sąsiadów - wspaniałomyślnych, pomysłowych i przedsiębiorczych - podrzucił pod naszym płotem reklamówkę wypełnioną swoimi śmieciami bytowymi w składzie m.in.: słoiki po korniszonach, folia po twarożku, plastik po serze żółtym, kilka plastikowych butelek po napojach oraz szereg bliżej niezidentyfikowanych opakowań i papierów po różnorakiej żywności. Zaparliśmy się, że nie przygarniemy reklamówki naszego sąsiada do naszego śmietnika, za którego wywiezienie regularnie płacimy. Takie z nas nieużyte świnie i już.
Śmieci więc leżą i się rozkładają.
Stopień pierwszy nastąpił pierwszej nocy: bezpańskie psy rozerwały zawiązaną reklamówkę i rozwlokły śmieci po najbliższej okolicy, utylizując część z nich ostatecznie (krótko mówiąc: zżarły).
Stopień drugi: wiatr przysypał co bardziej płaskie śmieci opadłymi liśćmi.
Stopień trzeci: deszcz i błoto doprowadziły co bardziej miękkie śmieci do rozmemłania się i stopienia z otoczeniem.
Stan aktualny: ilość śmieci zmniejszona o połowę w stosunku do stanu wyjściowego. Najmocniej trzymają się słoiki.

I teraz zbieram propozycje:
- złamać się i zebrać resztki własnemi rękami do własnego kosza?
- zostawić resztki do pierwszego śniegu (a niech przykryje i słoiki!)?
- zostawić do wiosny (aspekt badawczy - co się nie rozłoży?)?
- zawiadomić miasto o brudzie na publicznej drodze?
- przejść po ulicy i na każdej bramie powiesić kartkę z prośbą o zabranie śmieci przez właściciela?
- zebrać swoje śmieci i podrzucić sąsiadom pod bramę (mało sprawiedliwe, bo nie wiem, którym sąsiadom się ten prezent należy....)?

Jak ja nie cierpię śmieciarzy!!!!

piątek, 6 listopada 2009

Skąd wiadomo?

Kiedyś myślałam, że na starość człowiek po prostu staje się upierdliwy dla otoczenia, nie zdając sobie z tego sprawy. Ale to kryterium wysoce niepewne - jest mnóstwo młodych ludzi bezgranicznie uciążliwych - takich, że aż ma się ochotę zwyczajnie dać im w pysk, bo nic innego i tak nie zadziała. Jest też spora grupa wesołych, żwawych staruszków, wzbudzających li i jedynie sympatię.

Potem usłyszałam opinię, że to sam organizm daje znać, że się zużywa: tu strzyka, tam boli, rano ciężko zwlec się z łóżka, bo kręgosłup, spacery męczą, bo kolana, zmarszczki się mnożą, tłuszczyk tu i ówdzie przyrósł na stałe, ciało zaś ciąży ku ziemi, obwisając malowniczo. No ale jednak nie u wszystkich, nie u wszystkich....

Doszłam do wniosku, że każdy starzeje się na jedyny i niepowtarzalny sposób.

Ja wiem, że jestem stara, albowiem zjadłam dziś pączka, popiłam zupką tupu "gorący kubek" i czuję swój żołądek. Oraz inne trzewia. I będę je czuła chyba do końca miesiąca.....A drzewiej to się dopiero jadało: zupki chińskie zagryzane kanapką z dżemem, frytki popijane zimnym mlekiem - i nic a nic się nie działo, żaden organ wewnętrzny się nie uzewnętrzniał.
Ot, starość.

czwartek, 5 listopada 2009

Przygody ze zwierzętami

Celem efektywniejszego leczenia łapy (konkretnie: uniemożliwienia zżerania opatrunków), Wilczasty został ubrany w kołnierz ochronny. Kołnierz był przez początkową fazę używania utrapieniem zwierzaka - obijał się o wszystko (ze szczególnym uwzględnieniem moich nóg), przeszkadzał i utrudniał życie.
W efekcie - po paru dniach używalności - kołnierz popękał w wielu miejscach - wszak to tylko kawałek plastiku....Mimo tego, że nasz Majster, remontujący nam domek gospodarczy, dołożył wszelkich starań, żeby kołnierz naprawić (szycie drutem, łatanie, cudowanie oraz misterne konstrukcje), Wilczasty najczęściej objawiał nam się tak:

 wersja - "śliniaczek"



albo tak:

wersja "Batman"



Kiedy jeszcze kołnierz był w użytku 24 godziny/dobę (teraz, po pięciu tygodniach, zakładamy go tylko wtedy, kiedy pies się nudzi i z nudów zrywa bandaże), nasze spacery wzbudzały w okolicy dziką sensację.

"Po co założyli temu psu abażur???"
"Patrz, pies z lampą na głowie!"
"Widzisz synku, nawet piesek ma kapturek od śniegu"

Największe zdumienie budziliśmy w Panach Pijakach (określenie wymyślone przez moje Wielce Kulturalne Potomki w czasach przedszkolnych), którzy to Panowie zawsze na nasz widok schodzili z chodnika na ulicę, albo nawet przechodzili na drugą stronę. Jeden, po chwili zadumania, zawrócił z obranej trasy, pod nosem mrucząc: "Ssso sa siiiiwna sytłasjaaaaaaaaaaa".
Może Panowie Pijacy, na widok psa  w kołnierzu, przeżywają lęk, że oto mają już jakieś przywidzenia? "Panie, ja już nie piję, ja psy w abażurach widzę!"


Panowie Pijacy w ogóle są dość wnikliwymi obserwatorami świata. Idziemy sobie z Buravą (bez kołnierza, pies normalny) po naszym miasteczku, z przeciwka widzimy nadciągającego chwiejnym krokiem pana. Kiedy się mijamy, pan się zatrzymuje, za pomocą płotu łapie równowagę i wykonuje w naszym kierunku gest, powszechnie rozumiany jako: "stój". Kiedy już stoimy i panu przestaje się kiwać krajobraz, wygłasza takie oto filozoficzne pytanie:

"Przpraszszm bardz, kerowniczk, sze sssapytm, ale dlaszeg on jessst sssały bjjjały a morrrdę ma szszszarną???"

No, dlaczego????

środa, 4 listopada 2009

Jak jasmeen(prawie) została weterynarzem.odc.3

Zaczęło się od tego, że pies musiał zostać zszyty. Żywcem wziąć się nie dał - uśpienie, szycie, opatrzenie, wybudzenie, zaordynowanie antybiotyków - ponad 100 zł.
A potem przez tydzień, codziennie 10 - 20 zł (zmiana opatrunku plus antybiotyk).
Tak miało być w teorii.
Wilczasty ma w nosie teorie.
W sobotni poranek u weta nie było kołnierzy ochronnych w jego rozmiarze. Efekt: w niedzielny poranek z opatrunku zostały strzępy. W niedzielny wieczór strzępy zostały i ze szwów, pracowicie w narkozie założonych.
W poniedziałek został zamówiony kołnierz w stosownym rozmiarze - przysłano go na wtorek, do tego czasu Wilczasty pożarł dwa kolejne opatrunki.
Odkąd nosi kołnierz, zżeranie opatrunków stało się nieco trudniejsze, choć nie niemożliwe.....Kołnierz wszak można połamać (dowód na zdjęciach w śniegu), kołnierz czasem jest zdejmowany na spacer bądź do jedzenia - pies jest zwierzęciem rozumnym - wykorzystuje każdą chwilę, żeby zobaczyć, co kryje się pod kolorowym bandażem, przy czym szczególną nienawiścią darzy kolor czerwony (tak, tak, pieski mogą sobie wybrać kolor bandaża!). Dla dodania całej sytuacji należytego smaczku, warto nadmienić, że pies w kołnierzu nie mieści się do budy, więc zajął tymczasowo pomieszczenie na rowery - te ostatnie musiały się wyprowadzić.
W ramach oszczędności, po tygodniu codziennych wizyt, znajoma już pani weterynarz rzuciła propozycję: "może sami zmieniajcie mu opatrunki i przemywajcie ranę? będzie taniej, a w końcu to żadna filozofia".
Jasmeen - pamiętając swoje niezrealizowane weterynaryjne ciągoty, ochoczo przystała. Zaopatrzona w gaziki, bandaże, maści, strzykawkę do polewania płynem odkażającym oraz tenże płyn, przystąpiła do akcji. Na wstępie Wilczasty bardzo ucieszył się, że widzi Swoją Ukochaną  Panią - atak radosnego szału trwał około pięciu minut. Potem Wilczasty ucieszył się, że Ukochana Pani zdejmuje mu opatrunek - nastąpił drugi atak radosnego szału. Potem było już tylko wesołe tupanie wokół Ukochanej Pani - niespieszne, acz upierdliwe. Ukochana Pani zaczynała dostawać kręćka. Kiedy Wilczasty zrozumiał, że ma mieć coś robione z łapą, postanowił zakończyć współpracę i próbował oddalić się z godnością. Jasmeen doprowadziła do porządku zwierzaka, krótką komendą: "siad!". Pies siadł, ale merdającym ogonem rozlał płyn odkażający. Wszędzie, tylko nie na swoją chorą łapę. Niedoszła pani weterynarz postanowiła chociaż zabandażować łapę - niestety, to wygląda tak prosto jedynie w gabinecie. Wilczasty stanowczo nie zgadzał się z pomysłem zawinięcia jego własnej łapy w bandaż. Co jak co, ale na pewne rzeczy pozwala się wyłącznie przeszkolonym lekarzom, nie domorosłym felczerom.
Minęły kolejne dwa tygodnie, łapa wyglądała coraz lepiej. Do weta trafialiśmy co trzy, cztery dni. Kiedy przerwa między wizytami doszła do pięciu, Wilczasty nagle zaczął utykać. Co się stało? Obtarł sobie łapkę, francuski piesek. Opatrunkiem. Pani doktor zdecydowała, że teraz będzie się wietrzyć - koniec z opatrunkami, zostawiamy sam kołnierz, widujemy się co dwa - trzy dni na oględzinach. Życie Wilczastego od miesiąca wyglądało tak: siedzenie dzień i noc w schowku na rowery w kołnierzu, dwa spacery z Ukochaną Panią poza podwórko bez kołnierza, krótkie wybieganko po podwórku, pod okiem Państwa bez kołnierza - trzy razy dziennie. Na podwórko nie można go wypuścić w kołnierzu, bo tłucze nim po płocie i domu, łamiąc go w drzazgi w ciągu pół godziny. Nie można go wypuścić bez dozoru i bez kołnierza, bo zżera opatrunki. Nędzne, pieskie  życie w schowku na rowery, z kołnierzem na głowie.
Na każdym spacerze jasmeen starała się więc Wilczastemu zapewnić maksimum wolności i swobody - z pewną dozą lęku spuszczała go ze smyczy ( a nuż skaleczy drugą, trzecią czy czwartą łapę?), ale jednak chciała, żeby się wybiegał. Kiedy wracali z wizyty u weta pewnego piątkowego popołudnia, już bez opatrunku na łapie, już z prawie zagojoną poduchą, Wilczasty spotkał kolegę - Psa-za-Płotem. Takiemu przepuścić nie wolno. Taki też nie przepuści. Oszczekali się wzajemnie w sposób straszliwy. Po trzech minutach od Oszczekania, jasmeen zauważyła strużkę krwi cieknącą Wilczastemu z chorej łapy....i z powrotem do weta. Z powrotem opatrunek. Z powrotem antybiotyk. "Naderwał sobie poduszkę, od nowa, %$#&*" - powiedziała mało parlamentarnie pani weterynarz. Był piątek. Antybiotyk należało podawać przez pięć dni. Na niedzielę jasmeen dostała porcję w strzykawce do samodzielnego podania. Gwoli oszczędności.

Nie, jasmeen i tym razem nie wykazała się predyspozycjami do wymarzonego niegdyś zawodu. Stwierdziła, że ona za nic na świecie nie wbije psiuńciowi igły. Igłę wbił Jonatan. Obydwaj byli bardzo dzielni. Jasmeen trzymała Wilczastego za futro i przemawiała doń czułymi słowy. Weterynarzem na pewno nie zostanie. I dobrze, że nawet nie próbowała.

wtorek, 3 listopada 2009

Jak jasmeen(prawie) została weterynarzem.odc.2

Na szkoleniu dla psów, zanim go zeń wyrzucili, Wilczasty z ADHD nauczył się dwóch komend: "do mnie" - wykonuje ją - na szczęście - prawie bezbłędnie, bo pozwala to spuszczać go ze smyczy w lesie oraz: "noga", którą wykonuje w sobie tylko właściwy sposób: obchodzi dookoła prowadzącego (oplatając przy tym smyczą) i ustawia się przy nodze, na sekundę - potem pędzi dalej, sam się reflektuje, że chyba coś nie tak, powtórnie obchodzi dookoła (oplatając smyczą) i...już nic nikt zrobić nie może, bo prowadzący jest dwukrotnie opleciony smyczą.
 A że Wilczasty waży ponad czterdzieści kilo i jest silną bestią, na spacerze jasmeen marzy tylko o tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do lasu i wypuścić go ze smyczy na wolność - co też czyni, nie zważając na ogrom śmieci, mijanych w otwockich lasach (dowody wklejone parę wpisów wcześniej).
Wilczasty nie byłby sobą, gdyby nie pojawiły się PROBLEMY. Dokładnie 25. września, w piękny, słoneczny poranek, podczas codziennego spaceru, prawie oderwał sobie poduszkę u przedniej łapy. W łaskawości swojej - nie spodnią poduszkę, na którą staje i która wolno się goi, ale poduszkę górną, łatwiejszą do zaopatrzenia i wygojenia. Teoretycznie. U każdego innego psa, oprócz Wilczastego. Mamy bowiem listopad. Pies nadal zdrów nie jest, zaś z miejscowym weterynarzem jasmeen jest już na "ty".

poniedziałek, 2 listopada 2009

Jak jasmeen(prawie) została weterynarzem.odc.1

Taka książeczka dla dzieci. Jako alternatywa "O Wojtku, co został strażakiem".

Mogę napisać, co mi zależy.

Kiedy jasmeen była małą dziewczynką, bardzo kochała zwierzęta, z psami na czele. Oglądała wszystkie dostępne filmy o pieskach (w tym: "Przygody psa Cywila", "Reksio", "Lessie"), oglądała wszystkie dostępne filmy o psich lekarzach - tu tytułu sobie nie przypomnę, ale był taki o weterynarzu na angielskiej prowincji...

Potem jasmeen urosła, do jej świadomości dotarło, że praca lekarza weterynarii to nie tylko głaskanie pięknych i mądrych psiaków - i z takiego pomysłu na życie zrezygnowała...

...aż do czasu związania swych losów z pewnym Bardzo Rasowym Owczarkiem Niemieckim. O, tym:



(tak, tak, płot to też jego dzieło)

Owczarek, jak już prawdopodobnie wspominałam, został wzięty z - polecanej przez znajomych - hodowli, żeby stanowić przeciwwagę dla Buravej, wziętej prosto z bazaru, ku przerażeniu wszystkich psich specjalistów.

Został zaopatrzony w rodowód, zostały okazane wszystkie nagrody zdobywane przez jego przodków - miał być Szarikiem, K-9, Cywilem i wszystkimi innymi bohaterskimi psami, w przeciwieństwie - dość niesfornej i mającej własne poglądy - Buravej.

Po miesiącu życia z Bardzo Rasowym Owczarkiem, jasmeen miała kartę stałego klienta w gabinecie weterynaryjnym i zaczynała żałować, że sama jednak weterynarzem nie została. Wilczasty złapał babeszjozę od jakiegoś wrednego kleszcza, poza tym okazało się, że jednak ma dysplazję stawów biodrowych, choć jego przodkowie aż po dziesiąte pokolenie - mają zaświadczenia "wolny od dysplazji". Z tym wszystkim można sobie poradzić...Natomiast dość trudno żyć z ważącym prawie czterdzieści kilogramów psem z ADHD, nie poddającym się szkoleniu.

niedziela, 1 listopada 2009

Carpe Diem

Wczoraj opadły liście. Jakby na sygnał wydany przez pierwszy poranny przymrozek.
A przedwczoraj, spacerując z piesiętami, delektowałam się złotą jesienią. Jonatan nie chciał iść ze mną - pomyślałam, że powinien żałować: takie piękne okoliczności przyrody warto obserwować i przechowywać w pamięci. Carpe diem - chciałoby się powiedzieć - korzystaj z dnia, bo jutro już nie będzie tak samo, jutro będzie zupełnie inaczej. Dziś morze złotych liści nad głową gdzie okiem sięgnąć, jutro powódź zeschłych pod nogami, zaś w górze łyse kikuty gałęzi.

Dziś tradycyjny spacer na miejscowy cmentarz. Mnóstwo kolorowych bukietów z chryzantem, ciepło zniczowego ognia. Znajomi - na szczęście większość jako odwiedzający, nie jako odwiedzani. Dobry klimat mamy w Otwocku....

"O, cześć, długo się nie widzieliśmy" - zaczepia nas miła dziewczyna z dwójką małych dzieci. "Rzeczywiście" - grzecznie odpowiadam - "co tam u was?". A w głowie gorączkowo szukam odpowiedzi na dręczące pytanie: "kto to - u diabła -jest????!!!". Fakt, twarz znajoma, ale skąd? W jakich okolicznościach? Chciałoby się pociągnąć rozmowę, a nie wiadomo, o co pytać, jeśli nie wiadomo, skąd się znamy....Drogą skojarzeń doszliśmy z Jonatanem, że znamy się ze szkoły...Ale już imienia Kobiety nijak sobie przypomnieć nie zdołaliśmy. Ech, ta pamięć....

Rozmowy słyszane na cmentarzu są z rodzaju funeralnych: "o, taki nagrobek byś mi zapodała, jak już kopnę w kalendarz". Nikt się nie obrusza - to jest czas i miejsce na takie rozmowy, których na co dzień prowadzić nie wypada. Na co dzień trzeba żyć. Tylko tego jednego dnia wypada sobie przypomnieć o tym, że jesteśmy jednak śmiertelnikami, że warto korzystać z każdego dnia - i tego, w którym liście są jasnozielonymi pączkami, ciemnozielonym gąszczem, żółtą powodzią i tych, w których szeleszczą opadłe. Bo każdy z tych dni jest inny, każdy jest wartościowy, każdy jest ważny. Nie: "jutro",  dzisiaj. Tylko dzisiaj. Jutro będzie inaczej. Jutro nie będzie dzisiaj. Jutro "dzisiaj" będzie "wczoraj".

Takie pierwszolistopadowe rozmyślania.