z klimatem...

z klimatem...

wtorek, 31 maja 2011

Koniec maja

Tak na osłodę, że to już po moim ulubionym miesiącu, mam pod koniec maja trzy miłe uroczystości urodzinowe: moje, mojej mamy i mojej córki. Zostało jeszcze wolne miejsce 30. maja - chyba na córkę-mej-córki - tak, żeby kobieco - majowej tradycji stało się zadość.

piątek, 20 maja 2011

Dla wszystkich oczekujących...

...na jutrzejszy koniec świata.

PIOSENKA O KOŃCU ŚWIATA
W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.


Czesław Miłosz.
W sam raz nie dzisiejszy wieczór.

środa, 18 maja 2011

Jeżowato

W pewien kwietniowy dzień, udałam się z Gryzeldą do Naszej Znajomej, która pracuje w sklepie z zabawkami. Ja oddałam się rozmowie, za to Gryzelda - jak zwykle - przeszukiwała półki, tropiąc zabawkowe nowinki "dla starszych dzieci" (jak się określiła). I wypatrzyła! Kolekcję jednej ze znanych firm gadżeciarskich z JEŻAMI. Czegożtam nie było! Pluszaki duże i małe, breloczki, piórniki, etui na telefon. Jeże kocham miłością straszną - nie jestem w stanie oprzeć się ich urokowi. A że akurat poszukiwałam jakiejś zawieszki do kluczy, wyszłam ze sklepu z małym jeżem. Gryzelda natomiast miała nadwyżki w skarbonce(co się prawie nie zdarza), wyszła więc ze sklepu z pluszowym jeżem dość sporyych rozmiarów. Obydwa zwierzaki potrafią zwijać się w kulkę. Są cudne.

Nie zdawałyśmy sobie jednak sprawy, że swoim postępkiem uruchomiłyśmy istną lawinę jeży.

Następnego ranka psy zachowywały się bardzo niespokojnie - na pozór - bez przyczyny. Obeszłam dom dookoła i na tyłach znalazłam....pobojowisko. Jakby ktoś przez noc zrobił sobie poligon - z okopami, lejami po bombach i innymi budowlami ziemnymi. Po drugiej stronie domu zastałam Buravą, która COŚ toczyła po ziemi. COŚ było utytłane w piasku i nerwowo dyszało. Szczęśliwie Burava zna powiedzonka, więc zabierała się do "COSIA" jak pies do jeża - czyli ostrożnie. Wilczasy ma w psim nosie wszelkie zasady - niegdyś został przecież przyłapany na noszeniu jeża w pysku. Odebrałam zwierzętom domowym małego wędrowniczka i zamknęłam w domu, w pudełku, żeby sobie odpoczął po nerwowej nocy. Sama udałam się z Gryzeldą do Stolicy. Plan miałyśmy dość napięty: lekarz, wykład i fryzjer.

Jonatan, przebywający natenczas w delegacji, dowiedziawszy się, że zamknęłam jeża w domu, popadł w przerażenie. Wielowymiarowe.
- że psy DOWIEDZĄ się, że jeż jest w domu i zjedzą drzwi
- że jeż pogryzie buty
- że jeż przegryzie kable
- że jeż opluje nam dom bakteriami a nawet pasożytami

Jakkolwiek absurdalnie brzmiałyby te przypuszczenia i czarne wizje, nie były pozbawione dozy prawdopodobieństwa. Rozważałam powrót w podskokach i rezygnację z rozlicznych zaplanowanych zajęć. Gdybyż chociaż pół jonatanowego przypuszczenia się ziściło, zostałabym pożarta żywcem. Robiąc sobie wyrzuty nieziemskie - jaka to jestem nieodpowiedzialna i jeżowo stuknięta - zadzwoniłam do sąsiadki, która (sama będąc w pracy), zadzwoniła do niani swojego dziecka - z prośbą o zerknięcia na nasze podwórko i sprawdzenie, czy psy nie obgryzają drzwi - bo to mnie najbardziej trapiło. Niania dziecka sąsiadki oddzwoniła do sąsiadki a sąsiadka do mnie - z informacją - że nie, psy nie obgryzają drzwi. Nieco się uspokoiłam.

W gabinecie u pani doktor zaatakowały nas kolejne trzy jeże: jeden pluszowy, drugi na pieczątce, trzeci na naklejce.
Kolejny jeż napadł na nas podczas wykładu - był postacią edukującą dzieci, jak oszczędzać energię.
Za to u fryzjera to my zaatakowałyśmy jeżem: Gryzelda wyjęła swojego pluszaka, żeby zademonstrować, jak fajnie się zwija w kulkę. Pan fryzjer - zaskoczony - krzyknął i podskoczył: "ojej! pomyślałem przez chwilę, że to ten prawdziwy!" Prawdziwy? z futrem? panie fryzjerze.....prawdziwe jeże mają prawdziwe kolce!
Wracałyśmy do domu dłuuuugo (chyba wszyscy postanowili akurat jechać w tą samą stronę, co my....), ale humory nam dopisywały - jeże i inne zwierzęta pojawiały się w naszych żartach i pogadankach aż do samego domu.
Jeża zastałyśmy w dobrej formie - siedział grzecznie w pudełku i czekał na nas. Niczego nie zjadł, nie pogryzł ani nie pluł groźnymi zarazkami. Zapakowałyśmy zwierzaka do samochodu i zawiozłyśmy do lasu. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zostawić go jednak w pobliżu (a może to matka karmiąca?), ale uznałam, że w lesie będzie bezpieczniejszy - tutaj albo znowu wlezie na czyjeś podwórko, albo wpadnie pod samochód. A tak - użyje sobie jeżysko wolności i przestrzeni.
Na końcu jeszcze historyjka o jeżu: gościliśmy niedawno jonatanowego siostrzeńca, lat 4. Akurat był Dzień Ziemi, więc wybraliśmy się na Pola Mokotowskie. W jednym ze stoisk Parków Narodowych, stał sobie wypchany jeż. "O, JEŻOZWIERZ!" - zakrzyknął ucieszony czterolatek. Idziemy z postępem - jakiś czas temu dzieci w szkole rysowały fioletowe krowy a przedszkolaki oburzały się, że kucyki w stadninie nie mają różowych warkoczy. Teraz - bardziej znanym zwierzakiem jest jeżozwież, niż poczciwy, nasz rodzimy jeż.

wtorek, 17 maja 2011

Poranne piffko

Przypomniała mi się historyjka sprzed miesiąca.
Szłam sobie z Wilczastym na spacer. Siódma rano - miałam kolejne mocne postanowienie o zaczynaniu dnia na  świeżym powietrzu i to niekoniecznie bliżej południa....Wilczasty - jak to on - ciągnął niemiłosiernie i wyrywał się do przodu. Na chodniku stała butelka po piwie, porzucona przez jakiegoś sąsiada po nocnym spożyciu. Norma w naszej dzielnicy - aż dziw, że nie była stłuczona. Nie było siły jej ominąć, nie z tym psem - już-już miałam nadzieję, że się udało, kiedy została zahaczona końcówką ogona i potoczyła się hałaśliwie na środek ulicy. Podniosłam śmiecia i postanowiłam zanieść do kosza, a nie odstawić "na miejsce" - czyli tam, gdzie zostawił ją właściciel (od jakiegoś czasu nie łudzę się - większości mieszkańców jest dokładnie obojętne, czy ktoś sprzątnie śmiecia, czy śmieć będzie leżał do końca swoich - lub ludzkich - dni, to tylko ja jestem jakaś nadwrażliwa...).
Jak to bywa, kosz (jedyny w okolicy - to na usprawiedliwienie tych, którym ciężko jest doń donieść butelkę, papierek czy inną puszkę) jest zlokalizowany na przystanku autobusowym. Przystanek autobusowy o siódmej rano jest pełen ludzi.....a ludzie...ludzie już swoje wiedzą....
"taka młoda jeszcze, dzieci ma, wszystko ma - dom, samochód, męża, a nie może się powstrzymać i z rana musi sobie wypić, no! I to że się nie wstydzi, na ulicy tak, wszyscy widzą....w jakim toto już musi być stania upodlenia....."



A przypomniała mi się historyjka, bo obejrzałam poniższy filmik, poniekąd trochę krzepi, że nie tylko u nas brakuje przyzwoitych ludzi.....
http://www.youtube.com/watch?v=GYnd5JRu86E&feature=player_embedded

sobota, 14 maja 2011

Bez

Po inwazji mleczy - która, nawiasem mówiąc, wcale się nie skończyła (moje hodowlane, trawnikowe sięgają mi do kolan i za nic w świecie nie pozwolę skosić trawy, zanim nie przekwitną!) - zakwitły bzy. Nasze podwórkowe - białe i liliowe (brakuje mi tych amarantowych....) - uwielbiam nie tylko za to, że są po prostu bzami, ale też i za to, że prawdopodobnie są rówieśnikami naszego domku. Co roku to samo, co roku w czasie kwitnięcia bzów mam w głowie ten wiersz - być może równie wiekowy, jak nasze podwórkowe bzy (dokładnie nie wiem, bo nie mogę się doszperać daty powstania).

Julian Tuwim

Rwanie bzu

Narwali bzu, naszarpali,
Nadarli go, natargali,
Nanieśli świeżego, mokrego,
Białego i tego bzowego.

Liści tam - rwetes, olśnienie,
Kwiecia - gąszcz, zatrzęsienie,
Pachnie kropliste po uszy
I ptak się wśród zawieruszył.

Jak rwali zacietrzewieni
W rozgardiaszu zieleni,
To się narwany więzień
Wtrzepotał, wplątał w gałęzie.

Śmiechem się bez zanosi:
A kto cię tutaj prosił?
A on, zieleń śpiewając,
Zarośla ćwierkiem zrosił.

Głowę w bzy - na stracenie,
W szalejące więzienie,
W zapach, w perły i dreszcze!
Rwijcie, nieście mi jeszcze!

piątek, 13 maja 2011

Pałętając się po stacjach...

Ostatnio mamy dość osobliwe hobby - bywamy na okolicznych stacjach PKP. Konkretnie: w budynkach tychże stacji. Przesiadujemy tam we dnie i w wieczory, czerpiąc z tego wiele przyjemności.
Na pozór - zajęcie co najmniej dziwne....
Ale jeśli dodam, że na stacji w Otwocku, w przytulnym lokaliku, ze smakiem przerobionym na klimatyczną kawiarenkę ze zwykłego, dworcowego baru, można zjeść nie tylko pyszne ciastka, ale i smaczne - pełne dodatków - kanapki, oraz napić - wedle gustu - aromatycznej kawy lub herbaty, wizyty na PKP Otwock zyskają chyba należyte usprawiedliwienie.
Drugą stacją, nałogowo przez nas odwiedzaną, jest Stacja Falenica. Oooo....tu już w ogóle pełen odjazd (nomen omen): stacja, kawiarnia, księgarnia i....KINO! Najbliżej w okolicy, z repertuarem zarówno bieżącym, jak i archiwalnym, acz godnym uwagi. Stacja jest na tyle rozwinięta w swej działalności (czego serdecznie życzę i otwockiej "Lokomotywie"), że dorobiła się własnej, dość rozbudowanej, strony www:
http://www.stacjafalenica.pl/
Dojazd - idealny dla wszystkich - wystarczy po prostu wsiąść w SKM-kę albo pociąg podmiejski Linii Otwockiej i wysiąść w Falenicy. W menu dwie genialne sałatki, smakowite kanapki falenickie, dla miłośników - ciacha. Ale specjalnością zakładu, za którą wielbi falenicką Kinokawiarnię bezkofeinowy Jonatan, są napoje na bazie czerwonej herbaty - red capuccino i red latte. Rozkosz w filiżance.
No - i wreszcie do kina możemy pojechać na rowerze :)

środa, 4 maja 2011

Kradzież

Będąc dziś w Stolicy, poszłam się pokrzepić kawą i bagietką w miłej francuskiej knajpce w samiuśkim centrum turystyczno-studenckim, na Nowym Świecie.
Kanapeczka była niczego sobie, latte również. Trochę nie pasowałam do Towarzystwa, które wyrwawszy się na lanczyk z biur w garniturach i garsonkach, rozprawiało o najnowszych rozwiązaniach biznesowych i posunięciach taktycznych oraz kampaniach reklamowych. Usiadłam w kątku z moją książką, odłożyłam na bok zimową kurtkę, wygrzebaną z zakamarków szafy, schowałam pod krzesło traperskie buty-na-śnieg i obserwowałam otoczenie. Lubię obserwować.
Nagle paniusia ze stolika obok pożegnała się ze swoim eleganckim kontrahentem i opuścili knajpkę. Pozostała samotna kanapka...Porzucona....Chociaż taka piękna....

Zrobiło mi się żal.

Za chwilę świeżutka, chrupiąca bagietka z pysznymi dodatkami miała skończyć w koszu.
Zawahałam się tylko przez chwilę: porwałam z siedzenia swoją kurtkę wraz z polarem, błyskawicznie przemknęłam obok stolika z opuszczoną kanapką i dokonałam porwania.
Nie bójmy się słów: KRADZIEŻY.

Pozostawiłam ludzi, siedzących przy innych stolikach, w niemym osłupieniu. Niektórzy mieli na twarzach nawet wyraz pogardy. I trudno.

Mało co denerwuje mnie tak bardzo, jak jawne marnotrawienie jedzenia, kiedy tuż za rogiem są głodni ludzie.

Rozumiem: dziewczyna najadła się straszliwie i nie dała rady zjeść do końca. Ale ta kanapka była NIE RUSZONA. Ona zamówiła sobie ją jako pretekst do rozmowy biznesowej.  Ot, tak. Bezmyślnie. Nie traktując jej jako jedzenie (bo jestem głodna), tylko jako gadżet towarzyski (bo fajnie się gada o interesach w towarzystwie ładnego żarcia). Ojjj...moja cała sympatia, z jaką przysłuchiwałam się rozmowie "państwa warszawkowstwa", wyparowała w ciągu sekundy.

Pani spod kościoła św. Krzyża - stała bywalczyni tego miejsca - podziękowała mi serdecznie za kanapkę.

wtorek, 3 maja 2011

foch!

Czy ja mówiłam, że zieleń jest na swoim miejscu?
To już jej nie ma! Została przykryta całkiem słuszną warstwą śniegu - razem z kolorowymi bratkami oraz dopiero-co-kiełkującymi różnymi roślinami.
Śnieg w maju! Też coś! Jestem oburzona i zniesmaczona.

poniedziałek, 2 maja 2011

chleb warszawski

Kilkanaście (żeby nie napisać: kilkadziesiąt - choć to bliższe prawdzie....). No dobra, nie da się ukryć, że dziecięciem w przedszkolu byłam KILKADZIESIĄT lat temu. Tak właśnie jest i nic na to nie poradzę.
Także wcale NIE kilkanaście, tylko kilkadziesiąt lat temu, kiedy rodzice wynajmowali domek ledwo-co przystosowany do zamieszkania, za to ze wspaniałym podwórkiem, tata co jakiś czas wybierał się na wyprawy do Stolicy. Nie było to takie proste, jak obecnie. Teraz zdarza mi się bywać w Warszawie i 2, i 3 razy dziennie. Mam samochód. Mam w połowie zbudowaną drogę. O dwa mosty na Wiśle więcej (fakt, "naszego" mostu jeszcze nie ma i chcąc się dostać do dzielnic południowych musimy nadrabiać sporo...). Wyprawy do Stolicy w latach osiemdziesiątych były odpowiednikiem polowań -  na jedzenie, na ubranie - nie bójmy się słów: na COKOLWIEK. Bo wiadomo - stołeczne sklepy to zupełnie co innego niż prowincjonalne, nawet, jeśli prowincja zaledwie o 30 kilometrów oddalona. Wracał więc tata z torbami pełnymi zdobyczy - a to płaszczyk dla mamy, a to sukienka dla mnie, a to buty dla brata. I zawsze - ale to zawsze - przywoził to, co najpyszniejsze: warszawski chleb. Nie mam pojęcia, co takiego było w tym chlebie szczególnego, oprócz tego, że był "warszawski". Ale był bardzo-bardzo oczekiwanym elementem tatowego powrotu.
Kilka dni temu, wracając z zajęć, postanowiłam kupić do domu "chleb warszawski" - żeby tradycji stało się zadość. A juści! Porażka po całości: wszystkie dostępne chleby (a było ich niemało), były takie same, jak u nas w spożywczaku. I gdzie tu elitarność stołecznych piekarni?
Nie kupiłam werszawskiego chleba. Wolę otwocki - razowy, pełnoziarnisty. Bezkonkurencyjny.
A najbardziej wolę ten od  A., która podzieliła się ze mną zakwasem własnej roboty. Od tego czasu - kiedy tylko przyjdzie mi ochota, wyjmuję zakwas z lodówki, mieszam z mąką, wodą, przyprawami i PIEKĘ WŁASNY CHLEB. Z dowolnymi dodatkami, z dowolnej mąki. W czasie Wielkanocy doszło do prześmiesznej sytuacji, kiedy to - mięsożerna z natury rodzina - rzuciła się na mój chleb, ignorując niemal pieczone i wędzone wędliny oraz kilka rodzajów sałatek.

niedziela, 1 maja 2011

A nie mówiłam...

...że te skarpetki podwójne to przepowiednia katastrofy?
Blog mi się zawiesił od tego nadmiaru skarpetkowego szczęścia - to znaczy: ja się blogowo zawiesiłam.
No i trudno. Bywa (jak - irytująco dość - mawiał bohater książki, czytanej przeze mnie ostatnio).
Co się działo przez cały kwiecień, opisać nie sposób w jednej notce. Może spróbuję, a może nie - nie wiem jeszcze.
W każdym razie, nawet polubiłam biochemię, co jednak nie okazało się wystarczające, żeby zdać egzamin. Czeka mnie przeprawa wrześniowa, która może okazać się nawet przeprawą czerwcową, jeśli dość mocno się zmobilizuję. Na razie niemal miesiąc odpoczywałam po traumatycznym przeżyciu, jakim okazało się zmierzenie z pytaniami egzaminacyjnymi. Tym bardziej źle to spotkanie na mnie wpłynęło, że ROZUMIAŁAM, o co mnie pytają (co wcale nie było dla mnie takie pewne, kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z biochemią). Niestety, to, co potrafiłam ODPOWIEDZIEĆ, nie wystarczyło na trójczynę. Jest nadzieja, że przy następnym podejściu wystarczy.
Ale póki co - mamy maj. Początek jakoś nie wygląda zachęcająco. Nigdzie nie wyjechaliśmy na tzw. "majówkę". Planowaliśmy wycieczki rowerowe, niestety - pogoda nie zachęca do tego typu aktywności. Co prawda nie pada, ale za dwudziestu kilku stopni w poprzedni weekend, zrobiło się...KILKA STOPNI. Lekka przesada, uważam. Nawet powróciliśmy do przyjaźni z piecem.
Dobrze, że chociaż zieleń zachowuje się, jak należy - czyli po prostu JEST.