z klimatem...

z klimatem...

sobota, 31 lipca 2010

Powróciliśmy

Z mazurskim wiatrem we włosach.
I z przygodami po drodze...

1. w samym Giżycku. Trafiliśmy na zlot harleyowców. Dziwni ludzie, doprawdy. Łażą grupami po miasteczku stanie nie do końca świadomym, odziani w niekompletne obuwie oraz niestandardowe nakrycia głowy (zaobserwowaliśmy np. durszlak z dwoma uszami).

2. dalej w samym Giżycku. W restauracji usiedliśmy obok Buractwa. Rasowego. Bez koszulek, po "pyffku"( raczej po kilku, niż jednym...), komentującego głośno urodę kelnerek i przechodzących ulicą dziewczyn. Miałam ochotę dać w pysk. Wprost i bez wyjaśnień.

3. pod Łomżą. Złapaliśmy gumę. Pierwszy raz w mojej karierze kierowcy. Na szczęście - nie w szczerym polu ani głębokim lesie, tylko przy ludzkich osiedlach - zyskałam więc pomoc miłego pana - akcja wymiany trwała kilka minut.

4. za Łomżą. Dopadła nas burza. Z deszczem takim, że musiałam zatrzymać samochód, bo nic nie było widać. Z wiatrem przeginającym do ziemi dość spore drzewa, błyskawicami i piorunami. Cieszyłam się, że wymianę koła mam już za sobą, bo nie wiem, jak by to wyglądało w takich warunkach atmosferycznych.

5. jeszcze bardziej za Łomżą. Zabłądziliśmy, dzięki cudownemu oznakowaniu polskich dróg. Na szczęście ja jestem z tych, co to nigdzie nie giną - pod wieczór szczęśliwie dotarliśmy do domu, gdzie powitano nas kotletem schabowym i białym winem.

Uwielbiam takie powroty.

piątek, 30 lipca 2010

Na zakończenie


Na fotce Ten, Który Połknął Bakcyla. Już zapowiedział, że za rok obowiązkowo płynie również. Może nawet na dłużej. Z żeńskiej części naszej rodziny nie będzie raczej pożytku, w sensie żeglarskim.
W pamięci zostaną niewątpliwie wieczorne seanse Osadników z Catanu. I rozmowy na każdy temat. Oraz duże ilości zielonych opakowań po serku wiejskim - w końcowej fazie w "serku wiejskim" przechowywaliśmy sól, cukier, płatki, orzeszki. Swego rodzaju loterią było, co się wyciągnie, sięgnąwszy do szafki.
Fajnie jest wypoczywać w dobrym Towarzystwie

czwartek, 29 lipca 2010

Garstka fotek


Niesamowity wschód księżyca nieudolnie złapany kiepskim aparatem. A szkoda....



Zachód słońca nad jeziorem uwieczniony ręką Gryzeldy.



Typowy mazurski krajobraz. Pięknie, po prostu pięknie.


środa, 28 lipca 2010

Różnorodność pogodowa




Nie możemy narzekać - jest i słońce, i chmury, i deszcz. Wieje jak należy. Leniwieję z książką pod pokładem lub na pokładzie - w zależności od okoliczności atmosferycznych. Do zadań żeglarskich się nie wtrącam - i tak jest więcej chętnych, niż pracy do wykonania. Za to rano śmiało mogłam zaśpiewać, że "na jachtach myłam podłogi".

wtorek, 27 lipca 2010

Różnorodność krajobrazowa





Jeziora wyglądają zupełnie inaczej z perspektywy żeglarza, niż z perspektywy turysty lądowego. Zatrzymując się na noc w różnych miejscach, nie sposób uwierzyć, że to jest TO, co widzieliśmy z daleka. Widzieliśmy już przyjeziorne źródełko z krystaliczną wodą, odbyliśmy spacer po lesie, oczekiwaliśmy na wizytę koników z rezerwatu (nie przyszły....), aż w końcu zacumowaliśmy w szuwarach, zdjęcie powyżej.
Bardzo niewiele kąpieli odbywamy - pogoda nie sprzyja, a mi osobiście przeszkadzają wodne rośliny, które niemile łaskoczą podczas pływania.
Za to jest na tyle ciepło, że śpię na pokładzie, tocząc walkę z komarami.



poniedziałek, 26 lipca 2010

No to płyniemy!

Nikt nie ma morskiej choroby, łódka "Marian" jest duża i stabilna, pogoda dopisuje, bo nie jest zbyt gorąco.
Poniżej fotka z Mikołajek - Dużego Portu. Osobiście wolę Porty Leśne i dzikie, a nie gwarne i zaludnione miasteczka. Towarzysko - imprezowy aspekt żeglarskiego życia jakoś mnie nie nęci. Na szczęście reszta załogi jest podobnego zdania - czasem po prostu należy uzupełnić zapasy, a w lesie nie wszystko do się zdobyć...

niedziela, 25 lipca 2010

Żeglarze

No to wyruszamy.
Potomki podekscytowane, ja lekko przestraszona tym, że cztery dorosłe osoby i pięcioro dzieci będzie musiało współegzystować na małej przestrzeni jachtu przez cały długi tydzień.
Pozostaje liczyć na moją anielską cierpliwość oraz zdolności przystosowawcze Potomków.
W każdym razie - wrócimy wzbogaceni w nowe doświadczenia. Jakie by nie były, będą nowe i cenne.

sobota, 24 lipca 2010

Potomki i książki

Doigrałam się: los złośliwie pokazuje na mnie palcem i chichocze w kącie.
Gburek do czytania nie miał jakoś specjalnego nabożeństwa, wręcz obawiałam się, że pozostanie w fazie komiksowej, aż przeczytał "Harrego Pottera". Po skończeniu całego cyklu...przestał czytać, bo żadna książka nie dorównywała rewelacyjnemu "Harremu". Od tego czasu Gburek potrzebuje do czytania bodźca - musi trafić na "swoją" książkę. Coraz częściej mu się udaje. Wciągnęły go przygody Felixa, Neta i Niki, wciągnął Ulysses Moore, wciągnęli "Zwiadowcy". Po zakończeniu każdego z cykli, Gburek popada coś w rodzaju czytelniczego odrętwienia - nie pasuje mu wtedy nic.
Jednak kiedy jest w fazie czytelniczej - pochłania i pożera.
Podczas pobytu we wrocławskim empiku, odkryłam dla niego Roberta Muchamore'a. Wsiąkł. Chyba po raz pierwszy aż tak totalnie.
Za to Gryzelda - mistrzyni szybkiego czytania, leniwieje. Odkąd przeczytała "Zmierzch" - do końca życia będę sobie pluć w brodę, że zezwoliłam na ten chłam - żadna książka, która nie opowiada o wampirach, nie jest godna jej zainteresowania. A książek o wampirach jest....pół empiku. Każda opiera się na tym samym schemacie. To tak, jakby codziennie jeść hamburgera, tylko z innymi dodatkami. Czytelniczy fast food.
Zła jestem, że dziewczę mające taki dar (tempo czytania: około 10 stron na minutę), marnuje go na wałkowanie wciąż i wciąż tego samego. Gdybym ja potrafiła tak szybko czytać - ohohoooooo.....

piątek, 23 lipca 2010

Nie chwal dnia przed zachodem słońca

Mądrość ludowa, zawarta w przysłowiach, ma swoją moc, oj ma....

Chwaliłam się Potomstwem, że niby takie muzycznie wyedukowane i nieskore do ślepego podążania za młodzieżowymi, popularnymi trendami....

I przyjechał Syn z obozu sportowego, muzycznie odmieniony.

Nie dość, że w bejsbolówce z daszkiem na boku, co - nie dość, że samo w sobie wygląda kretyńsko, to jeszcze ma OZNACZAĆ. On jest teraz blokersem - hip-hopowcem. Wyznawcą stajla. Obawiam się, że moje nerwy będą narażone na duże przeciążenia. Obawiam się, że dorastanie Potomków to nie będzie bułka z masłem, jak mi się do tej pory wydawało. A nie mógłby tego młodzieńczego buntu przechodzić w innym stylu muzycznym, tylko w hip-hopie, który najbardziej mnie mierzi?

Cała nadzieja w Gryzeldzie.......

czwartek, 22 lipca 2010

Podróżnictwo...


W poprzednim wcieleniu byłam niewątpliwie jakimś wędrowcem. W podróży zawsze czuję się dobrze i na swoim miejscu. Lubię słyszeć wokół siebie język, który nie do końca rozumiem, wręcz czuję się nieswojo, kiedy spotykam w tramwaju ludzi rozmawiających ze sobą w moim ojczystym języku - bo jakże to? miało być zupełnie obco, a tu tak niespodzianka....
Z drugiej strony - lubię mieć świadomość tego, że - mimo niewątpliwych niedostatków w mojej językowej edukacji (na własne życzenie, więc pretensja wyłącznie do siebie samej), jestem się w stanie porozumieć i po niemiecku, i po angielsku. Pewnie - od biedy - po rosyjsku także. Z francuskim, moim ulubionym - dużo gorzej, niestety. Po każdej takiej wycieczce obiecuję sobie solennie, że po powrocie zabiorę się za języki i....jest to słomiany zapał, a szkoda....

Nie ma znaczenia, na jaką odległość wyjeżdżam, każda podróż jest ekscytująca - lubię zarówno jechać, jak i być gdzie indziej, niż w domu.
Owszem, zeszłoroczny Paryż czy świeżo odcelebrowany Wiedeń są czymś niesamowitym (o tym przy osobnej okazji), ale i wyjazd do Wrocławia jest niezwykłą przyjemnością. Możliwość snucia się po Rynku...po parkach...oglądania przepięknych i pełnych uroku kamienic, siedzenia w ukwieconej kawiarni i gapienia się na licznych turystów oraz tubylców - coś wspaniałego.

Nie ma we mnie za grosz domatorki. Owszem, lubię nasz domek, bo jest taki...nasz. Ale gdyby ktoś zaproponował (i najlepiej - sfinansował) mi jakąś długotrwałą tułaczkę po świecie, ani chwili bym się nie wahała. Z drugiej strony: wizja stałej emigracji jakoś tak mnie nie pociąga, a nawet lekko płoszy.


Z wrocławskich wypadów staram się przywieźć sobie jakiś bukiet, zakupiony obowiązkowo na Rynku Solnym. Tym razem przyjechał ze mną taki:

środa, 21 lipca 2010

Twarde lądowanie

Dziwna sprawa, ale zawsze, kiedy wracam z fascynującej zagranicznej wycieczki, czeka mnie twarde lądowanie, boleśnie przekonujące mnie o tym, jak dalece jesteśmy nadal zaściankiem europejskim.

Rok temu, podczas powrotu z Paryża, na pierwszy nocleg w kraju trafiliśmy do najbardziej obskurnego motelu, w jakim kiedykolwiek nocowałam. Im głębiej wjeżdżaliśmy w nasz smutny kraj, tym było gorzej: drogi w permanentnym (i nieprzynoszącym efektów) remoncie, związane z tym korki, uczyniły naszą kilkusetkilometrową podróż przez Polskę bardziej uciążliwą, niż dwa razy dłuższą (w kilometrach) podróż przez pół Europy. A na koniec, kiedy już totalnie zgłodnieliśmy, zjedliśmy najdroższy i najbardziej obrzydliwy posiłek podczas tego wyjazdu (ba! ja osobiście twierdzę, że wygrałby nagrodę dla najbardziej obrzydliwego posiłku, jaki w życiu jadłam, choć Jonatan nie był aż tak surowy w swej ocenie...). Także do domu wróciliśmy z myślą, że nadal jesteśmy europejską wioską.

W tym roku było nieco inaczej - dzień po powrocie z Wiednia, dla ochłonięcia, spędziliśmy we Wrocławiu, który jest jednak nieco bardziej cywilizowany, niż centrum Polski.... Ale i tu pojawiły się rysy na - kryszytałowym dotychczas - obliczu mojego ulubionego miasta. Zupa za słodka, wino za ciepłe, ludzie jacyś tacy podobni do siebie....Ech.....

No, ale szoku w postaci brzydkiego motelu i niesmacznego jedzenia nie było.

Był za to szok polityczny. Staram się - od kampanii - omijać szerokim łukiem telewizor z wiadomościami.

Ale no luuudzie!

Dlaczego tej gromady kretynów nie zamknąć w psychiatryku? Normalnie, gdyby szary człowiek zaczął opowiadać takie farmazony o ufoludkach i innych zbrodniczych istotach, w trymiga znalazłby się w zacisznym, acz odosobnionym pomieszczeniu. A tu, proszę: komisja do badania mordu(y).... tu szczegóły o mordzie:
http://www.facebook.com/#!/profile.php?id=100000539138878&ref=ts

I w nosie mam poprawność polityczną. Skoro z samego rana słyszę, że mieszkamy w państwie wyznaniowym (tak, tak, zostało to powiedziane w telewizji przez jedną z posłanek), to ja się czuję zwolniona z poprawności politycznej.

Ot i tyle.
Nigdy nie będziemy europejskim krajem.
Każda z moich wycieczek mi to wyraźnie (i boleśnie!) przypomina.

wtorek, 20 lipca 2010

Postęp w domu i zagrodzie

Mam nowego netbooka.
Małe to, lekkie i milusie.

Najważniejsza funkcjonalność - można sobie jechać autem na siedzeniu pasażera w świat, czasem spojrzeć przez szybę, ale zasadniczo buszować po necie. Bosko. Dwie przyjemności w jednym czasie - pozornie nie dające się połączyć. Bateria starcza na pół drogi Warszawa - Wrocław. I to tylko dlatego, że pierwszą połowę dnia przesiedziałam w knajpce na Rynku - znaczy: przy dobrych układach bateria starczyłaby na całą drogę. Żyć - nie umierać.

Za to lubię ludzką pomysłowość.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Wrocław z fotkami

Wrocław cudnym miastem jest, chciałoby się sfotografować niemal każdą kamienicę - spacer jest niekończącą się przyjemnością.




 Same do głowy przychodzą myśli: ach, ach, zamieszkać na którejś z uliczek....


Ot, chociażby w tejże kamienicy:






 Zaprzyjaźnić się z licznymi, wrocławskimi krasnoludkami:






Ale i zimny prysznic na nas czeka: nie tylko w Otwocku konserwator zabytków śpi. Mam wrażenie, że to ogólnopolska przypadłość ludzi tej profesji. Stawiają sobie za cel wpisanie obiektu na listę zabytków i...umywają ręce. A niech niszczeje - przecież to ZABYTEK, może być - równie dobrze - ruiną.

Bo gdyby nie spał, cóż robiłyby te ohydne parasole i dziwne transparenty na tym przecudnym budynku? (o legendach na temat jego użytkowania i niszczenia już nie wspomnę, bom nie wrocławianka i z daleka się tylko przysłuchuję, ale wierzę, wierzę - w naszym kraju nadal "kolesie" są górą...)



 No i który konserwator wydał zgodę na zeszpecenie ciągu klimatycznych kamienic taką niebieską, nowoczesną paskudą? Niektórzy to są po prostu ślepi.....



 Niemniej jednak - uwielbiam Wrocław. Zdecydowanie.

czwartek, 15 lipca 2010

Galerianka

Stałam się galerianką.
Jest taki upał, że moje plany łażenia po zakamarkach Wrocławia padły jeszcze w tramwaju, którym jechałam do centrum miasta.
Łaziłam tu i tam, niestety MUSIAŁAM kupić kilka ubrań, co zawsze napawa mnie przerażeniem i wprawia w zły humor. Nie cierpię zakupów!
Ale przynajmniej tym razem miałam świadomość, że galeria handlowa to jedyne miejsce, gdzie nie będę ociekać potem. Zacisnęłam więc zęby i dzielnie wstąpiłam do kilku sklepów, skoro już i tak byłam uwięziona.

Skończyło się jak zawsze - w empiku. Pośród książek czuję się jednak zdecydowanie lepiej, niż pośród ubrań. do tego empik na wrocławskim Rynku jest moim ulubionym. Zrobiłam przegląd literatury młodzieżowej, znajdując kilka interesujących pozycji. Mam nadzieję, że Potomkom przypadną do gustu.

Dziwna sprawa - zrobienie takiej samej ilości kilometrów po dowolnym mieście nie męczy mnie tak, jak łażenie po sklepach. No i po takim galeryjnym spacerze czuję się maksymalnie zakurzona. Przypuszczam, że spacer po pustyni nie wywołałby u mnie tak silnego wrażenia oblepienia brudem.

Jednak nie będzie ze mnie nigdy wielbicielki miejskiej dżungli, postępu i cywilizacji.

środa, 14 lipca 2010

Gorąco....

Mimo tego, że nasz dom jest idealny termicznie - zimą trzyma ciepło, zaś latem jest w nim dość przyjemnie, czasem, niestety, trzeba z niego wyjść. I to nie jest fajne.
Rozumiem, dlaczego południowy temperament jest gwałtowny i wybuchowy. W taki upał (a nie jest to jeden z najcieplejszych dni, jakimi nas tego roku natura obdarowała), mam ochotę gryźć oraz mordować. Byle co wyprowadza mnie z równowagi. Jestem zła, rozjuszona, do tego nic mi się nie chce. Rozumiem, że jest lato. Ale bez przesady....Jakbym miała ochotę na tropiki, to bym sobie tam pojechała.

wtorek, 13 lipca 2010

co tam panie w polityce...

Śmiesznie jest. Nie chcę myśleć, jak byłoby śmiesznie, gdyby wybory wygrał Ten Drugi Pan.
W niedzielę, podczas uroczej randki, spacerowaliśmy z Jonatanem po Krakowskim Przedmieściu, które coraz bardziej lubię. Przechodziliśmy obok Pałacu Prezydenckiego, gdzie mieliśmy okazję przyjrzeć się z bliska z bliska Osobom Oszalałym. Wzrok błędny, telefon w pogotowiu, tony jakichś list przygotowane do podpisu. Oni są oddani Sprawie. Oni są gotowi do walki. Boję się takich ludzi.
Jak to się dzieje, że w cywilizowanym świecie dopuszcza się do głosu takich oszołomów? Mało tego - mają oni dość spore poparcie społeczne. Kiedyś miałam jednak lepsze zdanie o ludziach, jako takich. A ludzie to głupie są - ot po prostu. Im więcej sensacji, plotek i spisków ktoś im poda na talerzu, tym bardziej lezą w stronę podającego. Wystarczy wymyślić sobie teorię o zbrodniczych zielonych (czy czerwonych - nieważne) istotach, które szykują inwazję na nasz kraj, celem zasiania na naszych polach zmutowanej marchewki - i już wybory wygrane. Smutne jest to, że panowie, którzy te historie wymyślają, sami święcie w nie wierzą. A to już powinno martwić, bo ciemny lud może wierzyć w dowolną głupotę, ale żeby tak klasa rządząca?
Upadek, po prostu upadek i żenada.
Utwierdzam się w przekonaniu, że któregoś dnia coś ciężkiego spadnie na ten smutny kraj i wytłucze wszystkich, profilaktycznie, żeby zmniejszyć poziom oszołomstwa na świecie. To będzie ZNAK.

poniedziałek, 12 lipca 2010

chodzi lisek koło drogi....

Jechałam sobie dziś wieczorem autkiem po jednej z głównych ulic naszej mieściny. Stanęłam przed skrzyżowaniem, kiedy zapaliło się czerwone światło i bezmyślnie rozglądałam się po okolicy.
Przed przejściem dla pieszych stał niewielki pies, trzymał coś w pysku. Na tyle mnie zaciekawiło to COŚ, że przyjrzałam się baczniej rzekomemu psu. A pies był rudy, miał spiczasty pyszczek i...rudą kitę!
Pomyłki być nie mogło - lis powracał z przednocnych łowów. Lis nie byle jaki - lis miejski, ćwiczony w przepisach ruchu drogowego: stał grzecznie przed pasami, czekając na zielone światło. Nie przejmował się przechodniami, rowerzystami - z godnością wkroczył na drogę, kiedy tylko uznał, że jest to bezpieczne.

niedziela, 11 lipca 2010

o pianistach

Pianino jest rzeczą, której brak odczuwałam w kolejnych mieszkaniach najdotkliwiej.
Przekonałam się o tym, kiedy wreszcie u stanęło w naszym domu.
Możemy nie mieć telewizora, szafy, łóżka, kanapy, stołu - pianino musi być!
Oczywiście - do pianina potrzebni są Pianiści. Mamy w domu dwoje palących się do instrumentu.
Bardzo mi z tym dobrze. I nie wyobrażam sobie inaczej.
Z pewną dozą zazdrości patrzę sobie, jak zasiadają i zaczynają grać. Skąd zazdrość? Bo ja też od zawsze chciałam, ale niestety ta umiejętność pozostała dla mnie sztuką tajemną, podobnie jak wyczarowywanie królika z kapelusza, albo przemienianie złych wróżek w żaby.

Mimo tego, że uwielbiam pianino, przez to, że mam je na co dzień, mam wrażenie, że nie tego nie doceniam. Zauważyłam to pewnego popołudnia na warszawskiej Starówce, kiedy dołączyłam zaciekawiona do niemałego tłumku gapiów, wyraźnie czymś podekscytowanych. Ludzie słuchali ulicznego showmana, który na przyczepce samochodowej miał zainstalowany przenośny (obwoźny?) fortepian. Pan grał, ludzie słuchali, pan się kłaniał, ludzie klaskali. A potem pan zbierał owoce swojego występu, w postaci brzęczących monet. Oraz kilku sprzedanych płyt, po każdym minirecitalu. Nie było w jego muzyce absolutnie nic nadzwyczajnego - moi domowi grajkowie też tak potrafią, śmiało mogę powiedzieć, że nawet potrafią słuchaczy bardziej łapać za serce.

Czyli, zupełnie nieświadomie - jestem szczęściarą. Mam w domu to, za co inni są gotowi płacić.

Myślę, że jest wiele takich rzeczy i spraw - większych i mniejszych, na które w życiu codziennym nie zwracamy uwagi, a które to składają się na nasze poczucie szczęścia.
Mam wrażenie, że mnie osobiście dostaje się wiele dobrego...

sobota, 10 lipca 2010

Wyjechali....

...lubię tę swobodę. Czasami. A kiedy indziej wcale nie lubię. Bo są coraz więksi. I coraz dalej będzie ich nosić. I na coraz dłużej.
Cenię sobie ciszę, spokój i towarzystwo Jonatana. Ale lubię też naszą rodzinę jako całość. Mam nadzieję, że w miarę rozrastania się, będą dołączały do nas równie miłe i sympatyczne osoby, że będzie nam razem dobrze w czasie, który przyjdzie nam spędzić razem - podczas uroczystości rodzinnych czy spotkań-bez-okazji. Chciałabym, żeby Potomki trafiły na swoje Połówki, jak ja i Jonatan. Żeby nie szukali się w nieskończoność, przymierzając i pasując, jak puzzle z odrębnych kompletów. I żeby ich nie zgubili, kiedy już trafią.

piątek, 9 lipca 2010

Spotkanie

Spotkać ludzi, których zna się tylko spoza monitora. Pogadać z nimi na żywo. Zobaczyć, jak wyglądają, jak się poruszają, jakie robią miny, kiedy mówią.
Zdziwić się, że dziewczę o nicku X. nie dość, że jest niską, drobną blondynką, a nie postawną brunetką, to jeszcze ma na imię Ania, a nie Agnieszka.
Przeżyć rozczarowanie, że Y. "w realu" traci całą swoją internetową charyzmę, pozostaje tylko zwyczajną prostą kobietą, z którą nie dogadam się w żaden sposób.
Zamyślić się nad tym, że Z., z którą nijak nie można dogadać się w necie, bo słowo pisane jej ręką i moją jakoś ze sobą nie współgrają, okazuje się świetną kompanką do rozmowy w cztery oczy.
Zadumać się nad sobą samą, że w necie jestem w stanie pisać o najbardziej skomplikowanych sprawach, rozmawiać o nich jest dużo trudniej....

Spotkania realne dość rzadko są dla mnie rozczarowaniem. W końcu jakoś z tymi ludźmi funkcjonuję na internetowych forach. Rozczarowaniem są pojedyncze osoby, które na forach wydają się być ekspertami od życia, które świetnie mi się czyta i korzysta z ich rad oraz pomysłów, a okazują się ot, zwyczajnymi ludźmi, ze zwyczajnymi problemami, z którymi czasem sobie nie radzą - jak każdy człowiek.

Wiem doskonale, że 90% mojego życia towarzyskiego zawdzięczam internetowi. Od dawna zdaję sobie sprawę, że piszę bardziej otwarcie, niż jestem w stanie powiedzieć. Internet, odkąd się u nas pojawił, stał się moim ulubionym sposobem kontaktu ze światem i poznawania ludzi. W życiu nie zdecydowałabym się zaczepić obcej osoby - w parku, piaskownicy, pod sklepem, w przychodni, pociągu - i zacząć rozmowę "o życiu". Na forach to robię. Właśnie wpadło mi do głowy, że może ja też mogę uchodzić za taką, co się ją dobrze czyta, ale już w realu - totalne rozczarowanie. No trudno...nie wszyscy ludzie muszą się kochać.

Ale generalnie - uwielbiam spotykać ludzi, których już znam. Świetnie, że mogę w ten sposób funkcjonować w społeczeństwie.






p.s. - proszę nie brać sobie do serca moich niniejszych wywodów - nie pisałam O NIKIM konkretnym ani też na podstawie tego jednego, konkretnego, lipcowego spotkania - jest to suma moich wniosków z kilkunastu spotkań, na których byłam - spotkań co najmniej TRZECH RÓŻNYCH forów internetowych na których się udzielam

czwartek, 8 lipca 2010

samochody

Po epizodzie jazdy samochodem niezwykłym, jeżdżę teraz samochodem zwykłym. Na wymianę i dla urozmaicenia mam samochody - nazwijmy je: służbowe, które są hiper-mega niezwykłe.

O ile jazda moim parszywkiem zielonym, w charakterze małomiasteczkowej atrakcji, bardzo mi pasuje, tak już jazda autkami "służbowymi" wcale mnie nie bawi, więc staram się unikać. Cóż, nawet auta mają swoich amatorów albo zdeklarowanych przeciwników. Ja się do mydelniczek raczej nie przekonam, chociaż jakoś tak się składa, że nasze coroczne wakacyjne podróże we dwoje odbywamy właśnie na ich pokładzie i nie mogę zarzucić im braku wygody czy funkcjonalności.

Za to autentycznie polubiłam jazdę zwykłym samochodem, który nikomu nie zapada w pamięć, nie rzuca się w oczy i nie jest zapamiętywany. Nawet, jeśli ktoś znajomy, albo ledwie-znajomy widział mnie raz w Małej-Czarnej, po raz drugi mnie w niej nie rozpozna. Fajne to! Jakbym codziennie zmieniała fryzurę. Parę razy sama nawet się nabrałam: podeszłam do obcego samochodu, próbując rozbroić alarm moim pilotem, podczas gdy Moja-Czarna stała obok....
Niestety, Jonatan nie podziela mojego entuzjazmu: jemu nie w smak zwykły samochód. Szkoda, bo oznacza to znowu - po niespełna roku - powrót do wieczorów na portalach motoryzacyjnych: "popatrz, popatrz, a może ten?" "chodź no, spójrz: co sądzisz o tym?"....

Kupi Taki Małą-Czarną-Fajową, po wielomiesięcznym wybrzydzaniu, a po pół roku pragnie zmiany. Ja tam się przyzwyczajam do dopasowanych do mnie samochodów.

środa, 7 lipca 2010

Koncert

W ramach edukacji kulturalnej, zabraliśmy Potomstwo na koncert Mozarta w ramach Festiwalu Mozartowskiego.
Festiwal Mozartowski to dla mnie znaczące wydarzenie. W czasach, kiedy miałam absolutnego świra na punkcie muzyki klasycznej, ze szczególnym uwzględnieniem Mozarta, specjalnie - wraz z przyjaciółką - zajęłyśmy się zarobkowaniem (plebejskie zrywanie wiśni), żeby zdobyć fundusze na bilet na operę. Utytłane w wiśniach i kurzu, podrapane o gałęzie, spalone słońcem i zwyczajnie zmęczone, po dwutygodniowym bytowaniu w namiocie, ustawionym w sadzie wiśniowym, stawiałyśmy się z A. przeszczęśliwe na podwórku Warszawskiej Opery Kameralnej, chłonąc i celebrując Sztukę. Niesamowite to było - cztery ogólniakowe lipce pod znakiem wiśniowego Mozarta.
Potem, chociaż zakup biletów nie był już okupiony aż takim wysiłkiem finansowym, kiedy pojawiły się ważniejsze Cele i Sprawy, Festiwal Mozartowski zszedł na dalszy plan. Jednak zawsze pod koniec czerwca robiło mi się ciepło na duszy, że oto mogę pójść, kupić, przeżyć - jeśli tylko znajdę czas. I nie muszę już zrywać wiśni.
Tym razem, po raz pierwszy, Potomki dostąpiły zaszczytu uczestnictwa. Rozsądek podpowiedział mi, żeby na początek uraczyć ich nie operą, a koncertem.
Z racji muzycznych zamiłowań Gryzeldy, wybrałam koncert fortepianowy - dziewczę rozochocone czekało na pierwsze dźwięki, potem zaś słuchało z podziwem i należnym uwielbieniem (ma coś po mamusi....). Gburek - jak to on - poszedł na koncert cały zjeżony - dodatkowo nie poprawił mu nastroju fakt, że istniało realne zagrożenie SPÓŹNIENIA na jeden z istotnych meczy mundialu. Sprawę meczu załatwiliśmy polubownie, pozostała tylko kwestia NUDZIARSKIEJ (Boże, widzisz i nie grzmisz!) muzyki. Z niepokojem obserwowałam chłopca podczas koncertu. Czekałam na znudzone miny na sfochowanym obliczu. Ale nie! Podobało się! Jakże mogłam wątpić w to, że Mozart nie może się NIE PODOBAĆ. Mozart jest ponadczasowy.
Jedyna uwaga, jakiej nie mógł sobie odpuścić Gburek - dziecko cywilizacji - dotyczyła tego, że zbyt mało się DZIAŁO. Bo muzyce powinno COŚ towarzyszyć. Obraz jakiś? Film? Przedstawienie? Bodźce wyłącznie słuchowe to zbyt mało dla dziecka szklanych ekranów.
Ale i tak Mozart wygrywa. Nawet po ponad 200 latach i niewyobrażalnym postępie cywilizacji.

wtorek, 6 lipca 2010

aerobik

To tak niesamowita sprawa, że aż muszę to napisać czarno na białym: uwielbiam aerobik. Jeszcze kilka lat temu śmieszyły mnie te podrygi, zaś myśl o tym, że miałabym brać w tym udział, była mi równie obca, jak latanie balonem.
Pierwsze miesiące mojego uczestnictwa polegały na nieudolnych wymachach, bez ładu i składu, niemających nic wspólnego z układem choreograficznym, wymyślonym i wykonywanym przez prowadzącą - a razem z nią przez większość ćwiczących. Do domu wracałam w stanie kompletnego wyczerpania. Miałam ochotę zrezygnować, bo z moją koordynacją ruchową to dość pokrętny pomysł, żeby brać się za aerobik...Są przecież tysiące sposobów na aktywność fizyczną.
Ale zalecono mi cierpliwość. Byłam cierpliwa - było to nawet śmieszne: patrzeć na swoje wygibasy w wielkim lustrze, w którym widać było najdrobniejsze potknięcia, a przede wszystkim ogólną sztywność.
Po kilku tygodniach zaczęłam załapywać, a co chodzi i przewidywać powtarzalność kroków.
Po kilku miesiącach nawet, jeśli zgubiłam się w zawiłościach choreografii, potrafiłam z powrotem złapać rytm.
Teraz, po pięciu latach, wiem - na własnej skórze odczułam - że mózg też można wyćwiczyć, żeby sobie wyrobił koordynację ruchową. To nie jest tak, że jak ktoś nie ma zdolności i predyspozycji, nie może sobie powymachiwać kończynami. Może, może - i nawet z przyjemnością na siebie spogląda w lustrze. Nie ma to nic wspólnego z jakąkolwiek gracją czy harmonią, ale i tak postęp jest przeogromny.
A jeśli już o przyjemnościach. Aerobik stał się dla mnie jedną z moich najulubieńszych rozrywek. I ta świadomość, że nauczyłam się tego tylko dzięki własnemu samozaparciu i uporowi...Nie do wiary, ile radości daje poskakanie do muzyki wraz z entuzjastycznie nastawioną do swojej pracy instruktorką.

poniedziałek, 5 lipca 2010

czerwcowo-lipcowo

W letnich miesiącach uwielbiam wieczory. Kiedy można chodzić na spacery i nie przejmować się brakiem swetra. Kiedy można siedzieć na altanie i wdychać ciepło, wraz z zapachem kwitnących lip (o właśnie! lipa też musi wyrosnąć na naszym podwórku - oprócz obowiązkowych brzóz i jaśminu). Kiedy nie jest ani za gorąco, ani za zimno. Ot, sielanka.

Szkoda, że do pełni szczęścia zawsze czegoś brakuje - a to komary dokuczają tak, że spacer bez zbroi jest niemożliwy, a to gorąc jest tak wielki, że nie ma mowy o siedzeniu poza chłodnym, drewnianym domem z zasłoniętymi roletami - albo wręcz poza pełnym wody basenem ogrodowym. Człowiekowi trudno dogodzić....Tym bardziej cieszę się z tych kilku wieczorów, które były właśnie takie, jakimi być powinny. Letnia beztroska.

niedziela, 4 lipca 2010

Wyborcza Niedziela











Wybory w naszym - nie bójmy się słów: zabitym dechami - miasteczku, wyglądają groteskowo.
Tu - wielka pompa, tajne dokumenty i podpisy, ścisłego zarachowania karty i inne takie...
A w rzeczywistości - zagrzybiona kanciapa, gdzie stłoczyła się tzw. Komisja Wyborcza.
Dlaczego naszym Lokalem Wyborczym jest budynek - nieużytkowy - należący do Wodociągów Miejskich, do którego mamy ponad kilometr, nie zaś Szkoła Podstawowa, od której dzielą nas trzy minuty marszu, pozostanie chyba tajemnicą świra, który dzielił Otwock na okręgi. Ale trudno, zagłosować trzeba, bo WIADOMO - będzie MASAKRA, jeśli wygra konkurencja. Wiadomo, że byłoby śmiesznie, bo już raz było. Ale tym razem mogłoby być i STRASZNIE.
Obywatelski obowiązek został więc spełniony szybko i ruszyliśmy na wycieczkę rowerową. Wycieczkę, która przedłużyła nam się dość niespodziewanie. Nasze wycieczki rowerowe mają to do siebie, że lubią się przedłużać właśnie. Wyjeżdżamy na chwilę, wracamy wieczorem. Tym razem dotarliśmy do Otwocka Wielkiego. I dobrze, bo po raz pierwszy byliśmy tak blisko pałacu oraz przechadzaliśmy się po dzikim i ładnym parku. Obiecaliśmy sobie solennie, że przyjedziemy na dłuższą i bardziej szczegółową wycieczkę. Póki co - migawki z Pałacu i parku:

Wyprawę zakończyliśmy objedzeniem dwóch drzewek z dzikimi wiśniami. Przepyszne!



A wieczorem nerwowo spoglądaliśmy na dramatycznie zmieniające się, w miarę liczenia głosów, wyniki wyborów.....Było czasami STRASZNIE. Ale jeszcze będzie ŚMIESZNIE, na pewno....

sobota, 3 lipca 2010

Land Rover moja miłość. Po decyzji

Ta ponura świnia - oczywiście teraz, kiedy Decyzja zapadła, uparł się, że będzie jeździł jak burza. Naprawimy mu klimę, podnośnik tylnej szyby i parę innych drobiazgów - i będzie samochodem idealnym.
Nie wiem, czy będę się bała telefonu od nowego właściciela bardziej ze względu na to, że usłyszę: "ależ to świetny samochód!" czy z obawy o rozpaczliwy wrzask w słuchawce: "zabierzcie go ode mnie, kasę możecie zatrzymać!"

Dla utwierdzenia siebie samej o słuszności podjętej decyzji, kilka - jakże życiowych - cytatów z forum dla wariatów, czyli miłośników (i posiadaczy) Land Roverów.


" Jak przetrwać gdy:
-jest długi weekend
-jest po godzinach pracy najbliższego serwisu lr
-jest po godzinach pracy najbliższego sklepu z częściami lr
-koledzy posiadacze lr i koledzy posiadacze kolegów posiadaczy wyjechali do pracy w brytfanii/na długi weekend/nie odbierają telefonów/nie mam kolegów
-telefonia cyfrowa odcięła połączenia wychodzące
-nie działa internet
-brak telefonu stacjonarnego

aby przetrwać potrzebne są:
-podstawowy zestaw narzędzi i wyposażenia
http://www.rajdy4x4.pl/forum/viewtopic.php?t=25914
-podstawowy pakiet części zamiennych w skład którego wchodzą...yyy...tak naprawdę żeby być samowystarczlnym posiadaczem lr trzeba mieć pomiędzy 50 a 100 pozycji magazynowych i wartości około 5kzł
ale to ze zrozumiałych względów nie wchodzi w grę, więc...trzeba mieć następujące minimum z minimum:
-krzyżak wału
-gałke lewą
-gałke prawą
-filtr paliwa
-filtr powietrza
-filtr oleju
-dwa łożyska piasty
-simering/simeringi piasty
-pasek/paski napędowe
-4śruby+4nakrętki wału
-przynajmniej dwa przednie klocki hamulcowe
-przynajmiej dwa tylne klocki hamulcowe
-plastikowy korek chłodnicy/termostatu z oringiem
-regulator napięcia ze szczotkami
-silentbloki panharda
-gumki amortyzatorów
-zestaw glutów. klejów, taśm i lepiszcz na wszelkie okazje
-bezpieczniki
-po jednym przekazniku z każdego rodzaju
-dolewki wszystkich płynów eksploatacyjnych

taki zestaw pozwala zaoszczędzić sobie i innym wiele zdrowia, czasu, oraz wydatnie wpływa na obniżenie rachunków telefonicznych oraz poziom zadowolenia z posiadanego samochodu"

Jakież to prawdziwe......

I drugi, też piękny i pouczający:

"Witam
Rano gdy wsiadlem do auta zapalily sie wszystkie kontrolki mimo ze nie wsadzilem kluczyka do stacyjki.Odpalilem silnik wszystko zgalso tylko przy dziennym odleglosciomierzu zostala pzrekreslona literka B ktora gasnie ale nie dzialaja kierunki,centralny zamek, wsteczna wycieraczka. Jesli ktos mial juz taki mily poranek to prosze o rade.
Pozdrawiam"

Ha ha oraz HA.











piątek, 2 lipca 2010

Decyzja

W akcie rozpaczy powiedziałam to, na co Jonatan czekał od ładnych paru miesięcy. Owszem, pożałowałam natychmiast tego, że słowa te mi się wymsknęły. Ale nie ma co ukrywać: zostało to wyartykułowane i - co gorsza - usłyszane.
"A może jednak go sprzedajmy" - wyszeptałam i zamieniłam się w kamień, jak tylko usłyszałam.

Nie wierzę jednak, że znajdzie się taki wariat, który kupi tego nieprzewidywalnego świra. A jeśli już się znajdzie, obowiązkowo dołączę do umowy sprzedaży instrukcję obsługi. Lub listę rzeczy, których robić absolutnie nie wolno.

Otóż:
- przed zapaleniem samochodu należy dwa razy przekręcić kluczyk - w sensie: włączyć i wyłączyć wszystkie lampki. Inaczej istnieje ryzyko, że NIE ODPALI
- nigdy-przenigdy nie otwierać tylnej, prawej szyby - może pozostać otwarta na wieki, mimo tego, że mechanizm jest świeżo wymieniony
- trzy razy zastanowić się, przed włączeniem wycieraczek - może się okazać, że staną w trakcie pracy - jest to zupełnie niezależne od daty ostatniej naprawy silniczka napędzającego mechanizm - a niechby to nawet było i wczoraj, po co kusić zły los?
- raczej nie przewozić potrzebnych rzeczy w bagażniku - dzieci są dozwolone, dzieci jakoś się wydobędą w razie NIESPODZIEWANEJ awarii klamki, gorzej z przedmiotami mniej ruchliwymi....
- nie liczyć na to, że auto zamknie się przyciskiem od centralnego zamka - złośliwiec zapewne sam się otworzy, jak tylko zaczniemy się od niego oddalać. Albo nie. Ale lepiej zamknąć z kluczyka, normalnie
- unikać używania kierunkowskazów. Szybko się przepalają żaróweczki (albo robi się zwarcie) a do tego nigdy nie wiadomo, czy dziś jest dzień migającego lewego przedniego, czy prawego. To po co w ogóle sobie zawracać głowę?
- nie liczyć na takie luksusy, jak klimatyzacja (na pewno jest dziura i wyciekł freon albo pasek się przetarł, albo właśnie jest w trakcie przecierania się) ani wspomaganie kierownicy (płyn ma tendencję do przenikania poprzez nieszczelne rurki - wymienione tydzień temu? a co to ma do rzeczy??? - i nagle człowiek czuje się jak kierowca mało zwrotnego czołgu)
- ABS - to jest najbardziej tajemnicza sprawa. Był. A nie ma go. Mechanicy twierdzą, że ten model go nie miał. Nasz miał, bo go pamiętam. Pamiętam też dzień, w którym odkryliśmy (zjeżdżając z górki po deszczu), że zniknął. Sprawdzić na 100% tego nie możemy, bo ci Mechanicy są już chyba czwartymi, którzy obsługują naszego Potwora, więc co oni tam mogą wiedzieć o tym, co było, a co nie było. Bez ABSu jeździć się da. Zimą trochę straszno, ale i tak przez większość zimy stoi się we warsztacie....
- nie spoglądać zbyt często na wskaźnik stanu paliwa i starać się nie tankować do pełna - osoby o wrażliwych nerwach powinny unikać stacji paliw, o ile się da....i raczej płacić kartą, nie gotówką - jakoś mniej drastycznie to wygląda......

Land Rover - Potwór został wystawiony na sprzedaż.
Czekamy na pierwszego wariata....

czwartek, 1 lipca 2010

jabłko od jabłoni

Gburek z upodobaniem słucha Naszej Muzyki. Bardziej Jonatana, niż mojej (no, powiedzmy, że Jonatan mnie przekonał, że poza klasyką są jeszcze inne dźwięki, warte uwagi), ale - na szczęście - nie idzie na razie z gustami w stronę jakichś rapów, hip-hopów czy - nie daj Boże - disco. Tak trzymać!

Gryzelda - ku mojemu przerażeniu - wkroczyła na mroczną ścieżkę gotyku. Z lekka się uspokoiłam, kiedy dotarło do mnie, że ona podąża moją własną drogą: gdybym tylko miała odwagę, nosiłabym w swoim czasie długą suknię z gorsetem i malowała się w najbardziej upiorny sposób. Jedak nie byłam odważna i trochę żałuję, bo teraz już mi chyba nie wypada?

Fajne te nasze Potomki.