z klimatem...

z klimatem...

sobota, 24 grudnia 2011

Radosnych Świąt!

Bezśnieżnie, trudno!
Ale niech przynajmniej będzie ciepło i przytulnie...

czwartek, 15 grudnia 2011

Dlaczego nikt mi nie powiedział.....

....że świeżo wyciskany sok z pomarańczy to absolutna doskonałość?
W poprzednim robocie miałam nawet wyciskarkę do cytrusów, ale spoczywała na dnie szuflady.
W nowym robocie wyciskarka wyglądała tak zachęcająco, że musiałam skorzystać. I - strzał w dziesiątkę!
Teraz biegam po okolicznych sklepach w poszukiwaniu najlepszego dostawcy pomarańczy. Na razie wygrywa....Biedronka. Nie dość, że udało mi się kupić w promocyjnej cenie, to jeszcze super soczyste - mniam!
Przy okazji odkryłam smak mojej ulubionej sałatki, kupowanej w którymś z barów sieciowych:
sałata, kurczak ugrillowany na ostro, jogurt naturalny (własnej roboty - pycha!) i resztki z pomarańczy użytych do soku - więcej mi do szczęścia nie trzeba. (nie, no....jakby mi ktoś postawił na stole miskę z sałatką i miskę z pierogami lub dowolnym makaronem, to chyba jasne jest, co bym wybrała....).

wtorek, 13 grudnia 2011

Witacz, część trzecia: czekamy na rozwój sytuacji...

Rzeźba - koszmarek jest jeszcze niedokończona. Czekamy na osmolenie korony i napis: "Otwock wita".
Wydaje się, że gorzej być nie może, ale kto wie? kto wie?

Od czasu, kiedy przeczytałam wprowadzenie w lokalnej prasie, ze szczególnym uwzględnieniem symboliki projektu, nie mogę opędzić się od pytania: czy są granice, gdzie ludzka przyzwoitość nakazuje powiedzieć "artystom" wprost:
a jazda mi z tym śmieciem do pieca!

Nie ogarniam swoim mało wrazliwym umysłem performerów, tarzających się nago w farbie i robiących odciski swego ciała na płótnie, nie przemawia do mnie bohomaz w stylu trzy kreski i czery kropki, nie dziwne więc, że okorowana, "zdefragmentowana" i polakierowana na błyszcząco gałąź też do mnie nie przemówiła.

Ale to jedno: moje osobiste odczucia.
Druga sprawa - to kwestia oszpecania miasta, które jest - jak by nie było - moim miastem. Do którego mam sentyment i najzwyczajniej boli mnie każdy brzydki jego fragment (zapewniam, jest ich niemało!). Po cóż więc dodatkowo i celowo, na samych rogatkach, umieszczać coś, co jest kwintesencją ohydy?
Rozumiem - warszawska artystka poczuła klimat miasta i naszło ją natchnienie: dziura z kikutami rusztowania w centrum miasta, brak połączenia komunikacyjnego między poszczególnymi dzielnicami, nadpalone drewniane domy - symbolika "witacza" jest bardzo czytelna. Ale - miejmy litość! - dlaczego nie wystawiła swego tworu w galerii, z podpisem "Otwock - miasto szkieletu" -  dla koneserów, którzy podziwiać mogliby do woli, cmokać w zachwycie, czy z dezaprobatą. A wreszcie przyjechaliby - z ciekawości do tego Otwocka, żeby sprawdzić, czy miasto  rzeczywiście aż tak straszy swą brzydotą i marazmem, jak to odbiera artystka.

Czekam na ciąg dalszy, a przede wszystkim czekam, kto pierwszy odważy się odpowiedzieć na zadawane pytania: "kto na to pozwolił?" oraz "w imię czego?"

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Witacz, część druga: odzew społeczny

uwaga! w podanych linkach - oprócz żywiołowych komentarzy lokalnej społeczności - są również drastyczne zdjęcia!
tylko dla osób o mocnych nerwach!


http://linia.com.pl/forum/read.php?4,101085,page=1

http://www.facebook.com/events/313967848621835/

piątek, 9 grudnia 2011

Witacz, część pierwsza: wprowadzenie

Za gazetą lokalną:

">witacz<, czyli rzeźba ze stylizowanej przez warszawską artystkę, Annę Molską, sosny,
"wyrośnie" na szczycie Ronda "Fromczyn", już pod koniec tego tygodnia.
Sosna, pochodząca z okolicznych lasów i ścięta podczas niedawnych prac nadleśnictwa, została pocięta na części, następnie zaimpregnowana przeciw wilgoci. Jej "kręgosłup" stanowi konstrukcja metalowa, która ma charakter wspornika i przytrzymuje każdą część drzewa, w odpowiednich odstępach, tworząc rysunek sosny z wymazanymi częściami. Najniższą częścią >witacza< jest unoszący się w powietrzu korzeń. Część najwyższa, czyli korona, pozbawiona jest igliwia i delikatnie osmolona. Na koronie pojawi się napis potraktowany w sposób rzeźbiarski i nawiązujący do plątaniny gałęzi: "Otwock wita".
W opisie projektu czytamy:
"jego znaczenie tkwi w dwóch aspektach - wizualnym i symbolicznym. Sosna w heraldyce oznacza sprawiedliwość, szlachetność i szczerość, symbolizuje dobra terytorialne (bory, lasy). W kontekście Otwocka ważne są lecznicze właściwości sosny. Pojawienie się drzewa w nowym charakterze i specyficznej formie, można odczytywać jako metaforę przeszłości miejsca, jednocześnie wskazującą na nowe myślenie o jego przyszłości. Sosna zostaje wykorzeniona, wyrwana naturze, zmienia swoje miejsce i funkcje. Drzewo poddane zostaje fragmentacji. Jego trzon jest przerwany, jednocześnie trwa i może reprezentować miasto. Następuje przesunięcie znaczeń."

czwartek, 8 grudnia 2011

pierwszy śnieg

Z kronikarsko - klimatologicznego obowiązku: w bieżącym roku, po wyjątkowo bezdeszczowej jesieni (już media zaczynały wietrzyć sensację: "susza stulecia!"), pierwszy śnieg spadł tuż po Mikołajkach, 7. grudnia. Pokręcony ci u nas klimat - raz w połowie października burze śnieżne, innym razem w połowie (niemal) grudnia przelotne opady, które do rana nie pozostawiają po sobie śladu....
Czekamy na prawdziwą, nieskazitelną pierzynkę.

środa, 23 listopada 2011

Porada wychowawcza

Za pośrednictwem facebooka, moja Bardzo Dobra Koleżanka udzieliła dziś świetnej porady wychowawczej. Nie mogę się powstrzymać od zacytowania, bo pomysł jest przedni, skuteczny i godzien naśladowania. Oto on:


tydzien temu syn spac nie chcial o 23. W zwiazku z tym zostal wywleczony z lozka, postawiony przed pralka i mial wieszac pranie. Wil sie, plakal i wyrzekal, pol godziny mu to zajelo ale powiesil i spac poszedl natychmiast.
Od tego czasu jeczenie "nie chce mi sie spaaaac" zalatwiane jest za pomoca "jest podloga do umycia". Syn zasypia natychmiast :)
 
Ja zamierzam stosować na swoich Potworzętach, w razie niesubordynacji nocnej. Kluczowa jest tu konsekwencja wykonania: to nie może być straszenie, to ma być realnie przeprowadzona akcja!

piątek, 18 listopada 2011

Nastolęctwo

Za dwie godziny idę z dwoma nastolatkami do kina. Na kolejną część "Zmierzchu". Dziś jest pierwszy dzień wyświetlania tegoż filmu.
Dokładnie rok temu byłam na poprzedniej części  tej wampirzej serii. Też pierwszego dnia pokazowego. Nastolatki - o rok młodsze - patrzyły zgorszone na starsze koleżanki, które piszczały, wzdychały i wznosiły okrzyki, kiedy na ekranie pojawił się TEN lub TAMTEN bohater.
Obawiam się, że w tym roku dziewczęta same będą tymi histeryzującymi pannicami - już teraz przytupują nerwowo i nie przestają mówić wciąż na jeden temat....
I ja - dobrowolnie - na coś takiego się piszę...
Będzie ciekawie, zapewne.

wtorek, 15 listopada 2011

fotka tytułowa

Wiem, że jest nieadekwatna do tego, co mamy od kilku dni za oknem....Ale to zdjęcie mojej Znajomej tak bardzo mnie urzekło, że pokochałam je od pierwszego wejrzenia i nie mogę od niego oderwać oczu. Bo taka właśnie była tegoroczna jesień. Pełna kolorów....a zasmakowałam każdego z nich do ostatniej kropelki.
Trudno, nie wkleję w tym roku jesieni burej i ponurej, skoro zagapiłam się i nie było na blogu ani chwili tej wielobarwnej - bo nawet nie można powiedzieć po prostu "złotej"...ona nie była wszak zwyczajnie złota....
Dziękuję za umożliwienie wykorzystania zdjęcia. Bardzo ono do mnie przemawia.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Najkrótsza wyprawa "na żubra"

To, że Białowieżę wielbię miłością nieskończoną, wiadomo powszechnie, odkąd moja noga tam postała w czasie praktyk studenckich po pierwszym roku. To jest "mój" las, to jest "moje" miejsce. Puszcza. Dzicz. Nietknięta cywilizacją Natura. Jasne - nie w tych miejscach, gdzie Lasy Państwowe prowadzą swoją pseudo-dobroczynną gospodarkę leśną, ani nie w tych miejscach, gdzie prowadzane są wycieczki szkolne i pracownicze. Dzięki temu, że byłam studentką ochrony środowiska, zobaczyłam Prawdziwą Puszczę. Ujrzałam i pokochałam.
Odtąd, kiedy tylko tęsknota za lasem bardzo mi dokuczy, zbieram Rodzinę i jedziemy. Fakt, nie tam, gdzie w drodze wyjątku wpuszczono studentów, tylko tam, gdzie są miejsca dostępne dla ogółu. Jednak sama świadomość bycia w POBLIŻU, sam zapach Puszczy, sam widok z drogi Hajnówka - Białowieża w głąb lasu - już to jest dla mnie wystarczające. Czuję, że to, co nieujarzmione, jest na wyciągnięcie ręki.
Popatrzywszy na miejskie zwierzęta podczas Święta Niepodległości (tfu, zwierzęta się tak nie zachowują!), postanowiliśmy odwiedzić żubry. Przy okazji - pospacerować, odwiedzić  Tatarów w Kruszynianach i posmakować ich kuchni, pojeździć po bezdrożach naszym Potwornym Samochodem, świeżo odebranym z warsztatu....
Tak, to od początku był słaby element naszej weekendowej układanki: Nasz Potworny Samochód.
Do Białowieży dojechaliśmy bez przeszkód i przygód, mimo psikusa pogody, która z dnia na dzień, ze złotej, słonecznej jesieni, zrobiła jesień szarą i wilgotną. Zatrzymaliśmy się w Kleszczelach na obiad w dość....klimatycznej miejscowej knajpie. Mimo siermiężnego wystroju, jedzenie trafiło nam się całkiem smaczne. Ustaliliśmy szczegółowy plan działania na dwa dni i ruszyliśmy wprost do rezerwatu żubrów.
Tu czekały na nas same dziwne zwierzęta, wprawiając nas w doskonały humor:
1. Ryś - filozof. Typ Szymona Słupnika. Siedział i patrzył. Bez ruchu.
2. Wilki. Dziwne jakieś. Cała wataha zdenerwowana bezruchem rysia? Wyglądało na to, że nie jest to normalne zachowanie kota.
3. Całkiem normalne żubry. Siedziały cicho w najdalszym kącie wybiegu i nie dały się obejrzeć. Jak zwykle.
4. W miarę normalne jelenie.
5. Chrapiącego żubronia. Oraz off-roadową samicę tegoż. (off-roadową, ponieważ jej przemieszczanie się po błocie w kierunku wodopoju, przypominało walkę Land Rovera w terenie)
6. Absolutny hit. Bezkonkurencyjną klępę (lub klempę - widzę, że zdania co do pisowni nazwy samicy łosia są podzielone, nawet wśród znawców tematu). Łosica lizała siatkę. Nie: jakoś tam sobie lizała. Lizała artystycznie i nieustająco. Spędziliśmy przy jej wybiegu kilkanaście minut, chichocząc bez opanowania. Jęzor taka łosica ma długaśny i wygimnastykowany....jęzor chwilowo odpoczywający od lizania, nadal pozostawał poza pyskiem, nadając mordzie łosicy wyraz pocieszny i mało poważny. Jednak chwile bezczynności nie trwały długo: nie wiem, jakim smakołykiem nasmarowano siatkę, ale niewątpliwie był to przysmak.
7. Dziki. Na deser. Małe i duże. Ryjące ochoczo w ziemi i chrąchające przy tym bez opamiętania. Na wiele głosów: cieńszych i grubszych. Przecudne w swej beztrosce.
Wróciliśmy do samochodu w przednich nastrojach i udaliśmy się na objazd po Białowieży. Pod nowym, nieznanym nam obiektem - pensjonatem i restauracją otwartymi w budynkach dawnej stacji kolejowej - Land Rover zakomunikował nam, że on nie będzie jechał do tyłu. Zaraz potem stwierdził, że do przodu też niekoniecznie...Po krótkiej naradzie, postanowiliśmy obrać kierunek "dom", rezygnując z rezerwacji oraz zaplanowanych przygód. W drodze powrotnej siedzieliśmy cicho jak myszy pod miotłą, zaklinając Zielonego Potwora, żeby dojechał jednak do domu i oszczędził nam przygody pt: "jazda 200 kilometrów na lawecie". Dojechał. Fakt - z prędkością nie większą, niż 60 km/h, ale dojechał.
Czekamy na wyrok warsztatu, podejrzewamy uszkodzenie skrzyni biegów.
Na pocieszenie, w sobotę obejrzeliśmy sobie w domowym zaciszu "Cast Away".
A w niedzielę, po porządnym wyspaniu się, ruszyliśmy do kina - teoretycznie na "Jane Eyre"....Niestety - zbrakło dla nas biletów. Po przejażdżce dorożką (wariaci! dorożką? po Warszawie?jak turyści?), udaliśmy się do kawiarni Bliklego, gdzie NIEKTÓRZY zasłodzili się totalnie i dokumentnie już na etapie picia kawy z rumem, innym nie wystarczyła JEDNA porcja ciasta, czego srogo żałują cały poniedziałek....
W trakcie węglowodanowej orgii, wpadliśmy na pomysł obejrzenia innego filmu, który wprost z Warszawskiego Festiwalu Filmowego trafił do kin: "Niebezpieczna metoda". Cóż....nie wiem, na jakiej podstawie wyświetlano go w ramach Festiwalu - te filmy, które nam się udało obejrzeć w tym roku (sztuk, w sumie 6), znacząco odbiegały poziomem od tego obrazu...Nie pomogli sławni aktorzy, nie pomógł chwytliwy temat psychoanalizy Freuda i Junga. Film był zwyczajnie NUDNY. I trudno. Szkoda, że skusi się na niego pewnie jeszcze wiele osób, podobnie jak my, skuszonych festiwalową rekomendacją.
Generalnie: długi weekend listopadowy uznaję za udany. A do Białowieży jeszcze wrócę! I to nie raz!

niedziela, 6 listopada 2011

Dziękuję za czujność!

Mimo tego, że pisuję tu ostatnio marnie - nawet bardziej nie pisuję, niż pisuję, jednak mam dość emocjonalny i sentymentalny stosunek do "mojego" kawałka internetu.
Dlatego zdenerwowałam się srodze na wieść o tym, że mój blog ZNIKNĄŁ. Po prostu: przestał istnieć. Była jasmeen-nie ma jasmeen.
Czym prędzej poczyniłam kroki w celu odzyskania mojego prywatnego kawałka wirtualnej przestrzeni. W związku z tym, że karygodnie zaniedbuję zaglądanie tu, uznałam, że mało kto w ogóle tu bywa. Jednak okazało się, że wierna publiczność jest czujna i nie da zniknąć blogowi w internetowym niebycie.....Dziękuję za błyskawiczną akcję ratunkową, Arku.

A bloggerowi grożę: jak mi - swego czasu - podpadł blox, to z niego uciekłam....Nie lubię, jak ktoś miesza swoimi paluchami w moim i tylko moim świecie...

poniedziałek, 10 października 2011

Kogut

"Miała baba koguta..." lalalaaaaa...

i od razu zrobiło się folklorystycznie.

Sąsiedzi do stadka kurek dokupili sobie samca.
Alez mieliśmy pobudki przez całe wakacje! I od razu informacje o tym, że coś się w przyrodzie odbywa - a to deszcz idzie (permanentnie), a to słońca za mało (no tak....w tym roku rzeczywiście), a to ciśnienie za niskie, a to wiatr za silnie wieje - kogut był czujny.
A teraz zamilkł i czegoś mi brakuje. Będę za nim tęsknić aż do wiosny. Mam nadzieję, że sąsiedzi nie zrobią z pana koguta świątecznego rosołu.....

wtorek, 13 września 2011

Zagadka

Gdzie można obejrzeć taki piękny las?





poniedziałek, 12 września 2011

Ogłaszam początek jesieni!

Znalazłam na podwórku pierwszego kasztana - znak, że nasze biedne kasztanowce przetrwały kolejny sezon, nie poddały się szkodnikowi. I niech tak trzymają, lubię je bardzo.
Dojrzały też winogrona - nie te egzotyczne, południowe, tylko nasze - małe, kwaśne i drapiące w usta. Za nic w świecie nie zamieniłabym ich na słodsze, powszechnie uwielbiane odmiany.
Potomki wdrażają się do obowiązków, ja nadrabiam blogowe zaległości, by też zasiąść nad obowiązkiem, który tym razem trzeba dociągnąć do końca....
A zwierzęta? Cóż...jak to one - prowadzą beztroski żywot przyjaciół domu...



Od razu tłumaczę: nieproporcjonalna ilość zdjęć nie wynika z moich psowych preferencji: po prostu - Burava jest mniej ruchliwa i daje sie "złapać". Wilczasty cierpi na ADHD, które ujawnia się szczególnie wtedy, kiedy widzi aparat.....

Z ciekawostek - mam nową zabawkę - iPada. Kocham go straszliwie od kilku dni....Mam nadzieję, że nie zrobi mi żadnego brzydkiego psikusa i pozostaniemy w długim i stabilnym związku.....

czwartek, 1 września 2011

Początek...końca

Obydwoje Potomków zaczęło ostatni rok edukacji w swoich szkołach. Przed nami trudne decyzje odnośnie przyszłości...

Początek roku u Gryzeldy - z nowym Dyrektorem. Aż żal będzie odchodzić ze szkoły - takie pozytywne zmiany się zapowiadają. początek roku u Gburka - bez rewolucji. Tutaj brak rewolucji jest też pozytywem.

Głęboko oddycham przed zanurzeniem się w tematykę okołoszkolną...oby decyzje o dalszej edukacji były dobrymi decyzjami...

wtorek, 30 sierpnia 2011

Nie do wiary...

Odwykłam od internetu! Ponad dwa tygodnie podróży bez komputera i bez widoków nawet na jakąkolwiek sieć. Odcięcie od informacji politycznych, gospodarczych, lokalnych, kulturalnych. Da się bez tego wszystkiego żyć! A ile się natenczas czyta! A ile miewa się przemyśleń różnorakich!
Za to po powrocie wcale do tych zdobyczy cywilizacji nie ciągnie - ot, leży jakiś komputer i się kurzy, ot - wisi jakiś telewizor, ale gdzie jest pilot? Blogi porastają pajęczynami, facebook nie kusi - podróże kształcą i zmieniają...
Wdrażam się więc bardzo powoli i przywykam do mojej codzienności.

piątek, 12 sierpnia 2011

W stepie szerokim....

Przytupuję niecierpliwie i jeszcze nie do końca wierzę.
Czy aby naprawdę jedno z moich podróżniczych marzeń puka do drzwi?

wtorek, 2 sierpnia 2011

wyprzedaż książek

Mam takie:


Niektóre recenzowane na niniejszym blogu (skoro sprzedaję, to raczej nie były to pochlebne recenzje) - ale ktoś może będzie miał chęć je przeczytać? A może komuś się spodobają?
Cena: 10 zł za sztukę plus koszt przesyłki, dwie od prawej - zabytkowe - oddam za koszt przesyłki plus symboliczną złotówkę.
Od razu tłumaczę się z wystawienia "Zmroku", który obiecywałam spalić po przeczytaniu: może się autor zrehabilituje, jeśli znajdzie się jakiś amator kiepskiego fantasy i chociaż będę miała na kawę...Gdybym spaliła, nie byłoby żadnego pożytku z mojej męczarni....
Czekam na jakiś odzew do końca sierpnia, potem wrzucam na allegro - jeśli i tak się nie sprzedadzą, wzbogaci się lokalna biblioteka publiczna (a wtedy "Zmrok" rzeczywiście spalę, do biblioteki to on się nie nadaje).

niedziela, 31 lipca 2011

Powrót z kolonii

Po powrocie z kolonii i obozów, współczesna młodzież ochoczo rzuca się ku komputerom z internetem, aby....wyszukać na portalach społecznościowych swoich nowych kolegów i czym prędzej dodać ich do znajomych.....

wtorek, 26 lipca 2011

Przedostatni lipcowy weekend

Spędziłam intensywny, nadbałtycki weekend.
1. Spacer po Sopocie w dzień - uroczo
2. Spacer po Sopocie w sobotnią noc - koszmarna dyskoteka i procesje pijanych młodych ludzi (stara jestem i zgrzybiała, trudno)
3. Spacer po nocnej plaży w Sopocie - super!
4. Wycieczka tramwajem wodnym do Helu - tam foki (kocham je tak samo, jak jeże) i plaża (pływałam w morzu!) 
5. Spacer po gdańskiej Starówce
6. Flądra - obowiązkowo
7. Spacer na przystań rybacką w Gdyni, gdzie pracuje wyciągarka, wciągająca ryby na klif - podobno unikat odremontowany przez Unię E.
8. Najważniejsze odkrycie: plaża w Rewie. Coś niesamowitego! Gdyby nie nasz gdyński znajomy - M., nie wiedziałabym o jej istnieniu - taki półwysep helski w miniaturce - idealne miejsce, żeby dzieciom tłumaczyć, jak pracuje morze, żeby usypać wał z piasku: po jednej stronie cypla jest falujące morze, po drugiej - odcięta zatoczka - można iść spacerkiem z pół godziny i podziwiać - szczególnie malownicze podczas zachodu słońca. Do tego mnóstwo kamieni dla zbieraczy.
9. Dwa spotkania ze znajomymi, które okazały się spotkaniami z ich rodzicami: w sobotę gościliśmy u teściów kolegi, w niedzielę u rodziców. Obaj ojcowie są Ludźmi Morza, więc opowieściom nie było końca....Obie mamy są paniami domu, więc każda chciała nas zachwycić swoją kuchnią - i tak się stało (ważę chyba 100 kilo, to skutek uboczny). Najważniejsze jest to, że naprawdę nie zamierzaliśmy się im zwalać na głowę - chcieliśmy tylko gdzieś na mieście spotkać się z kolegą i jego żoną, oraz poznać ich Dziecię, narodzone 6 miesięcy temu. Ale zostaliśmy tak serdecznie zaproszeni na "małego grilla do rodziców", że nie mogliśmy odmówić.

Uwielbiam Bałtyk bardzo - bardzo. Śmiem twierdzić, że krajobrazowo morza Europy południowej nie mogą się równać z naszym - mało lazurowym, ale za to jakim klimatycznym - bajorkiem.

Aha! Na koniec "strzeliliśmy sobie" wycieczkę przez Olsztyn i Szczytno, żeby nie wracać nudną drogą przez Płońsk i Łomianki. No - cudnie tam jest! Lasy, jeziora, mgły nad łąkami - bardzo malownicza trasa. Taki przejazd przez skraj Mazur był dla mnie świetnym odpoczynkiem krajobrazowym. Przyrodoterapia?

sobota, 16 lipca 2011

Wolnoooość

Tak, tak: "wyjechali na wakacje..." - ale nie o to mi chodzi. Wolność poczułam w weekend, poprzedzający odesłanie Gburka na obóz. Wolność poczułam niespodziewanie i nagle - podczas przejażdżki rowerowej.
Pojechaliśmy sobie do Warszawy na nieśpieszny rekonesans po mieście: ja, Jonatan i Gburek. Wsadziliśmy rowery w pociąg Szybkiej Kolei Miejskiej (bezpłatnie!) i ruszyliśmy przed siebie - bez planu i bez celu. Z racji remontów na PKP, dojechaliśmy do stacji Warszawa Wschodnia. I dobrze! Co się będziemy po Centrum pałętać?
Pojechaliśmy skrajem Parku Skaryszewskiego, na ul. Francuską - tam zjedliśmy smaczne dania w restauracji tureckiej. Potem wróciliśmy nad Wisłę - obok Stadionu Narodowego dojechaliśmy do Mostu Świętokrzyskiego - przejechaliśmy na drugą stronę rzeki. W tym miejscu właśnie poczułam tytułową wolność: nic nie muszę, nigdzie się nie śpieszę, mogę pojechać w lewo lub w prawo, mogę wrócić do domu zaraz lub za pięć godzin, mogę wsiąść w pociąg i pojechać nad morze, w góry - gdziekolwiek mi się zamarzy. Mogę zjeść tu, albo tam, mogę odpocząć, mogę jechać ciągle - co tylko wymyślę. Nie wiem, skąd to nagłe poczucie oswobodzenia - w sumie nigdy nie byłam jakoś specjalnie przygwożdżona stacjonarnymi obowiązkami....Może chodzi o to, że Potomki są teraz Młodzieżą i łatwiej z nimi (lub bez nich) zrobić cokolwiek, aniżeli wtedy, kiedy były dziećmi?
Pojeździliśmy brzegiem Wisły - obejrzeliśmy Centrum Nauki "Kopernik" - no, no, no - zarówno obiekt, jak i otoczenie - poziom europejski. Nawet powietrze do roweru można kupić za godziwą cenę (napompowanie - 5 zł). Z tym kosztownym powietrzem to trochę złośliwy żart, bo - oprócz tego zgrzytu -  atmosfera wokół Mostu Świętokrzyskiego bardzo nam się spodobała.
Pojechaliśmy wokół Cytadeli (bo nigdy nie byłam), potem na plac Wilsona (dostałam kwiatki od Chłopaków, do rowerowego koszyka), stamtąd na Nowe i Stare Miasto (ależ tłum!) i Traktem Królewskim oraz Mostem Poniatowskiego - znów na Francuską - tym razem na deser. Jedząc lody, niemal jednocześnie wpadliśmy z Jonatanem na pomysł (ku rozpaczy Gburka), żeby nie wracać do pociągu, tylko próbować dojechać rowerami do samego domu. Udało się! Podróż trwała ponad godzinę, ale naprawdę było warto.
Cała wycieczka: 6-7 godzin.
Bez planu, bez wysiłku, za to z jaką przyjemnością. Powtórka gwarantowana.

czwartek, 14 lipca 2011

Ogródkowo

Pada deszcz. Klimat mamy taki bardziej tropikalny, ostatnimi czasy.
W związku z tym - jak przypuszczam - bo z czymże innym? - ma związek wybujałość roślinności u mnie w ogródku.
Mam już zapas zielonego groszku: zupa była pyszna, zostało jeszcze na jedną - albo na sos z serem pleśniowym (mniam, mniam).
Rośnie dynia (i to niejedna!) - już wlazła na mirabelkę, nie wiem, co będzie dalej...
Trawa została wreszcie skoszona, bo kto wie, jakie zwierzęta mogłyby się w niej ukryć? Niedźwiadki? Małe nosorożce? Pawiany?
O bujnym kwieciu wspomnę tylko po cichutku.

Najbardziej jednak zadziwiły mnie dwie rośliny, które skazałam już na wymarcie: bożonarodzeniowy świerczek oraz przesadzona - mało umiejętnie - leszczyna. Obydwa krzaczki wypuściły nowe pędy.
Jest tak wilgotno, że mam wrażenie, że byle suchy patyk, wsadzony w ziemię, gotów obsypać się liściem.

Czyli: nie w ziemi naszej jałowej problem, a w braku wilgoci.
Pogoda może mało wakacyjna, ale za to jakie zbiory....

czwartek, 7 lipca 2011

Krótka relacja

1. Zdałam biochemię. Przy nieocenionej pomocy Koleżanki, która wcisnęła mi wiedzę do głowy - kawałek po kawałku. Bardzo skutecznie. Publicznie dziękuję i kłaniam się nisko.

2. Zakończyliśmy Rok Szkolny. Przedostatni gimnazjalny - w przypadku Gburka, przedostatni - podstawówkowy - w przypadku Gryzeldy. Posypały się pochwały i wyróżnienia, nie można powiedzieć: serce rodzicielskie rośnie...

3. Wyjechaliśmy i wróciliśmy  - było tak ekscytująco, że aż postanowiłam założyć osobnego bloga podróżniczego.

4. A teraz powinnam się skupić w sobie i zająć się pisaniem pracy magisterskiej oraz ODCHUDZANIEM (samej siebie - oraz równie wypasionej - Buravej).

środa, 8 czerwca 2011

Nic mnie nie gryzie, nic mnie nie martwi

Dlatego mnie tu nie ma.Wiodę sobie beztroskie życie - czytam, uczę się, hoduję trawę. Ganiam psy, które uparły się, żeby zdeptać mój żywopłot (fakt, posadziłam go na trasie ich przebieżek, celem ukrócenia tego procederu - na razie mamy remis). Ganiam Potomki, które mają zanik ambicji (jedno: "phy! po co mi zeszyt od polskiego, przecież i tak jestem najlepsza, co z tego, że będę mieć czwórkę zamiast szóstki, oceny nie są najważniejsze"), albo instynktu samozachowawczego (drugie: nie ma to, jak wywołać sobie anginę w gorącym okresie poprawiania ocen...w jaki sposób? bardzo prosto - zostawić na noc włączony wiatrak, tuż przy swojej głowie. Gburek - rozsądny młodzieniec, lat 14,5). Na Jonatana nie mam sposobu - utknął w internecie, gdzie planuje nasze wakacyjne wojaże. Czuję się nieco odsunięta od tematu - zwykle to ja byłam stroną planującą. Te wakacje mają być jednak inne....I nie ja je organizuję. Nie powiem, żeby mi się to podobało, ale staram się zaciskać zęby i nic nie mówić. Marnie mi to wychodzi, ponieważ Jonatan traktuje moje zaciskanie zębów jako dezaprobatę dla jego działań.
Ot i tyle - nic się nie dzieje: trawa rośnie, lato nadchodzi.....

wtorek, 31 maja 2011

Koniec maja

Tak na osłodę, że to już po moim ulubionym miesiącu, mam pod koniec maja trzy miłe uroczystości urodzinowe: moje, mojej mamy i mojej córki. Zostało jeszcze wolne miejsce 30. maja - chyba na córkę-mej-córki - tak, żeby kobieco - majowej tradycji stało się zadość.

piątek, 20 maja 2011

Dla wszystkich oczekujących...

...na jutrzejszy koniec świata.

PIOSENKA O KOŃCU ŚWIATA
W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji,
Rybak naprawia błyszczącą sieć.
Skaczą w morzu wesołe delfiny,
Młode wróble czepiają się rynny
I wąż ma złotą skórę, jak powinien mieć.

W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.


Czesław Miłosz.
W sam raz nie dzisiejszy wieczór.

środa, 18 maja 2011

Jeżowato

W pewien kwietniowy dzień, udałam się z Gryzeldą do Naszej Znajomej, która pracuje w sklepie z zabawkami. Ja oddałam się rozmowie, za to Gryzelda - jak zwykle - przeszukiwała półki, tropiąc zabawkowe nowinki "dla starszych dzieci" (jak się określiła). I wypatrzyła! Kolekcję jednej ze znanych firm gadżeciarskich z JEŻAMI. Czegożtam nie było! Pluszaki duże i małe, breloczki, piórniki, etui na telefon. Jeże kocham miłością straszną - nie jestem w stanie oprzeć się ich urokowi. A że akurat poszukiwałam jakiejś zawieszki do kluczy, wyszłam ze sklepu z małym jeżem. Gryzelda natomiast miała nadwyżki w skarbonce(co się prawie nie zdarza), wyszła więc ze sklepu z pluszowym jeżem dość sporyych rozmiarów. Obydwa zwierzaki potrafią zwijać się w kulkę. Są cudne.

Nie zdawałyśmy sobie jednak sprawy, że swoim postępkiem uruchomiłyśmy istną lawinę jeży.

Następnego ranka psy zachowywały się bardzo niespokojnie - na pozór - bez przyczyny. Obeszłam dom dookoła i na tyłach znalazłam....pobojowisko. Jakby ktoś przez noc zrobił sobie poligon - z okopami, lejami po bombach i innymi budowlami ziemnymi. Po drugiej stronie domu zastałam Buravą, która COŚ toczyła po ziemi. COŚ było utytłane w piasku i nerwowo dyszało. Szczęśliwie Burava zna powiedzonka, więc zabierała się do "COSIA" jak pies do jeża - czyli ostrożnie. Wilczasy ma w psim nosie wszelkie zasady - niegdyś został przecież przyłapany na noszeniu jeża w pysku. Odebrałam zwierzętom domowym małego wędrowniczka i zamknęłam w domu, w pudełku, żeby sobie odpoczął po nerwowej nocy. Sama udałam się z Gryzeldą do Stolicy. Plan miałyśmy dość napięty: lekarz, wykład i fryzjer.

Jonatan, przebywający natenczas w delegacji, dowiedziawszy się, że zamknęłam jeża w domu, popadł w przerażenie. Wielowymiarowe.
- że psy DOWIEDZĄ się, że jeż jest w domu i zjedzą drzwi
- że jeż pogryzie buty
- że jeż przegryzie kable
- że jeż opluje nam dom bakteriami a nawet pasożytami

Jakkolwiek absurdalnie brzmiałyby te przypuszczenia i czarne wizje, nie były pozbawione dozy prawdopodobieństwa. Rozważałam powrót w podskokach i rezygnację z rozlicznych zaplanowanych zajęć. Gdybyż chociaż pół jonatanowego przypuszczenia się ziściło, zostałabym pożarta żywcem. Robiąc sobie wyrzuty nieziemskie - jaka to jestem nieodpowiedzialna i jeżowo stuknięta - zadzwoniłam do sąsiadki, która (sama będąc w pracy), zadzwoniła do niani swojego dziecka - z prośbą o zerknięcia na nasze podwórko i sprawdzenie, czy psy nie obgryzają drzwi - bo to mnie najbardziej trapiło. Niania dziecka sąsiadki oddzwoniła do sąsiadki a sąsiadka do mnie - z informacją - że nie, psy nie obgryzają drzwi. Nieco się uspokoiłam.

W gabinecie u pani doktor zaatakowały nas kolejne trzy jeże: jeden pluszowy, drugi na pieczątce, trzeci na naklejce.
Kolejny jeż napadł na nas podczas wykładu - był postacią edukującą dzieci, jak oszczędzać energię.
Za to u fryzjera to my zaatakowałyśmy jeżem: Gryzelda wyjęła swojego pluszaka, żeby zademonstrować, jak fajnie się zwija w kulkę. Pan fryzjer - zaskoczony - krzyknął i podskoczył: "ojej! pomyślałem przez chwilę, że to ten prawdziwy!" Prawdziwy? z futrem? panie fryzjerze.....prawdziwe jeże mają prawdziwe kolce!
Wracałyśmy do domu dłuuuugo (chyba wszyscy postanowili akurat jechać w tą samą stronę, co my....), ale humory nam dopisywały - jeże i inne zwierzęta pojawiały się w naszych żartach i pogadankach aż do samego domu.
Jeża zastałyśmy w dobrej formie - siedział grzecznie w pudełku i czekał na nas. Niczego nie zjadł, nie pogryzł ani nie pluł groźnymi zarazkami. Zapakowałyśmy zwierzaka do samochodu i zawiozłyśmy do lasu. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zostawić go jednak w pobliżu (a może to matka karmiąca?), ale uznałam, że w lesie będzie bezpieczniejszy - tutaj albo znowu wlezie na czyjeś podwórko, albo wpadnie pod samochód. A tak - użyje sobie jeżysko wolności i przestrzeni.
Na końcu jeszcze historyjka o jeżu: gościliśmy niedawno jonatanowego siostrzeńca, lat 4. Akurat był Dzień Ziemi, więc wybraliśmy się na Pola Mokotowskie. W jednym ze stoisk Parków Narodowych, stał sobie wypchany jeż. "O, JEŻOZWIERZ!" - zakrzyknął ucieszony czterolatek. Idziemy z postępem - jakiś czas temu dzieci w szkole rysowały fioletowe krowy a przedszkolaki oburzały się, że kucyki w stadninie nie mają różowych warkoczy. Teraz - bardziej znanym zwierzakiem jest jeżozwież, niż poczciwy, nasz rodzimy jeż.

wtorek, 17 maja 2011

Poranne piffko

Przypomniała mi się historyjka sprzed miesiąca.
Szłam sobie z Wilczastym na spacer. Siódma rano - miałam kolejne mocne postanowienie o zaczynaniu dnia na  świeżym powietrzu i to niekoniecznie bliżej południa....Wilczasty - jak to on - ciągnął niemiłosiernie i wyrywał się do przodu. Na chodniku stała butelka po piwie, porzucona przez jakiegoś sąsiada po nocnym spożyciu. Norma w naszej dzielnicy - aż dziw, że nie była stłuczona. Nie było siły jej ominąć, nie z tym psem - już-już miałam nadzieję, że się udało, kiedy została zahaczona końcówką ogona i potoczyła się hałaśliwie na środek ulicy. Podniosłam śmiecia i postanowiłam zanieść do kosza, a nie odstawić "na miejsce" - czyli tam, gdzie zostawił ją właściciel (od jakiegoś czasu nie łudzę się - większości mieszkańców jest dokładnie obojętne, czy ktoś sprzątnie śmiecia, czy śmieć będzie leżał do końca swoich - lub ludzkich - dni, to tylko ja jestem jakaś nadwrażliwa...).
Jak to bywa, kosz (jedyny w okolicy - to na usprawiedliwienie tych, którym ciężko jest doń donieść butelkę, papierek czy inną puszkę) jest zlokalizowany na przystanku autobusowym. Przystanek autobusowy o siódmej rano jest pełen ludzi.....a ludzie...ludzie już swoje wiedzą....
"taka młoda jeszcze, dzieci ma, wszystko ma - dom, samochód, męża, a nie może się powstrzymać i z rana musi sobie wypić, no! I to że się nie wstydzi, na ulicy tak, wszyscy widzą....w jakim toto już musi być stania upodlenia....."



A przypomniała mi się historyjka, bo obejrzałam poniższy filmik, poniekąd trochę krzepi, że nie tylko u nas brakuje przyzwoitych ludzi.....
http://www.youtube.com/watch?v=GYnd5JRu86E&feature=player_embedded

sobota, 14 maja 2011

Bez

Po inwazji mleczy - która, nawiasem mówiąc, wcale się nie skończyła (moje hodowlane, trawnikowe sięgają mi do kolan i za nic w świecie nie pozwolę skosić trawy, zanim nie przekwitną!) - zakwitły bzy. Nasze podwórkowe - białe i liliowe (brakuje mi tych amarantowych....) - uwielbiam nie tylko za to, że są po prostu bzami, ale też i za to, że prawdopodobnie są rówieśnikami naszego domku. Co roku to samo, co roku w czasie kwitnięcia bzów mam w głowie ten wiersz - być może równie wiekowy, jak nasze podwórkowe bzy (dokładnie nie wiem, bo nie mogę się doszperać daty powstania).

Julian Tuwim

Rwanie bzu

Narwali bzu, naszarpali,
Nadarli go, natargali,
Nanieśli świeżego, mokrego,
Białego i tego bzowego.

Liści tam - rwetes, olśnienie,
Kwiecia - gąszcz, zatrzęsienie,
Pachnie kropliste po uszy
I ptak się wśród zawieruszył.

Jak rwali zacietrzewieni
W rozgardiaszu zieleni,
To się narwany więzień
Wtrzepotał, wplątał w gałęzie.

Śmiechem się bez zanosi:
A kto cię tutaj prosił?
A on, zieleń śpiewając,
Zarośla ćwierkiem zrosił.

Głowę w bzy - na stracenie,
W szalejące więzienie,
W zapach, w perły i dreszcze!
Rwijcie, nieście mi jeszcze!

piątek, 13 maja 2011

Pałętając się po stacjach...

Ostatnio mamy dość osobliwe hobby - bywamy na okolicznych stacjach PKP. Konkretnie: w budynkach tychże stacji. Przesiadujemy tam we dnie i w wieczory, czerpiąc z tego wiele przyjemności.
Na pozór - zajęcie co najmniej dziwne....
Ale jeśli dodam, że na stacji w Otwocku, w przytulnym lokaliku, ze smakiem przerobionym na klimatyczną kawiarenkę ze zwykłego, dworcowego baru, można zjeść nie tylko pyszne ciastka, ale i smaczne - pełne dodatków - kanapki, oraz napić - wedle gustu - aromatycznej kawy lub herbaty, wizyty na PKP Otwock zyskają chyba należyte usprawiedliwienie.
Drugą stacją, nałogowo przez nas odwiedzaną, jest Stacja Falenica. Oooo....tu już w ogóle pełen odjazd (nomen omen): stacja, kawiarnia, księgarnia i....KINO! Najbliżej w okolicy, z repertuarem zarówno bieżącym, jak i archiwalnym, acz godnym uwagi. Stacja jest na tyle rozwinięta w swej działalności (czego serdecznie życzę i otwockiej "Lokomotywie"), że dorobiła się własnej, dość rozbudowanej, strony www:
http://www.stacjafalenica.pl/
Dojazd - idealny dla wszystkich - wystarczy po prostu wsiąść w SKM-kę albo pociąg podmiejski Linii Otwockiej i wysiąść w Falenicy. W menu dwie genialne sałatki, smakowite kanapki falenickie, dla miłośników - ciacha. Ale specjalnością zakładu, za którą wielbi falenicką Kinokawiarnię bezkofeinowy Jonatan, są napoje na bazie czerwonej herbaty - red capuccino i red latte. Rozkosz w filiżance.
No - i wreszcie do kina możemy pojechać na rowerze :)

środa, 4 maja 2011

Kradzież

Będąc dziś w Stolicy, poszłam się pokrzepić kawą i bagietką w miłej francuskiej knajpce w samiuśkim centrum turystyczno-studenckim, na Nowym Świecie.
Kanapeczka była niczego sobie, latte również. Trochę nie pasowałam do Towarzystwa, które wyrwawszy się na lanczyk z biur w garniturach i garsonkach, rozprawiało o najnowszych rozwiązaniach biznesowych i posunięciach taktycznych oraz kampaniach reklamowych. Usiadłam w kątku z moją książką, odłożyłam na bok zimową kurtkę, wygrzebaną z zakamarków szafy, schowałam pod krzesło traperskie buty-na-śnieg i obserwowałam otoczenie. Lubię obserwować.
Nagle paniusia ze stolika obok pożegnała się ze swoim eleganckim kontrahentem i opuścili knajpkę. Pozostała samotna kanapka...Porzucona....Chociaż taka piękna....

Zrobiło mi się żal.

Za chwilę świeżutka, chrupiąca bagietka z pysznymi dodatkami miała skończyć w koszu.
Zawahałam się tylko przez chwilę: porwałam z siedzenia swoją kurtkę wraz z polarem, błyskawicznie przemknęłam obok stolika z opuszczoną kanapką i dokonałam porwania.
Nie bójmy się słów: KRADZIEŻY.

Pozostawiłam ludzi, siedzących przy innych stolikach, w niemym osłupieniu. Niektórzy mieli na twarzach nawet wyraz pogardy. I trudno.

Mało co denerwuje mnie tak bardzo, jak jawne marnotrawienie jedzenia, kiedy tuż za rogiem są głodni ludzie.

Rozumiem: dziewczyna najadła się straszliwie i nie dała rady zjeść do końca. Ale ta kanapka była NIE RUSZONA. Ona zamówiła sobie ją jako pretekst do rozmowy biznesowej.  Ot, tak. Bezmyślnie. Nie traktując jej jako jedzenie (bo jestem głodna), tylko jako gadżet towarzyski (bo fajnie się gada o interesach w towarzystwie ładnego żarcia). Ojjj...moja cała sympatia, z jaką przysłuchiwałam się rozmowie "państwa warszawkowstwa", wyparowała w ciągu sekundy.

Pani spod kościoła św. Krzyża - stała bywalczyni tego miejsca - podziękowała mi serdecznie za kanapkę.

wtorek, 3 maja 2011

foch!

Czy ja mówiłam, że zieleń jest na swoim miejscu?
To już jej nie ma! Została przykryta całkiem słuszną warstwą śniegu - razem z kolorowymi bratkami oraz dopiero-co-kiełkującymi różnymi roślinami.
Śnieg w maju! Też coś! Jestem oburzona i zniesmaczona.

poniedziałek, 2 maja 2011

chleb warszawski

Kilkanaście (żeby nie napisać: kilkadziesiąt - choć to bliższe prawdzie....). No dobra, nie da się ukryć, że dziecięciem w przedszkolu byłam KILKADZIESIĄT lat temu. Tak właśnie jest i nic na to nie poradzę.
Także wcale NIE kilkanaście, tylko kilkadziesiąt lat temu, kiedy rodzice wynajmowali domek ledwo-co przystosowany do zamieszkania, za to ze wspaniałym podwórkiem, tata co jakiś czas wybierał się na wyprawy do Stolicy. Nie było to takie proste, jak obecnie. Teraz zdarza mi się bywać w Warszawie i 2, i 3 razy dziennie. Mam samochód. Mam w połowie zbudowaną drogę. O dwa mosty na Wiśle więcej (fakt, "naszego" mostu jeszcze nie ma i chcąc się dostać do dzielnic południowych musimy nadrabiać sporo...). Wyprawy do Stolicy w latach osiemdziesiątych były odpowiednikiem polowań -  na jedzenie, na ubranie - nie bójmy się słów: na COKOLWIEK. Bo wiadomo - stołeczne sklepy to zupełnie co innego niż prowincjonalne, nawet, jeśli prowincja zaledwie o 30 kilometrów oddalona. Wracał więc tata z torbami pełnymi zdobyczy - a to płaszczyk dla mamy, a to sukienka dla mnie, a to buty dla brata. I zawsze - ale to zawsze - przywoził to, co najpyszniejsze: warszawski chleb. Nie mam pojęcia, co takiego było w tym chlebie szczególnego, oprócz tego, że był "warszawski". Ale był bardzo-bardzo oczekiwanym elementem tatowego powrotu.
Kilka dni temu, wracając z zajęć, postanowiłam kupić do domu "chleb warszawski" - żeby tradycji stało się zadość. A juści! Porażka po całości: wszystkie dostępne chleby (a było ich niemało), były takie same, jak u nas w spożywczaku. I gdzie tu elitarność stołecznych piekarni?
Nie kupiłam werszawskiego chleba. Wolę otwocki - razowy, pełnoziarnisty. Bezkonkurencyjny.
A najbardziej wolę ten od  A., która podzieliła się ze mną zakwasem własnej roboty. Od tego czasu - kiedy tylko przyjdzie mi ochota, wyjmuję zakwas z lodówki, mieszam z mąką, wodą, przyprawami i PIEKĘ WŁASNY CHLEB. Z dowolnymi dodatkami, z dowolnej mąki. W czasie Wielkanocy doszło do prześmiesznej sytuacji, kiedy to - mięsożerna z natury rodzina - rzuciła się na mój chleb, ignorując niemal pieczone i wędzone wędliny oraz kilka rodzajów sałatek.

niedziela, 1 maja 2011

A nie mówiłam...

...że te skarpetki podwójne to przepowiednia katastrofy?
Blog mi się zawiesił od tego nadmiaru skarpetkowego szczęścia - to znaczy: ja się blogowo zawiesiłam.
No i trudno. Bywa (jak - irytująco dość - mawiał bohater książki, czytanej przeze mnie ostatnio).
Co się działo przez cały kwiecień, opisać nie sposób w jednej notce. Może spróbuję, a może nie - nie wiem jeszcze.
W każdym razie, nawet polubiłam biochemię, co jednak nie okazało się wystarczające, żeby zdać egzamin. Czeka mnie przeprawa wrześniowa, która może okazać się nawet przeprawą czerwcową, jeśli dość mocno się zmobilizuję. Na razie niemal miesiąc odpoczywałam po traumatycznym przeżyciu, jakim okazało się zmierzenie z pytaniami egzaminacyjnymi. Tym bardziej źle to spotkanie na mnie wpłynęło, że ROZUMIAŁAM, o co mnie pytają (co wcale nie było dla mnie takie pewne, kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z biochemią). Niestety, to, co potrafiłam ODPOWIEDZIEĆ, nie wystarczyło na trójczynę. Jest nadzieja, że przy następnym podejściu wystarczy.
Ale póki co - mamy maj. Początek jakoś nie wygląda zachęcająco. Nigdzie nie wyjechaliśmy na tzw. "majówkę". Planowaliśmy wycieczki rowerowe, niestety - pogoda nie zachęca do tego typu aktywności. Co prawda nie pada, ale za dwudziestu kilku stopni w poprzedni weekend, zrobiło się...KILKA STOPNI. Lekka przesada, uważam. Nawet powróciliśmy do przyjaźni z piecem.
Dobrze, że chociaż zieleń zachowuje się, jak należy - czyli po prostu JEST.

wtorek, 29 marca 2011

Koniec kary

Odbywałam ją od grudnia. Niezbyt gorliwie, dlatego tak długo trwała.
Pisałam o tym, że kupiłam - bez głębszego zastanowienia - książkę, która okazała się koszmarnym gniotem.
O, tutaj:
http://nowajasmeen.blogspot.com/2011/01/doswiadczenie-nic-nie-znaczy.html

Na moją korzyść nie przemawia fakt, że zrobiłam to jedynie na podstawie czerwonego płaszcza na przodzie okładki oraz entuzjastycznych recenzji na tyle okładki. Wytrawni i doświadczeni czytelnicy tak nie robią.
Kara, którą sobie wyznaczyłam - okazała się zbyt surowa: miałam nie kupować żadnej książki i nie czytać żadnej książki, do czasu przeczytania tej nudnej i wulgarnej cegły. Przyznaję - najpierw zaczęłam podczytywać książki wypożyczane z biblioteki, w końcu skusiłam się na zakup nowej pozycji autorstwa Ewy Nowak (świetna jest!"Niewzruszenie") - gdybym nie robiła sobie przerw w lekturze tego paskudztwa, chyba znienawidziłabym czytanie w ogóle.
Doszło już do tego, że kiedy nadchodził ten smutny czas, że MUSIAŁAM wziąć do ręki czarną książkę z postacią w czerwonym płaszczu, miałam milion spraw do załatwienia.....pilnie musiałam pouczyć się biochemii (cóż za fascynujący przedmiot!), posegregować łyżeczki, pozwijać skarpetki, nagle chciało mi się straszliwie spać, dotarłam już do takiego stanu, że pewnego razu usiadłam z książką na kanapie i.....włączyłam telewizor (przysięgam, pilot od telewizora to ostatnia rzecz, którą bezmyślnie biorę do ręki). Czytałam więc najczęściej w autobusie (no bo co można robić w autobusie?), po kilka stron, z wielkim obrzydzeniem i znudzeniem.
Dziś nadeszła wiekopomna chwila. Doczytałam!
Co mam ochotę zrobić? Po raz pierwszy mam ochotę SPALIĆ KSIĄŻKĘ. Tak zwyczajnie.Myślałam, żeby ją oddać komuś, wystawić na aukcji internetowej, przekazać bibliotece....w końcu to KSIĄŻKA. Ale stwierdziłam, że nie chcę, żeby ktoś - poza mną, ukaraną za bezmyślność -  w ogóle czytał te grafomańskie bzdury.
Jest obsceniczna, pełna wulgarnych seksualizmów, brutalna, w końcu - nudna. Zwyczajnie BRZYDKA.
Tak, zrobię z niej ognisko. A następnym razem, przed zakupem przeczytam losowo wybrany fragment.

niedziela, 27 marca 2011

Skąd?

Jakiś czas temu zainstalowałam sobie na blogu licznik odwiedzin. Ten blog nie jest pisany z jakiegoś powodu i w jakimś celu. Jest sobie - i już. Taki notatnik do zapisywania rodzinnych wydarzeń i luźnych przemyśleń. Nie myślałam, że kogokolwiek - oprócz znajomych - mogą interesować takie zwyczajne zapiski.
Licznik zainstalowałam jedynie dlatego, że ma zamontowaną mapkę - a mapki to moje prywatne wariactwo.
Widzę więc, że bywają tu Czytelnicy z różnych miejsc na świecie. O wielkiej, pulsującej gwieździe w miejscu Polski, gdzie - po kliknięciu widać, w jakich miastach jest ten blog czytany - też należy wspomnieć.To tylko Goście z ostatnich 30 dni! Wiem, że mam wiele internetowych znajomych z różnych forów(rodzaj żeński uzasadniony, moje ulubione fora są mocno sfeminizowane), ale nie miałam pojęcia, że AŻ TYLE.
Pozdrowienia dla wszystkich :)) Nawet dla Tych, które/którzy weszli tu przypadkiem ;)

sobota, 26 marca 2011

Co dziwi w lodówce?

W sensie zawartości.
Kiedyś zdziwił mnie chleb i kawa. Jedno i drugie podobno w zimnie wolniej traci świeżość. Nieustannie dziwią mnie kosmetyki, chociaż rozumiem sens trzymania ich w zimnie, sama tego nie robię - nie jestem aż takim kosmetycznym ortodoksem. Oprócz jedzenia i leków - co można trzymać w lodówce?
W naszej - od lat mieszka PINGWIN. Pluszowy. Jest na tyle stałym bywalcem, że odruchowo wkładam go na miejsce po każdym myciu urządzenia oraz po przeprowadzce. Po wymianie lodówki na nową, pingwin również się przeprowadził.
Niedawno była u nas koleżanka Gryzeldy. Trzynastolatka. Otworzyła lodówkę i na jej twarzy odmalowało się zdziwienie: "a co on tu robi?". Dla mnie było to coś oczywistego - odpowiedziałam tak, jak odpowiedziała mi Gryzelda, lat temu 10: "no przecież on jest z Antarktydy, a tam jest zima, on nie może mieszkać w pudełku z pluszakami!".
Mimo tego, że obie panienki znają się od tak zamierzchłych czasów, kwestia pingwina w lodówce nigdy jeszcze nie wypłynęła. Ale fakt, że nagle są one zaskoczone miejscem zamieszkania  pluszowego zwierzaka (tak, tak, Gryzelda też dołączyła do pytania: "a właściwie to dlaczego on tam ciągle siedzi??"), uświadomił mi, że jednak parę lat minęło i dziewczęta dorosły.....Pingwiny w lodówce je zastanawiają....Ja - jako dwudziestosześciolatka - byłam mile zaskoczona rezolutnym rozumowaniem dwulatki - dlatego pluszak zyskał stały meldunek na drzwiach lodówki, obok dżemów. I nie zamierzam eksmitować go tylko z powodu dojrzewania Potomków.

poniedziałek, 21 marca 2011

pierwszy dzień wiosny

jak zwykle - zimny i deszczowy
to już pewnego rodzaju tradycja....

ech...aż się wierzyć nie chce, że od dziś ma być zielono i optymistycznie......

czwartek, 17 marca 2011

Koniec świata nadciąga....

...wyjęłam dziś z pralki skarpetki. Dużo skarpetek. Każda miała swoją parę.
To się nie zdarza. To musi być jakaś anomalia w przyrodzie - burza magnetyczna na Słońcu? Zmiana osi Ziemi? Ufoludki nas podtruwają? A może prozaicznie: pralka mi się wściekła?

Nie wiem, ale do tej pory nigdy nie wyjmowałam sparowanych skarpetek z pralki. Szykuję się na najgorsze....

;)

poniedziałek, 14 marca 2011

"Poczuj mentolnięcie"

O wulgaryzmach będzie.
Natchnęła mnie reklama gum do żucia, która od pewnego czasu króluje "na mieście". "Poczuj mentolnięcie" - krzyczą litery z blibordów. Komu NIE KOJARZY się z brzydkim słowem, ręka do góry. Każdemu się kojarzy - bo takie było założenie twórców kampanii reklamowej. Bo to niby takie dowcipne. Śmieszne. Podobnie w kinie - śmiesznie na polskich filmach jest wtedy, kiedy któryś z naszych wspaniałych oraz sławnych (sławnych głównie z seriali telewizyjnych) aktorów, rzuci z ekranu jakimś finezyjnym i nietuzinkowym przekleństwem. Bo rzucanie takim powszechnym "mięsem" już nikogo nie dziwi, nie śmieszy i nie zaskakuje. "Łacina" stała się powszechna.
Copywriterzy od "mentolnięcia" dostali chyba w końcu po uszach od cenzorów reklam.
Albo kampania nie odniosła zakładanego skutku.
Albo od początku zakładali pojawienie się dodatkowych objaśnień - na zasadzie: zobaczcie - głupie ludziska - jak się okrutnie myliliście - tu nie ma cienia brzydkiego słowa, tylko prosta charakterystyka działania produktu.
Po kilku tygodniach na billboardach pojawił się dopisek wyjaśniający: "mentol + kopnięcie".

Brzydzi mnie to i zniesmacza.

Słowa, które jeszcze jakiś czas temu były wulgaryzmami, jak się okazuje, weszły do języka - najpierw potocznego, teraz już - może nie literackiego (chociaż w NIEKTÓRYCH rodzajach literatury są obecne) - ale powszechnego.

Jestem sobie otóż  - na wykładzie, w szacownej uczelni państwowej. Wykład - za moich poprzednich studenckich czasów - kojarzył się z obcowaniem z OSOBOWOŚCIĄ. Często przywilej prowadzenia wykładu mieli profesorowie - z dorobkiem, z pozycją w świecie naukowym. Poważni ludzie, na poziomie. Aż się chciało tam być i słuchać pięknej polszczyzny.

Na wykładzie Pani Prowadząca (nie, nie profesor), użyła sformułowania, że "technologia jest CHOLERNIE przyjazna dla środowiska".
Zgrzytnęło mi jak nożem po styropianie.
Ja się na takie rzeczy nie zgadzam. Wewnętrznie jest mi z tym źle, że człowiek wykształcony, przekazujący wiedzę innym, podczas wystąpienia publicznego, posiłkuje się BRZYDKIM (tak, tak - właśnie BRZYDKIM!) słowem. Czekałam tylko, jak - w ramach wprowadzania wyluzowanej atmosfery - pani prowadząca rzuci hasło, że "mamy oto i inne ZAJEBISTE technologie, oprócz wspomnianej już CHOLERNIE przyjaznej".

Jak rozumiem, że w chwili emocjonalnego zapomnienia, zdenerwowania - w zaprzyjaźnionym towarzystwie - można rzucić grubszym słowem, tak zupełnie nie pojmuję potocznego, niskiego języka w wystąpieniach oficjalnych - jakimi niewątpliwie są - wykłady. Nie rozumiem też - coraz powszechniejszego i niczym nieuzasadnionego rzucania "cholernie zajebistymi" słówkami w różnej odmianie. O ile "cholera" w potocznym języku jakoś nie drażni mojego ucha, tak - modny od pewnego czasu - "zajebisty" - brzmi dla mnie równie wulgarnie, jak powszechnie znane nazwy narządów płciowych.

Rozumiem, że język ewoluuje, że to, co kiedyś było wulgaryzmem, teraz nim nie jest, że pojawiają się nowe słowa.....Ale gdyby nie było publicznego przyzwolenia na takie zubożanie języka, po prostu to by się nie działo. Bo "zajebiste mentolnięcia" naprawdę można zastąpić ogromną ilością słów. Tylko ludzie idą na łatwiznę - po co wysilać zwoje mózgowe na wyszukiwanie synonimów, kiedy zawsze można użyć - odmienionego przez wszystkie przypadki, liczby, rodzaje i osoby (tak, tak! - osoby!), opatrzonego przyrostkiem, przedrostkiem, fantazyjnie przetworzonego - ale nadal jednego PASKUDNEGO słówka.Wszak trza wyluzowanym być.

Trudno, nie będę wyluzowana nigdy. Używanie słowa "zajebiście" w moim towarzystwie mnie obraża - i tyle.
 Sformułowanie "cholernie się cieszę" zaledwie mnie drażni, ale "zajebisty film" już obraża.

Można mnie od dziś nazywać betonem językowym oraz niereformowalnym starym próchnem.

niedziela, 13 marca 2011

zimowo - wiosennie, czyli....

...rodzinno-psi spacer po lesie.

Słońce zachęciło nas do wychynięcia z domowych pieleszy. Zapakowaliśmy do samochodu Psięta oraz Potomki  i udaliśmy się do lasu na poszukiwanie wiosny.
Po raz kolejny stwierdziłam, że trafiły nam się zupełnie odmienne psie charaktery: Suka Burava na smyczy kroczy dostojnie, często rozgląda się i obwąchuje badawczo co-się-tylko-da, Wilczysko - odwrotnie - zero dostojeństwa, smycz szarpie i wyrywa się do przodu. Obwąchuje, a jakże, jednak jego obwąchiwanie ma zupełnie inną jakość: on węszy, jak opętany, wsysa nosem wszystkie zapachy, przy czym nie ma potrzeby zatrzymywania się. Wykazuje psie ADHD: zapach tu, zapach tam, nieważne JAKIE, ważne ILE!
Spuszczone ze smyczy, psy już zgodnie  penetrują teren, ochoczo i radośnie wymachując ogonami.


 
Jednak Burava musi zwykle  dać wyraz swojemu kobiecemu charakterowi - i tym razem też: nagle odłącza się od Towarzysza i - zanim ktokolwiek zdąża zareagować - tarza się w jakiejś psiej perfumie. Nie muszę dodawać, że "psia perfuma" jest atrakcyjna wyłącznie dla psów. Niektórych. Burava - odkąd pamiętam - ma ciągoty do takiego urozmaicenia nam spacerów.
Po krótkiej naradzie rodzinnej (to taki eufemizm: w istocie Jonatan wścieka się, że po jego trupie ta Bura Brudna i Śmierdząca Suka wsiądzie do samochodu, prędzej zostawi ją w lesie, już ma dość takiego śmierdziela bez godności, na co Burava patrzy obrażona na Ukochanego Pana, dla którego właśnie zażyła wspaniałej, cuchnącej kąpieli), decyduję się odprowadzić zwierzaka do domu. Na piechotę. Jakieś 5 do 8 kilometrów. Pogoda sprzyja spacerowiczom.
Wilczasty i reszta rodziny zostają w lesie. Tak sobie poczynają, pozostawieni:




 A tu widać, że zima wyraźnie jest na straconej pozycji. Pod lodem czai się WIOSNA.Wilczasty to czuje! Wilczasty się nie myli!

niedziela, 6 marca 2011

Przemiana pokoleń

U mszaków występuje. Ale i u ludzi.....w pewnym sensie.
Dziś odbyliśmy zlot rodzinny, z okazji urodzin mojego siostrzeńca. Byli przedstawiciele średniego i najmłodszego pokolenia oraz moja mama - honorowo reprezentująca Babcie i Dziadków - jedyna ze Starszyzny.
Powszechną konsternację cioć i wujków wzbudził Gburek, którego nie widziano od września, z racji jego rozlicznych chorób i przypadłości. Gburek bowiem  stał się - niepostrzeżenie - osobnikiem najwyższym w rodzinie. Kuzynka, która na wrześniowym weselu tańczyła z nim - jako panna młoda - wyraziła oburzenie, jak on mógł przez parę miesięcy przerosnąć ją o głowę??? Kuzyn, który szczycił się, że jest najwyższy, musiał oddać palmę pierwszeństwa....No, ale za to w innej dziedzinie jest "pierwszy" - jest ojcem najmłodszego członka rodziny.
I tak to się toczy - ci, którzy byli najmniejszymi, są największymi, najmłodsi stają się seniorami - niby nic się nie zmienia w głowie (ot, ja mam ciągle wrażenie, że 10 lat temu byłam tą samą osobą...), ale czas płynie nieustannie i bezlitośnie....Ani się obejrzałam, jak stałam się matką nastolatków, ani się obejrzę, jak moje wnuki będą miały naście lat.....
Trochę smutno, że nie da się tego zatrzymać. Ale tylko trochę.

poniedziałek, 28 lutego 2011

W oczekiwaniu na wiosnę

Burava czeka. Wypatruje. Napawa się pierwszymi promieniami słońca (zauważyłam, że bardzo długo panowała szarość w przyrodzie - nawet moje okulary przeciwsłoneczne zostały zarzucone nie-wiadomo-gdzie, a przecież nie jestem bez nich w stanie prowadzić samochodu w słoneczne dni....).
Burava została przyłapana na wyczekiwaniu wiosny.
Oto ona.

czwartek, 24 lutego 2011

Naryktuj skije...

Jako podsumowanie tegorocznego wyjazdu zimowego - fotka naszej ulubionej reklamy.



Bardzo lubię gwarę góralską, nawet w reklamie i nawet wtedy, kiedy dotyczy - nielubianych przeze mnie - nart  ;)

niedziela, 20 lutego 2011

Narciarstwo

Nie cierpię nart.
Do obecnego wyjazdu nie miałam do nich stosunku żadnego - po prostu wiedziałam, że zjazd w dół nie jest dla mnie, natomiast zakładałam spróbowanie biegówek. I spróbowałam: gdyby biegówki były krótsze i szersze a teren idealnie płaski, mogłabym powiedzieć, że jest ok. A tak: zakupiłam sobie kijki do nordic walking i już - tyle mojego narciarstwa i więcej nie będzie.
Nie rozumiem natomiast pędu do tego, że na nartach trzeba koniecznie i obowiązkowo, ze kto nie umie na nartach to ułomny jest i tyle. Nie, nie jestem ułomna. Nie lubię, nie chcę i nie jest to dla mnie przyjemność.
Po przepychankach pod wyciągami, które widziałam razy kilka, po popisówach na stoku, o których opowiadała mi rodzinka, po dwóch spektakularnych upadkach, które widzieliśmy, a po których narciarze się nie podnieśli o własnych siłach....po zapchanych parkingach, pełnych knajpach, gdzie narciarze pomiędzy zjazdami wzmacniają się procentami(!!!) - dochodzę do wniosku, że narciarstwo to głupota w czystej postaci.
Pchać się na stok tylko po to, żeby z niego finezyjnie - na łeb na szyję - zjechać z dużym ryzykiem połamania kończyn oraz uszkodzenia innych części ciała....
Ładować się w jakieś koszmarnie niewygodne buty(w których chodzący wygląda równie zgrabnie, jak pingwin), przepychać w kolejkach do wyciągu, tracić MNÓSTWO kasy na sprzęt, wyciągi, przekąski. Po co? W imię czego?
Żeby to jeszcze miało jakieś wymierne zdrowotne korzyści...ale nie! 75% obserwowanego przeze mnie narciarskiego towarzystwa ma nadwagę - jak sądzę - nie z powodu uprawiania sportu, tylko okoliczności towarzyszących - czyli przesiadywania w knajpkach i zagryzania oscypka golonką a kiełbasy bigosem. Szczycą się potem tym, że spędzili takie zdrowe dwa tygodnie na świeżym powietrzu, w ruchu. I na następne 11,5 miesiąca zasiadają w fotelu z pilotem tv w ręku ewentualnie przemieszczają się czasem do biurka z komputerem. Aż do następnych ferii i następnego sportowego wyjazdu.
Jakież to wymierne korzyści miałabym z tego, że uszkodziłabym sobie kolano/złamała nogę/rozwaliła łeb i pozbawiła się przyjemności aerobiku na długie miesiące (lub lata!)??? Chwila przyjemności - wątpliwej, jak dla mnie - bardziej panicznego strachu przed prędkością i wysokością - a ryzyko duże. No i ten cały odpychający klimacik i narciarska atmosfera - fuj!
Jak dobrze, że mogę sobie po prostu pójść na spacer do lasu czy nas rzekę i pokontemplować piękno i spokój przyrody...Bez ludzi....Albo usiąść w pustej kawiarni (bo "towarzystwo narciarstwo" wybiera kiełbasiano-piwne lokale) przy kawie i poczytać książkę....
A narciarstwo to ja sobie lubię pooglądać w telewizji - uprawiane przez profesjonalistów.
I niech tak zostanie.

czwartek, 17 lutego 2011

Pod Tatrami

Górale chyba wychodzą z założenia, że turyści to jakiś inny gatunek. Głupie toto jak owca, występuje w stadzie, jak owca, zje wszystko - jak owca (tu nie jestem pewna....wiem, że kozy to takie wszystkożery), kupi wszystko, jak....eee....turysta, ot i tyle.
Turysta warszawski to zwykły turysta pomnożony przez 100.
Już raz w swoim życiu wpakowałam się do Zakopanego w czasie warszawskich ferii(no bo kiedy niby miałam?) i obiecałam, że nigdy więcej tego nie uczynię. Niestety, pragnienie gór było zbyt silne i zabiło we mnie wspomnienie tłoku, korków, braku miejsc parkingowych, kolejek wszędzie-i-zawsze.
Mieszkaliśmy - jak zwykle - w Poroninie, około 5km od Zakopanego, no dobra - od centrum 10km. Dojazd zajmował......ze 40 minut. Dojazd to jedno, potem trzeba było zaparkować i ćwiczyć walkę o przetrwanie w tłumie. Pierwszego wieczora, kiedy na Krupówki dotarliśmy po 22, z zaskoczeniem zanotowaliśmy brak ludzi - może w tym roku nie przyjechali? Następnego dnia ochoczo ruszyliśmy więc - rozbiegowo - na Gubałówkę. No, brakiem turystów tego stanu nazwać się nie dało...południe w Zakopanem to zupełnie inna bajka, niż późny wieczór. Standardowo - gracze w trzy kubki, sprzedawcy piesków, oscypków, pluszowych owieczek made in China (ale udało mi się znaleźć i polską owieczkę!), chustek pseudo-regionalnych - i wszystkiego tego, co w turystycznych miejscowościach się sprzedaje, na zasadzie: człowiek na urlopie chce wydać pieniądz, na cokolwiek.
Zupełnie odrębną sprawą jest kwestia jedzenia. Już nie wystarczy takiemu turyście chłopskie jadło, góralska chata, oscypek prosto z grilla - musi być tak, jak w domu, czyli po hamerykańsku, fastfoodowo. Zarejestrowaliśmy więc Góralburgera oraz Baconalda. W przypływie jakiejś chorej desperacji weszliśmy do jednego z nich i zjedliśmy najgorsze w życiu ruskie pierogi oraz najgorszego w życiu, zesmażonego na skwarki kebaba. Tak, tak - nie przeczę - sami sobie jesteśmy winni - kto to wchodzi do tak paskudnie nazwanej knajpy? Do Gubałzzerii, na szczycie Gubałówki, już nas nie ciągnęło.....
Znalezienie się w Zakopanem w trakcie ferii warszawskich to również ryzyko zszargania opinii o narciarzach. Tak też się stało w mojej głowie...."Narciarze" warszawkowi (nie mylić z narciarzami warszawskimi!), to banda hałaśliwa, rozpychająca się w kolejce do wyciągu, fucząca na mniej wprawnych, początkujących, na stoku szusująca bezmyślnie - byle szybko, rozglądająca się na prawo i lewo, po to wyłącznie,by stwierdzić, czy aby ich strój nie odbiega od tegorocznych trendów, czy buty mają widoczne znaczki firmowe - ach! ach! - jaka szkoda, że nie można wywiesić transparentu z ceną za cały sprzęt....Grupa tych "narciarzy" wykona dwa - trzy brawurowe zjazdy i zalegnie w przystokowych barach, knajpach i karczmach, zajadając się kiełbasą z rożna, popijaną obficie - grzanym lub nie - piwem. Buty poluzowane, kombinezony rozpięte, piwo w dłoni - oto "narciarz" warszawkowy przez 80% czasu spędzonego na nartach.
Jak ci górale to wytrzymują? - toż to trzeba mieć świętą cierpliwość......
Na szczęście są jeszcze tereny, gdzie miejska cywilizacja nie dotarła....gdzie można być sam na sam z przyrodą. Kiedy TAM jestem, mam ochotę wprowadzić egzaminy dla tych, którzy chcą tam wejść - żeby "turysta-narciarz warszawkowy" tam nie dotarł (widziałam kilka paniuś w ozdobnych kozaczkach na oblodzonym szlaku - ot, z Krupówek poszło im się ciut za daleko....).

poniedziałek, 14 lutego 2011

Z okazji Walentynek...

...mam od losu specyficzny dość prezent.
Na mój nos trafiły okulary. Na stałe. Nie do czytania, nie do patrzenia w dal, nie do bardziej skomplikowanych zadań - po prostu do noszenia stale.
Tym samym - skończył się czas mego indywidualizmu i wyróżniania się spośród mojej od lat zaokularzonej - razy trzy - najbliższej Rodziny.
Nie powiem, żebym była przeszczęśliwa z powodu mojego nowego wizerunku....Okulary wszak dodają powagi, i...lat, których to dodatków niekoniecznie potrzebuję.  No i - przede wszystkim - są postrzegane przeze mnie jako wyraźny dowód kolejnej ułomności. Przez ponad trzydzieści lat nie potrzebowałam żadnych udogodnień i działałam zgodnie z naturą, teraz - a tu jakiś zabieg jest konieczny, a to kolanko boli, a tu w kręgosłupie strzyka, a to farbowanie włosów koniecznie raz na miesiąc (może nawet częściej?), a tu proszę przyjmować takie leki, na stałe, obowiązkowo,  a to ograniczać tłuszcze, bo cholesterol, węglowodany, bo się przytyje, a to to, a tu tamto - lista zaleceń, zakazów i przykazań się wydłuża wraz z wiekiem. I tak niepostrzeżenie, małymi kroczkami zaczyna dopadać nas STAROŚĆ. Nawet się nie obejrzę, jak zostanę babcią - nie biologiczną, z wnuczętami, tylko taką mentalną babcią, co to ziółka parzy trzy razy dziennie, i tabletki łyka, i kolejkę w przychodni zajmuje od wczesnych godzin porannych, co drugi dzień......

poniedziałek, 7 lutego 2011

Jaki styczeń, taki luty...

Początek kolejnego miesiąca spędzam na trasie dom-szpital. Tym razem z Młodszym Chłopcem...Ech, chorowity i wątły ten męski ród...Teraz ćwiczymy anginę (albo coś podobnego), szkoda, że to już trzeci antybiotyk w tym sezonie. I szkoda, że nawet pyralgina - moja "broń ostatniej szansy", nie potrafi sobie poradzić z gorączką.

Zaczynam obawiać się początku marca....

Skąd moje ten strach? Trochę przestaję wierzyć w możliwości medycyny, po  naszych szpitalnych przygodach. Do tej pory byłam  zdania, że wystarczy trafić na dobrego lekarza, dobry szpital - i diagnoza zostanie postawiona, a wdrożone leczenie doprowadzi pacjenta do pełnego wyzdrowienia. Ale ludzie jednak wciąż są głupi wobec dziwnych przypadłości, które wymykają się standardom.

Cóż...należy mieć nadzieję, że ja i Gryzelda będziemy trzymać się dzielnie i nie postradamy zmysłów do tego stopnia, żeby Chłopaków powierzyć ludowym znachorom, którzy na kilka "zdrowasiek" wsadzą ich do pieca chlebowego....

sobota, 5 lutego 2011

Nowa zabawka

Odkryłam coś, co pozwoli mi na ograniczenie wyjazdów na aerobik. Coś, co jest równie skuteczne, bardziej męczy (tak pozytywnie męczy, bo lubię być zmęczona) i daje porównywalną dozę radości.

Dokupiliśmy do konsoli, która stała sobie gdzieś w kąciku gburkowego pokoju, czujnik ruchu - małą przystawkę, dzięki której konsola ożyła, bo nagle, oprócz Gburka (do którego faktycznie należy sprzęt), interesują się nią wszyscy, szczególnie zaś ja.
W zestawie były tylko dwie gierki, które w zupełności wystarczają mi do doprowadzenia się do stanu rozpłaszczenia na kanapie. Jednak już ostrzę sobie pazurki na "Fitness" oraz "Dance" - to będzie dopiero zabawa! Póki co - pływam na pontonie, łapiąc żetony, albo zjeżdżam na czymś w rodzaju rollercoastera, skacząc albo uchylając się obok/przed/pod przeszkodami - w tych dwóch grach jestem nie do pokonania. Znacznie gorzej idzie mi w tych wymagających precyzji: jak łapanie/odbijanie piłek, czy zatykanie dziur w akwarium. Ale prędkość i refleks to mój żywioł - drżyjcie przeciwnicy!

czwartek, 27 stycznia 2011

Wieczorek literacki

Musiałam ochłonąć, żeby napisać tę relację. Czuję, że już mogę.
Gryzelda zaprzyjaźniła się ze szkolną Panią Bibliotekarką. Wcale mnie to nie dziwi, skoro czyta z prędkością samolotu ponaddźwiękowego....
Pani Bibliotekarka wynalazła jakiś konkurs literacki, gdzie Młodzi Literaci prezentują swoją twórczość kolegom - również Młodym Literatom. Potem okazało się, że konkurs swoją drogą, ale czasem odbywają się  - już poza formułą konkursową - wieczorki literackie, na których młodsza młodzież odczytuje rówieśnikom próbki swojej twórczości. Bez napięcia, przy świecach i słodyczach, uczniowie prezentują wiersze, opowiadania czy fragmenty książek - bez poddawania ich ocenie, tylko w celu oswojenia się z publicznością (wyłącznie życzliwą, w tym wypadku).
Pani Bibliotekarka pojechać w wyznaczonym terminie nie mogła, zapytała więc, czy nie mogłabym wybrać się tam z Dziewczęciem - a to nie byle jaka wyprawa - AŻ do Warszawy! Przemyślałam sprawę, zachodząc w głowę, co też za twórczość Gryzelda zaprezentuje.....i pojechałyśmy - zupełnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Nie wnikałam zbyt natarczywie, co tam Młoda Literatka natworzyła, wiedziałam o kilku wierszach sprzed dwóch lat (a więc z zamierzchłych czasów, kiedy nie była jeszcze nastolatką...), wiedziałam, że coś bazgrze w rozlicznych zeszytach, ale - oprócz wspomnianych wierszy - nie byłam uświadomiona co do napisania przez nią jakiejś składnej całości. W drodze na wieczorek, coś zawzięcie kreśliła i poprawiała w mikroskopijnym zeszyciku. Coraz mizerniej widziałam perspektywę jej występu - szczególnie, że "Wieczorek Literacki" kojarzył mi się z całkiem już zaprawionymi w występach - choć młodymi wiekiem - pisarzami. Ba! Sama cośtam skrobałam od wczesnego dziecięctwa, wiedziałam więc, czego można spodziewać się po uzdolnionych nastolatkach ze stołecznych szkół.
Przywitała nas serdecznie zaprzyjaźniona z Naszą Panią Bibliotekarką, Warszawska Pani Bibliotekarka(WPB):
"O! Wy pewnie z Otwocka?"
Nerwowo pomyślałam: "Matko, czy słoma nam z butów wystaje? a może ubłocone-śmy przybyły? Jak to prowincję od razu widać po twarzach nawet...."
WPB nie dała mi się długo zasępiać: "No, częstujcie się - ciasteczka, cukiereczki, może herbaty, soku - przecież wy Z DROGI DALEKIEJ, pewnie zmęczone...."
No tak, no tak, typowe dla warszawiaków: "gdzie ten Otwock, pani droga - pewnie koniem trza jechać ze trzy dni....moja prababka cioteczna tam na letnisko jeździła przed wojną, to była wyprawa...."
W sali "poczęstunkowej" stały stoły z mnóstwem słodyczy - nie dziwiło mnie to - myślałam, że spotkanie jest pomyślane na jakieś 20-30 osób. Tak też i było, jednak zimowe warunki oraz koniec semestru spowodowały, że dotarła tylko jeszcze jedna "ekipa" - Pani Polonistka(PP) i jej trzy uczennice, lat 11. Na spotkaniu były też Nieco Starsze Literatki, lat 22 - zaprzyjaźnione - podobnie jak PP z WPB. Nieco Starsze Literatki, na wieść, że przybyłyśmy z dalekiego Otwocka, zaczęły umiejscawiać go na mapie, przy czym Jedna z Nich nie kryła, że gubi się nawet w Centrum Warszawy, więc nie będzie zawracać sobie głowy położeniem jakiejś nic nieznaczącej mieściny, Druga z Nich wypaliła: "ja wiem, wiem - jeżdżę tam na grzyby! to na północy gdzieś...." Tak, dziewczęta, w okolicach Sztokholmu....
Rozpoczęło się odczytywanie Twórczości, przerywane - co i rusz - zachętami WPB - "no częstujcie się, częstujcie - ciasteczko, cukiereczka - nie trzeba się wstydzić".
Po kilku "ciasteczkach-cukiereczkach" czułam się jak przejedzony wieloryb, jednak kiedy tylko WPB zauważała, że ktoś nie rusza buzią, natychmiast przystępowała do ataku. W pewnym momencie nawet słodyczolubna Gryzelda się poddała i chciała uciekać....
Przegląd twórczości trzech warszawskich piątoklasistek wprawił mnie w osłupienie. Nie, nie mam nic do zarzucenia - pracki były pomysłowe, na swój sposób dowcipne, jedna wręcz ładna  w sensie plastycznym, ale....takie infantylne, że aż strach. Kiedy czytam moje pamiętniki z tego okresu, zgrzytam zębami i za każdym razem rwę się, żeby rzucić je na pożarcie ogniowi, ale mój poziom postrzegania świata w wieku Młodych Literatek, był o jakieś 5 lat w górę. I takiż jest poziom Gryzeldy. Mam wrażenie, że Panienki po powrocie z Wieczorku, pójdą czesać swoje Kucyki Pony. A Gryzelda w drodze powrotnej śpiewała ze mną piosenki Kultu z najnowszej płyty. Ot, różnica.
Gryzelda - wobec zaistniałej sytuacji - zrezygnowała z odczytania swojego opowiadania, obawiając się, że nie zostanie zrozumiana. Odczytała wiersz - moim zdaniem - mimo tego, że napisany dwa lata temu, dużo dojrzalszy, niż opowiadanka Koleżanek Literatek.
A potem nastał czas Starszych Literatek. Zbyt długi czas....szczególnie, że młodsze słuchaczki, biorąc pod uwagę to, co same stworzyły, nie zrozumiały ni słowa z  twórczości starszych. Pierwsza z Nich - już nagrodzona w Konkursach - zaprezentowała fragmenty dwóch prac - i tu chylę czoła - naprawdę świetne, ekspresyjnie odczytane - fantastyczne. Chciałabym je przeczytać w całości. Nawet wybaczyłam geograficzną dezorientację. Druga z Nich - Pani Pomyłka. Dwudziestokilkuletnia pannica, która pisze coś tak wtórnego, że uczeń gimnazjum powinien się wstydzić - fantasy to nie mój żywioł, ale krótki fragment opowiadanka, w tej niewielkiej części, którą zrozumiałam, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, był kompilacją tych książek, które przeczytałam. A dlaczego nie zrozumiałam? Bowiem Dziewczę miało tak poważną wadę wymowy, że nie powinno w ogóle podejmować próby czytania czegokolwiek bez wcześniejszej terapii logopedycznej. Trwało to czytanie i trwało...nikt nic nie rozumiał, słychać było połowę (szept), dzieci się nudziły, WPB co chwilę podsuwała komuś "ciasteczko-cukiereczka", zaburzając dodatkowo ciszę i utrudniając - tam utrudniając! - UNIEMOŻLIWIAJĄC skupienie się na czytaniu z ust szepcząco-sepleniacej nimfy. Byłam bliska wypalenia niezbyt grzecznie: "Pani Droga! Jak się będziemy tak pasły słodyczami, to za lat parę będziemy wszystkie wyglądać jak pani lub pani koleżanka" - obydwie panie były bowiem słusznej postury. Kultura jednak we mnie jest głęboko zakorzeniona, zdzierżyłam.
W pewnym momencie rozpoczęła się dyskusja o lekturach, ulubionych książkach. I w tym momencie straciłam wiarę w człowieka. WPB oraz PP miałam za kobiety z pasją, które kosztem własnego czasu organizują coś dla dzieci, żeby im pokazać, jak wygląda wyższa kultura, że nie wszystko kończy się na śmieciowej literaturze, że są też wartościowe lektury, ba! można samemu stworzyć taką wartościową prozę - i nie trzeba być do tego dorosłym. Tego się spodziewałam.
Podczas dyskusji o "Zmierzchu", PP westchnęła głęboko i wygłosiła: "no ja to w końcu musiałam przeczytać...bo te uczennice do mnie przychodzą i opowiadają - no musiałam. No wszystko fajnie, tylko tak mnie to strasznie denerwuje...."
Tu wstrzymałam oddech, gotowa rzucić się na szyję PP, że ZAUWAŻYŁA, że NIE PODDAŁA się ślepemu uwielbieniu - no ale czegóż się mogłam spodziewać innego - w końcu POLONISTKA  - od początku wyglądała mi na osobę surową i wymagającą, taką "łowczynię talentów" i "prześmiewczynię miernoty".
"....tak mnie strasznie denerwuje ta dziewucha! Dlaczego ona chce tego Edwarda a nie Jacoba???" - dokończyła PP.
Upadłam na duchu. Nie będzie dobrze, skoro takie są nauczycielki, prowadzące młodzież.....
Uciekłam stamtąd z Gryzeldą jak najszybciej mogłyśmy...Nigdy więcej Wieczorków Literackich, niech sobie talent Gryzeldy dojrzewa w domowym zaciszu, nawet, jeśli nigdy nikt miałby go nie odkryć. Strzeż nas Panie od zaangażowanych społecznie polonistek i bibliotekarek....Trudno - niech będzie, że sięnie znam i nie doceniam.

Garść wieści ode mnie

Po strawieniu stycznia w trasie szpital-dom, stwierdziłam, że pierwszy miesiąc roku mogę uznać za nieważny. Nie zauważyłam, kiedy przeminął. Mimo wszystko - coś się działo.

Mam dwie dobre oceny w indeksie - tak dobrych nie miałam zbyt często za czasów chmurnej młodości studenckiej. Okazało się, że w przyszłym semestrze nie prześlizgam się tak łatwo - z seminarium magisterskim i jakimś prostym acz interesującym wykładem wewnątrzwydziałowym, czyli lekkim i sympatycznym, blisko związanym z tematem pracy - czeka mnie nadrabianie zaległości programowych, które się były objawiły, niestety. A więc wykład zakończony EGZAMINEM. Oraz ćwiczenia. Z drugim rokiem. Będę prawie dwa razy starsza od moich kolegów z ławki.....Stara a głupia - będą mogli z czystym sumieniem mawiać....albowiem zaległy przedmiot, to - klękajcie narody - BIOCHEMIA. Uprasza się o trzymanie kciuków za zmobilizowanie sił umysłowych weteranki.

Po przeprowadzeniu szeregu badań, może WRESZCIE będzie wiadomo, dlaczego Jonatanowi szkodzi kawa, czekolada, biała mąka (polska, chorwacka już nie) i nie-wiadomo-co-jeszcze. Póki co - wiadomo, że nie jest to COŚ STRASZNIE POWAŻNEGO. Co się naczytaliśmy w internecie o możliwościach, objawach i konsekwencjach, to osiwieć można....STRASZNIE POWAŻNE CHOROBY zostały - na szczęście - wykluczone. To też rodzaj ulgi, nawet jeśli okaże się, że NIE WIADOMO dlaczego szkodzi mu potrawa X - po prostu będziemy jej unikać, jak do tej pory - nie wnikając w przyczyny. Może kiedyś diagnostyka medyczna dorośnie do jego skomplikowanego przypadku. Albo wyprowadzimy się do Chorwacji, gdzie mąka nie szkodzi....Osobiście obstawiam, że u nas dodają do mąki jakiś dziwnie paskudny środek chemiczny, który silnie uczula Jonatana....Dowiemy się o tym za jakiś czas....Może nawet media zrobią z tego aferę?

Potomki - pomimo zawirowań zdrowotnych - pozytywnie przeszły ferwor przedsemestralnych poprawek. Obydwoje mają średnią powyżej 4. My - jako rodzice znający ich potencjał - kręcimy nosami na niektóre ich niedociągnięcia, ale trzeba im przyznać, że na finiszu mobilizacja była pełna.

Zdjęcie tytułowe zmieniłam, ponieważ wiosenny wystrój nastraja mnie pesymistycznie - za oknem mam widok zgoła odmienny - lekko mi się on już opatrzył, a nie ma nadziei na odmianę w ciągu najbliższych tygodni, to co sobie będę smak robiła, bijąc po oczach zielonym zdjęciem na blogu. A budynkowi widniejącemu na obecnym zdjęciu należy się przedśmiertny rozgłos....Myślę, że w tym roku może mu się przydarzyć pożar......

O czym by tu jeszcze? No nic się nie dzieje, nic zupełnie. Może by tak zawiesić bloga? Albo zacząć od nowa? Sama nie wiem....

sobota, 22 stycznia 2011

Wspomnienia na Dzień Babci i Dziadka

 Zdecydowanie - starość nie jest dobra. Widać to przede wszystkim w szpitalach. Człowiek wiekowy, nie dość, że zmaga się z własną niedołężnością cielesną, uciążliwościami związanymi z - tą czy inną - chorobą, to jeszcze widzi, jak świat zmienia się w kierunku, którego jemu już nie będzie dane objąć umysłem.

Do pewnego momentu udawało mi się idealizować starość - te babcie z dziadkami na spacerach w parku, reklamy środków-na-starość (ten na ból stawów, tamten na pamięć, a jeszcze inny na serce jak dzwon), pierożki Pierwszej Babuni, ciasteczka Drugiej Babuni, opowieści Dziadunia Pierwszego, zabawy z Dziaduniem Drugim..... Było mi tym łatwiej, że moi Prawdziwi Dziadkowie tak krótko żyli, że - tak naprawdę - nie doświadczyli starości. Poza tym widziałam ich oczami dziecka, przed którym problemy ukrywa się głęboko...Wiedziałam, że Dziadek 1 jeździł do szpitala, ale kiedy ja przyjeżdżałam na wakacje czy święta, był wesołym kompanem moich zabaw. Jego tragiczna śmierć była szokiem dla wszystkich, ale pięciolatce nie należały się żadne wyjaśnienia: "przecież ona nie zrozumie". Cóż - dokładnie zapamiętałam, co się wydarzyło, którego dnia - nawet jakie słowa padły...Dziadek 2 odszedł dwa miesiące po pierwszym. Tym razem odbyło się to z daleka ode mnie. Potraktowałam to jak naturalną kolej rzeczy: najpierw jeden dziadek, teraz drugi....Pamiętam, że w wakacje jeździłam z Nim na rowerze, jadłam truskawki z ogródka i słuchałam płyt zespołu "Filipinki" i Grzesiuka, a we wrześniu pojechałam z rodzicami na pogrzeb...Tego roku straciłam jeszcze Trzeciego Dziadka - "przyszywanego". Był właścicielem domku, który wynajmowali moi rodzice. Z racji braku własnych wnuków, nas traktował trochę jak wnuczęta. Znał nas od urodzenia. Był Dziadkiem Codziennym, w przeciwieństwie do Rodzonych Dziadków, mieszkających 300 km od nas - mimo tego - pamiętam Go jakby najmniej. Brzydki rok 1980 pozbawił mnie wszystkich - niestarych przecież jeszcze! - Dziadków.

Babcie zostały ze mną dłużej. Te Rodzone - tylko nieco dłużej. Za to przyszywanych babć los zesłał mi aż dwie. I jestem mu za to bardzo wdzięczna.
Najbardziej Babciowa Babcia, jaką miałam, odeszła jako pierwsza. Szkoda...nie było jej dane dożyć nawet swoich 60.urodzin. Pamiętam ją głównie z zapracowania - to w sklepie z tkaninami, to w domu, to w polu i obejściu. Pamiętam święta u niej, kiedy przy stole gromadziła się cała, wielka rodzina. Pamiętam jej pierogi z ziemniakami i miętą, ciasteczka - gąski i poranne zupy mleczne. No i ciepłe opowieści o dzieciństwie mojej mamy i wujostwa. Ze strony taty nie było mi dane poznać mojej Prawdziwej-Prawdziwej, biologicznej Babci - umarła tuż po wojnie, nawet tata ledwie ją pamięta. Ze zdjęć rodzinnych wiem, że jestem do niej podobna. Dziadek 2 za namową swoich synów, ożenił się z rodzoną siostrą ich mamy - i to była znana mi Babcia. Tę zapamiętałam najlepiej, bo była z nami najdłużej. Od niej poznałam fascynujące - choć zwyczajne - historie rodzinne, opowieści i piosenki. Ona robiła specjalnie dla mnie ruskie pierogi, a chleb - znaczony przed ukrojeniem znakiem krzyża - smarowała domowym smalcem. No i niezapomniane jajecznice ze świeżych jaj, zabranych kurom o poranku. Z nią też odbyłam szereg wycieczek po rodzinie i po ważnych dla nas miejscach. A w końcu - w czasach chmurnego dojrzewania - przestałam się z nią dogadywać. Szkoda, że nie doczekała czasów, kiedy mój bunt złagodniał. Bardzo tego żałuję.
Do mojego wieku dorosłego dożyły tylko dwie moje przyszywane Babcie. Jedna - właścicielka wspomnianego domu, który rodzice wynajmowali. Długo nie wiedziałam, jak ma na imię - rodzice polecili, żebym nazywała ją "babcią D...." (D.... - to nazwisko) - bo tak miało być elegancko. I tak "elegancko" zostało do końca. Babcia D....poznała  mocno nieletniego Gburka, kiedy to na swoich dwuletnich nóżkach przyszedł odwiedzić ponad dziewięćdziesięcioletnią staruszkę. Babcia D... w moich wspomnieniach pozostanie jako niziutka, drobna starsza pani, drepcząca żwawym krokiem po ścieżce wśród bzów, częstująca cienko krojonym żółtym serem albo cukierkami, karmiąca łyżeczką swojego psa - Pikusia - równie wiekowego, jak ona sama. I ten klimat, panujący w jej domu - stary, jak ona i Pikuś. Duży fotel, prawdziwy obraz (nie reprodukcja!) nad przedpotopowym telewizorem, łóżko z piramidą pierzyn, przykryte narzutą i kuchnia węglowa....i piwnica...Smutno, że nic już z tego nie zostało - nowi właściciele kompletnie przebudowali dom i całkowicie przeorganizowali MOJE podwórko, mój RAJ.

Ostatnia babcia, która mi się ostała, jest Babcią Wyjątkową. Jest to najbardziej optymistyczna osoba, jaką zdarzyło mi się poznać. Przeżyła wojnę i Powstanie Warszawskie, przeżyła wywóz do Niemiec, przeżyła śmierć dwuletniej córki, potem śmierć męża. I nadal jest pełną dobrych myśli osobą. Nie patrzy WCALE na złe rzeczy, które ją spotykają - widzi tylko te dobre. Składając Jej życzenia na Dzień Babci, zapytałam - jak zwykle - o zdrowie. Usłyszałam: "Nie mam co narzekać. Co prawda już wcale nie chodzę - nogi odmówiły mi posłuszeństwa - ale widzę i słyszę dobrze, czytam książki, rozwiązuję krzyżówki i wiem, co się na świecie dzieje - widziałaś kiedyś taką dziewięćdziesięciolatkę? To dlaczego ja mam narzekać? W życiu się nie spodziewałam, że będę tyle żyła!"

Gdyby każdego spotykała taka starość, jak Babcię H., świat byłby dobrze urządzony. Niestety, Babcia H. jest wyjątkiem. Starość jest paskudna, zła, bolesna i nieciekawa. Może do czasu mojej własnej starości ktoś coś mądrego wymyśli, żeby ją przechytrzyć. Póki co - zamierzam brać przykład z Babci H. - może optymizm życiowy wystarczy.....

sobota, 15 stycznia 2011

Doświadczenie nic nie znaczy...

Doświadczenie czytelnicze mam na myśli.
Powiem nieskromnie, że w dużym stopniu przyczyniam się do podniesienia średniej krajowej czytelnictwa...jestem więc - wydawałoby się - doświadczonym czytelnikiem. Wiem, co lubię, wiem, na co w księgarni lub bibliotece zwrócić uwagę. Wiem, co omijać szerokim łukiem - wiem nawet, że nie wszystko, co zaliczane do "klasyki" albo co polecane przez znajomych, będzie dobre dla mnie.

Nie potrafię więc wytłumaczyć, jaka ciemna siła skłoniła mnie, żeby tuż po świętach, kiedy to w darze od św. Mikołaja dostałam pokaźny pakunek z książkami, KUPIĆ pod wpływem impulsu książkę, o której wiedziałam tylko to, co było napisane (i narysowane) na okładce.

Codziennie analizuję przebieg tego wydarzenia - jednym z wniosków jest ten, że - niestety - zadziałało moje ślepe uwielbienie do czerwonego koloru - zupełnie jak przy zakupie kanapy, kiedy byliśmy na tym etapie życia: podobało mi się wiele kanap. Naprawdę, nie ograniczałam się do jednego stylu. Warunek był tylko taki: jeśli mebel był czerwony, był "mój".

W przypadku TEJ książki było tak: poszłam sobie na aerobik, Gburek z koleżanką poszli do kina. Kino trwało dłużej, więc snułam się po sklepach. Jak wielokrotnie wspominałam, ubrania przyprawiają mnie o nerwowe drgawki, poniosło mnie - zwyczajowo -  do empiku. Zamiast usiąść i poczytać sobie w kątku COKOLWIEK, polazłam do półki z literaturą młodzieżową, zawsze tam tracę rozum. Pośród wampirów, zmierzchów, opętanych, uprowadzonych i innych takich, wypatrzyłam coś nowego: "Zmrok" - mój wzrok przyciągnęła postać w czerwonym płaszczu, stojąca w centralnym punkcie okładki. Przeczytałam rekomendację: najlepsza powieść fantasy 2007 - British Fantasy Society Award. Przeczytałam opis na okładce (a koleżanki ostrzegały, żeby nie wierzyć opisom....) - opis zachęcał, kusząc, że będzie to podobne do Trudi Canavan (no, nie wprost kusił - to ja tak sobie wyimaginowałam...), że autor, Tim Lebbon, to jeden z najzdolniejszych brytyjskich twórców dark fantasy, że nagrody, fani, fora internetowe, wydawnictwo Amber, rekomendacja "Fantastyki" - pełen entuzjazm.

A wystarczyło otworzyć na chybił - trafił i przeczytać parę stron - tyle tylko, żeby nie opierać się wyłącznie  na notce z tyłu książki. Ale nie - czerwony płaszcz zaślepił mnie dość skutecznie.

Jeszcze zanim Gburek z Koleżanką wyszli z kina, wiedziałam, że popełniłam BŁĄD. Ale nie do końca w to wierzyłam (no bo jakże to? ja? wytrawna czytelniczka? wydałam ponad 35 zeta na GNIOTA? niemożliwe!).

Naturalistyczne opisy zabijania, obrzydliwe do niemożliwości. Na samym wstępie. Trudno - pomyślałam - dalej będzie lepiej. Dam radę.

Dalej było gorzej. Do naturalizmu i bezsensownej przemocy, dołączyły wulgaryzmy oraz...błędy gramatyczne i interpunkcyjne ("chwała" tłumaczowi - Sławomirowi Kędzierskiemu - oraz redaktorom-korektorom). Książka wygląda - od strony techniczno-językowej - tak, jakby była tłumaczona oraz redagowana na szybko i bez zastanowienia - to, że związki wyrazów w zdaniu nie zgadzają się ze sobą gramatycznie, nie ma najmniejszego znaczenia, to, że brakuje przecinków jest nieistotne - najważniejsze jest utrzymanie konwencji humorystyczno-familiarnej. Nie ma to, jak "wymyślić" ciekawe przekleństwo - trochę staropolskie, trochę staro-magiczne - "kurwa Mag!" - będzie w sam raz! A jakież to dowcipne! A jakie fatasy!

Nie mogę się powstrzymać przed przywołaniem - nie pierwszy raz - mojego ulubionego Sienkiewicza. "I jadą - mój jegomość - jadą - i jadą" ( Rzędzian, "Ogniem i mieczem") - jest masa powieści o tym, że jadą i jadą - nic się poza tym, że jadą, nie dzieje. Ale jakoś "czyta się"! Czyta się "Ogniem i mieczem", czyta się "Władcę Pierścieni" - "Zmroku" się nie czyta, przez "Zmrok"się brnie. Przy 190 stronie zatrzymałam się na sztywno i nie mogę dalej. Mam dość. Ale uparłam się - skoro byłam tak głupia, żeby wydać 35 zeta na książkę bez sprawdzenia jej recenzji, to teraz - na przekór sobie - właśnie ją przeczytam. Od tygodnia usiłuję dobrnąć do 200 strony - niestety, czytam po dwie dziennie, bo zasypiam w połowie drugiej.

Pierwszy raz trafiło mi się coś tak beznadziejnego. Bywały książki, które mi się nie podobały - innym tak, mnie nie. I trudno - taki, na przykład - Irving - nie jest dla mnie. Ale nie śmiałabym umniejszać jego talentu. Przeczytałam całą sagę "Zmierzch", chociaż od początku zgrzytałam zębami nad jej poprawnością językową (że o treści nie wspomnę). Nie czytam wyłącznie powieści z górnej półki, dlatego uznałam, ze taki "Zmrok" może być lekką rozrywką na chwilę - ale toto nie da się porównać z niczym. Nie dość, że obrzydliwość, brud, ohyda, obsceniczność wyzierające ze świata stworzonego przez Lebbona, są dla mnie odstręczające, to jeszcze niedostatki tłumaczeniowo - redakcyjne powodują, że "czas na lekturę" zaczął oznaczać dla mnie "czas na spanie".

Ale przeczytam. Uparłam się i przeczytam. Nawet jeśli przez najbliższy rok miałabym zaniżyć krajową średnią czytelnictwa....Jednak innym polecać nie będę. Wręcz przeciwnie.

A tego, co to dzieło robiło na półce z literaturą młodzieżową, to już zupełnie nie rozumiem.....

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Odwyk

Ogłaszam odwyk od facebookowych gierek. Mam na to prosty sposób: uciekam z Facebooka. Oprócz gierek nie ma tam nic dla mnie, "znajomych z internetu" mam na forach, "znajomych z reala" mam w telefonie, "znajomych z klasy" mam na "naszej-klasie", zresztą tam też zaglądam z rzadka. Jak już pisałam, oglądanie kolejnych fotek z wakacji nie bawi mnie wcale, podobnie jak klikanie w linki z miłosnymi pioseneczkami albo łzawymi akcjami charytatywnymi, typu: "pomóż pieskowi", chociaż pieski kocham. Nie obchodzi mnie też, co kto jadł na śniadanie, ani w jakim stroju pójdzie na sobotnią imprezę. Quizy są - z założenia - głupie, a już facebookowe quizy - w szczególności.

Tak naprawdę - jedyną ciekawą dla mnie stroną Facebooka były gry. Gry, które miały mi służyć do zabijania wolnego czasu, a zaczęły służyć do zżerania CAŁEGO czasu. A jako odkurzona studentka, wolnego czasu nie posiadam. Chyba, że mam ochotę na kolejne 10 lat zagrzebać się w naukowym marazmie.
I dlatego - żegnam. Trudno, najwyżej dołączę do tych, którzy nie istnieją, w myśl powiedzonka: "kogo nie ma na Facebooku, ten nie żyje". Ja tam nic niezbędnego na tym portalu nie znalazłam.

niedziela, 9 stycznia 2011

Spanie

Mimo solennych obietnic, że: w Nowym Roku, to ja będę pisać bloga i Inne Rzeczy, że hohohohoho...." - nie piszę NIC.

Trudno.

Będzie lepiej albo gorzej.
 Się okaże z biegiem czasu.

A póki co:
Wszyscy śpią wszędzie, a ja...nigdzie.

"Jest czwarta w nocy i piszę przez chwilę, to co mi się we łbie ułożyło" - chciałoby się zaśpiewać z Artystą ;)

Małżonek śpi w szpitalnym łożu (ma się już nieco lepiej, więc uprasza się o niezamartwianie nadmierne).
Dziecięta  - korzystając z Okazji - zlazły się do Łoża Małżeńskiego. Jednak - nie, nie, nie - nie pozostają tam w komplecie! Gryzelda - po bardzo udanej imprezie urodzinowej koleżanki (czipsiki, kolorowe żelki plus szampan piccolo firmy Krzak - zresztą...wszystko było firmy Krzak - ale za to jaka zabawa!)- poczuła bliską zażyłość z ceramiką łazienkową. Spoczywa więc na kanapie, z której najbliżej jest do celu jej nocnych wędrówek. Gburek, z kursem na WYMIERANIE, obranym  19. listopada,  konsekwentnie realizowanym  z trzydniowymi przerwami na szkolnictwo - spoczywa na Małżeńskim Materacu, czekając na to, że może jakaś Karetka-Na-Sygnale zabierze go do SŁAWY (pierwszy przypadek grypy AH1N1 w Stolycy, proszę państwa, relacja z pierwszej ręki, tvn24, tvn Warszawa, tvn meteo, polsat cafe  - mamy matkę i żonę chorych - udzieli nam wywiadu:
"droga pani - jakie były objawy?"
"najpierw było zwykłe przeziębienie, potem zapalenie ucha, angina, aż wreszcie zapalenie płuc,  w końcu znowu zaczęło się przeziębienie - i wtedy wiedziałam, że końca nie będzie, że TO jest TO - ŚWIŃSKA GRYPA"
"co teraz"
"teraz NIC, nikt nie chce zrobić testu, ale wszyscy wiemy jak jest - to SPISEK! - AHa1N1 jest WSZĘDZIE, tylko nie chcą nam powiedzieć, żeby nie siać paniki"
"a co z panią i córką?"
"czujemy się dobrze, opiekujemy się męską częścią rodziny, widocznie ta grypa nie ima się kobiet"
"co za historia, drodzy państwo, niech Jurek Owsiak nie zapomni dziś o dzielnych kobietach spod Warszawy i o ich wymierających mężczyznach"

AH1N1 kobietom szkodzi nieco inaczej - jak widać. To taka forma neurologiczna. Jedna do upadłego zajada się kolorowymi słodyczami/napojami - wiedząc, że jej szkodzą. Druga siedzi po nocy w internecie, zamiast spać, do tego wypisuje tamże niestworzone historie. Może lepiej mieć samczą wersję świńskiej grypy? Taką bardziej klasyczną......