z klimatem...

z klimatem...

wtorek, 29 grudnia 2009

i mamy bajkę....

Złośliwie - parę dni po świętach. Ale mamy ją - tę bajkę - w okołoświąteczno - noworocznym okresie. Liczy się. Niech jej będzie - śnieg jest tak puszysty, jak dwadzieścia lat temu, w magicznych czasach naszego dzieciństwa. Jest tak, jak być powinno od początku grudnia. Jest bejecznie, miękko, cicho i puszyście. I oby tak zostało...Oby to białe "COŚ" nie przemieniło się w błotnistą breję.

Ale to nierealne marzenia: zmieni się w breję, zanim rano zdążę wyciągnąć sanki do kuligu z garażu....To taka zimowa gierka przyrody ze mną...Od paru lat to samo....

piątek, 25 grudnia 2009

Śmiesznostka 1

Dziecięciem w trzeciej klasie podstawówki będąc, Gburek wziął udział w jasełkach, gdzie anielskim głosikiem zaśpiewał kolędę. Przed całą szkołą wraz z dyrekcją i zaproszonym gośćmi. Na sali gimnastycznej. Bez zawstydzenia, bez fałszu - genialnie!
Wzruszyłam się niemożebnie, łezka zakręciła mi się w oku.

A zaraz potem wychowawczyni ściszonym głosem poprosiła mnie do siebie na krótką rozmowę.

Poszłam, żądna pochwał i zachwytów nad talentem dziecięcia.

Usłyszałam:
"Gburek w stosunku do koleżanek używa obraźliwych słów nazywających narządy płciowe. Nawet nie wiedziałam, że dziewięcioletnie dziecko TAKIE słowa może znać. Czy mogą państwo coś z tym zrobić?"

Ani wcześniej ani później, całym procesie wychowawczym nie przeżyłam takiego dysonansu emocjonalnego.

czwartek, 24 grudnia 2009

_Przepis na Świąteczne Ciasto Owocowe_



*Składniki:*
- 1 kostka masła
- 2 szklanka cukru
- 1 łyżeczka soli
- 4 jajka
- 1 szklanka suszonych owoców
- 1 szklanka orzechów
- sok cytrynowy
- proszek do pieczenia
- 3-4 szklanki dobrej whisky

*Sposób przygotowania:*
Przed rozpoczęciem mieszania składników sprawdź czy whisky jest dobrej jakości.
Dobra... prawda?
Przygotuj teraz dużą miskę, szklankę itp. utensylia kuchenne. Sprawdź czy na pewno whisky jest taka jak trzeba ... by być tego pewnym nalej jedna szklankę i wypij tak szybko, jak to tylko możliwe.
Powtórz operacje.
Przy użyciu miksera elektrycznego ubij kostkę masła na puszystą masę, dodaj łyżeszke sukru i ubjaj dalej. W miedzyszasie zprawdź czy wisky jest na pewno taka jak czeba. Najlepiej sklaneczke. Otfórz druga butelkie jezli czeba. Wszuś do mniski dwa jajki, obje szlanki z owosami i upijaj je mikserem. Sprawś jakoź wiski żepy pootem gosie nie mufili sze jest trójnoca. Wszuś do miszki szyska sul jaka masz w domu czy so tam masz szysko jedno so, f sumje fsale nie nie ma snaszenia so fszusisz. Fypij skok sytrynnmowy. Fymjeszaj fszysko z oszehami i sukrem fszystko jedno i frzudz monki ile tam masz fdomu, osmaruj piesyk masem i wyklej siasto na plache piesyka, usaw ko na 350 stofni, saaaamknij szwiszki. Sprawś jakoś fiski sostanej ot pieszenia siasta i iś spaś.

Musiałam to sobie na bloga wkleić. Od jakichś dziesięciu lat śmieszy mnie to niezmiennie - nie chciałam, żeby przepadło.

wtorek, 22 grudnia 2009

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta....

Zaliczam w tym roku pełnię odczuć, całe spektrum przedświątecznych emocji - tydzień przed Wigilią odwiedziłam Centrum Handlowe, dzień przed Wigilią - Centrum Onkologii.

W tym pierwszym Centrum miałam pokaz pędu donikąd, gonienie za rzeczami - byle kupić więcej i więcej, byle pokazać wszystkim: stać mnie na to i na tamto, ogłosić całemu światu swoją pozycję w społeczeństwie. "Bogatego Mikołaja!" - zdawały się wołać witryny sklepów. "Będzie bogatszy niż rok temu!" - zdawali się odpowiadać biegający nerwowo tu i tam kupujący.

W tym drugim Centrum obejrzałam wyścig z czasem, ucieczkę przed nieuchronnym, próby przechytrzenia podstępnego wroga..."Do tych Świąt chyba uda się dotrwać, a do następnych?" - pytało spojrzenie niestarej kobiety na szpitalnym korytarzu. "Założymy się?" - brzydko chichotał z kąta Zły.

Ani w jednym ani w drugim Centrum - chociaż takie odmienne - nie było czuć atmosfery nadchodzących świąt....Trudno - nie w każdym miejscu musi być wyczuwalny zapach piernika, pomarańczy i choinki.

Boże Narodzenie wręcz uwielbiam. A już dla śnieżnego Bożego Narodzenia co roku jestem gotowa pojechać w góry. Jestem gotowa, a w końcu zostaję na kompletnie niezimowych nizinach. Zostaję, bo tu są Bliscy, bo Święta bez Rodziny są jakieś takie jałowe, nawet te z gwarantowanym spacerem po śniegu na góralską Pasterkę.

W tym roku miałam przez chwilę nadzieję, że i u nas wreszcie będzie biało i mroźno - jak za czasów mojego dzieciństwa. Ale niestety - dzień przed Wigilią zima nie wytrzymała i sobie poszła; pewnie wróci, jak już będzie "po wszystkim", czyli koło końca lutego....

ech, ech

W ramach protestu przeciw nieświątecznym Centrom i wybitnie nieświątecznej pogodzie, postanowiłam stworzyć - przynajmniej w domu - atmosferę radosnej krzątaniny i pełnej miłości współpracy.....

Zarządziłam wspólne pieczenie ciasteczek.

Nigdy nie piekę słodkości, ponieważ zwykle mi to nie wychodzi. Mogę piec mięsa, pasztety, robić sałatki, gotować zupy, wymyślać różne potrawy - byle nie z mąką. Mąka mnie nie kocha. A mąka plus piekarnik to już pewna katastrofa. Wiem to od lat, dlatego z pokorą oddaję tę działkę w ręce Mamy.

Tym razem się uparłam.
Znalazłam pięć prostych przepisów, każdy z dopiskiem: "zawsze się udaje", zwołałam Potomki i zabraliśmy się do Dzieła.

Pierwsza Kłótnia Między Rodzeństwem nastąpiła po jakichś pięciu minutach współpracy. "Ja chcę mieszać czekoladę w garnku!" - powiedział Gburek. "Ale ja nie będę mieszać orzechów z masłem, bo się brzydzę" - odrzekła płaczliwie Gryzelda.
Potem, w krótkim czasie, nastąpiła Druga i Trzecia Kłótnia Między Rodzeństwem oraz spektakularna Kłótnia Dzieci z Matką ("bo ty jemu zawsze", "bo ona nigdy"), po której Potomki zostały karnie odesłane na górę.

W przepisie 1 Matka pozajączkowała proporcje i zamiast ciastek orzechowych (bez mąki, więc teoretycznie bezpieczne!), wyjęła z piekarnika orzechy w roztopionym maśle. dobre, acz mało okazałe.

W przepisie 2 Matce pozajączkowały się proporcje, ale to naprawiła. Ciastka wyszły foremne (Gryzelda - odwołana z góry - dzielnie wykrawała), ale nie wszystkim smakują.

W przepisie 3 nie miało się co zajączkować, bo wystarczyło roztopić czekoladę w śmietanie. Gburek odmówił współpracy, gdyż topiona czekolada nie była mleczna, tylko gorzka. Obraził się i poszedł do siebie. Gryzelda wypaćkała obie łapki połową masy czekoladowej, po czy uznała, że ma dość toczenia trufli i oddaliła się w kącik, aby oddać się wylizywaniu palców.

Matka została sama na pobojowisku. Porzuciła pomysł na udowadnianie światu, że piec potrafi. Utoczyła resztę trufli, posprzątała kuchnię i obiecała sobie, co następuje:

- nigdy więcej świątecznych wypieków
- nigdy więcej pomocników w kuchni

Aż do następnego roku, kiedy znów da się ponieść świątecznej atmosferze.

piątek, 18 grudnia 2009

śnieg i kierowcy

Zima zaskoczyła kierowców. Jak co roku.
Zastanawiające jest to, że Drugi Dzień Zimy nie jest już taki dramatyczny.
Oraz to, że Pierwszy Dzień Zimy zawsze, co roku, Jest Dramatyczny.
Tak, jakbyśmy mieszkali w tropikach i ŚNIEG był niesłychanym, historycznym wydarzeniem, a nie corocznym, niezmiennym elementem miejscowego klimatu.

czwartek, 17 grudnia 2009

akcja świnka - morska świnka

Odbieram dziś o 11.30 Gryzeldę ze szkoły, mamy w planach wizytę u lekarza oraz krótki wypad do Centrum Handlowego. Rozćwierkana Gryzelda wyznaje mi, że po 16.00 zadzwoni do mnie jej Wychowawca, bo ona się zobowiązała się, że będąc w Centrum Handlowym nabędzie za klasową kasę klatkę podróżną dla klasowej świnki morskiej (świnka będzie w święta podróżować ze szkoły do domu jednej z koleżanek Gryzeldy).
Zadałam tylko dwa pytania:
- czy ona, Gryzelda, posiada rzeczone klasowe fundusze?("nie posiadam, ale przecież Ty, mamo, posiadasz, pan U. ci odda")
- czy może ma gdzieś namiary telefoniczne na Wychowawcę, gdyby PRZYPADKIEM zaistniały jakieś problemy i niejasności? ("no nie mam, ale mama koleżanki Gburka ma, to jakby co, to zadzwonisz do Gburka, on zadzwoni do swojej koleżanki a ona zadzwoni do swojej mamy, a jej mama zadzwoni do pana U.")

Już wiedziałam, że będzie wesoło. I było!


Pod sklep z klatkami dla świnek dotarłyśmy ok. 15.
Bardzo kompetentna pani wyjaśniła nam, że to, co nam się wydawało idealną klatką podróżną, jest klatką dla myszy, nie dla świnek. A w ogóle, poza wszystkim, to świnka ma teraz, obecnie za małe mieszkanko i na pewno ona cierpi na depresję (Matko! świnka z depresją....) i przede wszystkim to jej trzeba kupić większą klatkę docelową, a nie podróżną, bo w zasadzie to to, w czym ona mieszka, to jest klatka podróżna.
Miałyśmy godzinę 15.30 i byłyśmy w kropce.
Gburek odmówił dzwonienia do koleżanki i brania udziału w kretyńskim łańcuszku.
Namówiony, wysłał Gryzeldzie numer telefonu kluczowej koleżanki.
Koleżanka zaatakowana smsem: "cześć, tu siostra Gburka, czy możesz poprosić swoją mamę, żeby poprosiła pana U. , żeby zadzwonił do mojej mamy?", odpisała: "a Twoja mama dlaczego do niego nie zadzwoni?". Na to Gryzelda: "bo nie ma numeru. to może twoja mama poda mojej mamie ten numer?" I tu sprawa skończyła się krótkim: "moja mama nie jest upoważniona i nie jest sekretarką pana U."
I świnka z depresją pozostała bez klatki podróżnej. I ze zbyt małym metrażem klatki codziennej.

Co najśmieszniejsze, ja mam w domu numer telefonu do mamy tejże koleżanki, ale w domu miałam być około 20, czyli po zabawie - przecież nie będę wydzwaniać po ludziach o tej porze, szczególnie w sprawie świnek morskich.

Wróciłyśmy, wysłałam pani G przepraszającego smsa z wyjaśnieniami (bez odpowiedzi - pewnie już ma mnie nieodwołalnie za kretynkę).
A o 20.30 zadzwonił skruszony pan U.
Fakt, było po 16, tak jak obiecywał.

Kocham morskie świnki.
Szczególnie z depresją.

środa, 16 grudnia 2009

I skończyło się...

...beztroskie życie panny Gryzeldy.
Nawet się tego trochę spodziewałam, ale nie mogę powiedzieć, że oczekiwałam.
Gryzelda - dziecko genialne, wszechstronnie uzdolnione. Dziecko ze słuchem i pamięcią absolutną. Dziecko pochłaniające książki, odkąd zaczęło rozpoznawać litery w wieku lat około trzech.

To oto dziecko w klasie czwartej się pogubiło.
Bo trzeba się uczyć, żeby skoczyć powyżej czwórki, nawet w szkole o marnym poziomie, nawet przy tak marnym programie nauczania, jak w polskim szkolnictwie początku dwudziestego pierwszego wieku.

Genialne dziecko potrafi zdobyć komplet ocen - od "jeden" do "sześć", więc nie udałoby się mu zdobyć czerwonego paska, gdyby koniec semestru był końcem roku. Owszem - dziecko genialne ma same czwórki-piątki-szóstki, jako oceny końcowe. Jednak w swej wredocie oraz perfidii nie uznaję tego wyniku za zadowalający. Nie w przypadku tego egzemplarza. Nie po to tak sprytnie z Jonatanem wykonałam kombinację genową, żeby ją teraz zmarnotrawić. I nie chodzi tu - bynajmniej - o oceny. Chodzi o totalne nieróbstwo uczennicy.

Pamiętam, jakim zaskoczeniem oraz dumą było dla mnie świadectwo z czerwonym paskiem Gburka. Kompletnie się tego - z jego strony - nie spodziewałam, nie oczekiwałam. A tu: niespodzianka. Wypracowana, zasłużona nagroda.

W przypadku Gryzeldy brak wyróżnienia jest dla mnie sygnałem, że ja coś robię nie tak, czegoś nie dopilnowuję, coś mi umyka. Dobrze, że patrzę i widzę. I będę naciskać. Od teraz.

Dziwna sprawa, że walki o zacięcie naukowe spodziewałam się ze strony syna, mam ją ze strony genialnej i - w założeniu bezproblemowej - córki.

wtorek, 15 grudnia 2009

Romans z bloggerem rozkwita







Uczę się wstawiać fotki.
Te tutaj pochodzą z przedzimowego spaceru na pobliskie bagna.

Odkrycie 1. - nie muszę zapisywać zdjęć z kompa na blogu - wstawiają się same, bez dodatkowych zabiegów magicznych, zmniejszania, cudowania.....

Odkrycie 2. - wersja robocza tekstu zapisuje się co dwie minuty. Sama! Ojjj, to będzie długi romans!

Odkrycie 3. - mogę zmienić nawet tytuł bloga, jeśli miałam zły dzień i nietrafnie wybrałam!

Odkrycie 4. - z łatwością przeniosę tu wszystkie moje ulubione linki do przyjacielskich blogów

poniedziałek, 14 grudnia 2009

to tu to tam

Usiłuję nawiać z bloxa.
Próbuję na blogu i na bloggerze.
Tam, gdzie się prędzej zadomowię, zostanę na dłużej.
No to tymczasem.

niedziela, 13 grudnia 2009

i popsuli....

W 2005 roku pojawiło się czasopismo w sam raz dla mnie: o podróżach dla pasjonatów. Mnóstwo informacji o ciekawych miejscach bliżej i dalej - o potrawach, zwyczajach, ludziach....o wszystkim, co interesuje człowieka głodnego poznawania świata.
Nie opuściłam żadnego numeru, mam je wszystkie w domowym archiwum i często do nich sięgam.
Odkąd w 2007 roku zmienił się redaktor naczelny, notuję zmianę charakteru Travelera. I jest to sukcesywne pikowanie w dół - moim zdaniem.
Wczoraj wzięłam do ręki ostatni numer i już wiem, że będzie to rzeczywiście mój ostatni. Będę przeglądać w empikach i śledzić treść, ale póki będzie to pisemko instruktażowe dla znudzonych życiem snobów, którzy sami nie wiedzą, gdzie jeszcze mogą pojechać, żeby znajomym szczęka opadła odpowiednio nisko i jak bardzo ekstremalnych przygód zażyć, żeby ich rozleniwiona adrenalina nieco się ruszyła, nie będę docelowym klientem redaktorki Martyny Wojciechowskiej.
Trudno, nie przekonują mnie podróżnicze dokonania tej pani, bo nie jest dla mnie wiarygodny ktoś chełpiący się zdobyciem kolejnych niedostępnych miejsc na mapie dzięki oddziałowi pomagierów oraz zastępowi asystentów. Nie fascynują mnie opowieści z podróży snute przez osobę, która zawdzięcza te podróże innym, nie sobie samej. Nie, nie zazdroszczę jej tego, że wykonuje zawód, który jest jednocześnie jej pasją, bo jakoś nie przekonuje mnie to, że jest to jej pasja. Nie jest wiarygodna w tym, co robi.
I najlepiej widać to po piśmie, kierowanym jej ręką. To pismo dla egoistów, którzy w nosie mają prezenty dawane im przez rodzinę - bo prezent zrobiony samemu sobie jest najlepszy! To pismo dla snobów, dla których choinka jest niemodna - święta należy spedzić w jakimś ekscytującym miejscu, np. w podmorskim hotelu na Fidżi czy też w spa na Bali ewentualnie na medytacjach, koniecznie w Indiach. A po powrocie pochwalić się co najmniej skokiem na bungee. Ale najlepiej czymś, czego nikt wcześniej nie znał, czymś w stylu heliski. Nie wiecie, co to heliski? O, doprawdy, jesteście w tyle, moi drodzy!

Trudno, jestem nudziarą i wybieram tradycję. Choinkę, pierogi i polskie kolędy. Oraz prezenty od i dla najbliższych.

A w podróżach uwielbiam patrzenie na inność ludzi. I na krajobrazy. Nie szukam ekstremalnych przeżyć. Wystarczą mi więc zwykłe przewodniki, nie pisemka dla zmanierowanych poszukiwaczy adrenaliny i egzotyki.

środa, 9 grudnia 2009

Wall-E

Jest sobie jedna piękna scenka w filmie "Wall-e": ludzie, którzy wyekspediowali się w Kosmos z powodu zasypania Ziemi śmieciami, pokazani są jako poruszające się na latających łóżkach krótkokończyniaste tłuściochy, niezdolne do najmniejszego wysiłku, wymieniające tylko szklanki z napojami i tacki z jedzeniem za pomocą kilku przycisków.

Mam ostatnio wrażenie, że robię wszystko, żeby Potomki tę czarną wizję zrealizowały. A wszystko - pozornie - dla ich dobra.
 Bo przecież nie poślę trzynastoletniego Gburka do szkoły na piechotę - musiałby wychodzić z domu o 7.20 i iść całe trzy kilometry!!!!
Bo nie wyślę dziesięciolatki samej na zajęcia pozalekcyjne o 16, żeby nie wracała po ciemku.
I tak dalej, i tak dalej....

Efekt uzyskałam taki, że kiedy w poniedziałek Gburek musiał awaryjnie wrócić za szkoły do domu sam, pieszo, pierwszym pytaniem było: "a taksówką nie mogę?". Ofuknięty ostro, wrócił do domu pieszo, ale do końca dnia był osowiały, czuł się słabo i zgłaszał pretensje: "przez was będę chory". Natomiast na zajęcia pozalekcyjne, które wymagają dojścia pieszo/dojechania rowerem, stara się nie chadzać.

Myślę, że gdyby dać mu takie latające łóżko z Wall-ego, byłby przeszczęśliwy.

niedziela, 6 grudnia 2009

Choinka

Moi śmieciarscy sąsiedzi pomogą mi chyba w tym roku ubrać choinkę.
W tym tygodniu znalazłam pod płotem:

- sporą siatkę pomidorów (bombki - jak znalazł!)
- lampki choinkowe (domniemuję, że popsute, ale nie szkodzi...)
- mało istotne drobiazgi: puszka po piwie, butelka po wódce, folie, papierki - po drobnej przeróbce nadadzą się na ozdoby choinkowe...
- niemałą kupkę butelek plastikowych po napojach o pojemności 1,5 l
Teraz oczekuję na:
- anielskie włosie
- czub lub gwiazdę
- coś imitującego śnieg
- bombki innego koloru i kształtu (banany? pomarańcze?)
- pomysły na inne ozdoby

Myślę, że do 24 grudnia się uzbiera....


Jednocześnie informuję, że mój eksperyment ekologiczny, mający na celu sprawdzenie, przez jaki czas rozkładają się porzucone śmieci bytowe, chyba dobiegł końca - z porzuconej przed miesiącem (?) reklamówki nie pozostał ani jeden śmieć. Nie mogę jednak wykluczyć, że ktoś je jednak posprzątał.....

piątek, 4 grudnia 2009

Jeszcze raz...

...usłyszę w mediach, że Polański zamieszka w willi wraz elektroniczną obrączką, to - jak jestem anielsko zrównoważona i opanowana - rzucę czymś w źródło tejże wiadomości!

W wiadomościach internetowych mam możliwość nie wchodzenia we wątki, które mnie nie interesują. Radio lub tv mogę tylko wyłączyć. Ale zanim to zdążę zrobić (kto znowu schował pilota???), dziennikarz już wypowie tę kwestię, od której dostaję swędzącej wysypki: "Polański będzie miał założoną elektroniczną obrączkę....." Nie wiem, co mówią dalej, bo najczęściej udaje mi się szczęśliwie wyłączyć/przełączyć.

No uwzięli się na staruszka! Nie dadzą mu w spokoju zamieszkać w tej willi z obrączką!

Ja rozumiem, że jeśli jest się celebrytą, który nabałaganił 30 lat temu, należy spodziewać się wszystkiego - także tego, że byle dziennikarzyna teraz może wleźć z butami. Przedawnienie nie obowiązuje. To nieważne, że jeszcze za czasów "Pianisty" wszyscy nosili Polańskiego na rękach -  było to chyba nieco później niż czyn, za który teraz pokutuje?

Nie wypowiadam się w kwestii jego winy. Nie bronię zepsutego wielbiciela lolitek. Bronię człowieka, który ma prawo do intymności.

I siebie też bronię.

Bo ja mam prawo słyszeć w mediach INFORMACJE a nie SENSACJE.

Dziś rano weszłam do domu - był włączony telewizor. A tam relacja na żywo z obsypanej śniegiem willi Romana P.
Stado dziennikarzy z aparatami.
Mnóstwo samochodów.
Hieny!
Kto zrobi lepsze zdjęcie.
Kto nakręci lepsze ujęcie.
Kto podejdzie bliżej.

Nie, nie trafia do mnie tłumaczenie "to ich praca, ludzie tego oczekują". W nosie to mam. Wszystkich powinny obowiązywać jakieś ogólnoludzkie zasady.

A ganianie  z kamerą po śniegu siedemdziesięcioletniego człowieka (reżysera, sprzątacza, profesora czy kierowcy tira) zdecydowanie ogólnoludzkie zasady przekracza.

Skoro ja jestem urażona całym tym cyrkiem, zakładam, że znajdzie się jeszcze kilka osób równie - lub bardziej nawet - urażonych. To gdzie potwierdzenie tezy: "ludzie tego oczekują"?

Może wystarczy - tym mniej świadomym - pokazać, że gonienie za tanią sensacją nie jest czynem godnym CZŁOWIEKA, istoty myślącej, obdarzonej intelektem. Może tyle wystarczy, zamiast biegania po śniegu z aparatem i mikrofonem?

czwartek, 3 grudnia 2009

Zabawki oczami nastolatka

Moje dziecko dorosło. Gburek mianowicie.
Dorósł był do wieku, w którym to byle co kojarzy się z "wiadomo czym". I wywołuje nerwowy chichot, często przeobrażający się w nieopanowany rechot z tarzaniem.
Wczoraj chłopiec dostał ataku nad katalogiem zabawek jednego z hipermarketów.
Podam w kolejności, co nastolatka (a w efekcie i jego nieco świrniętą matkę) doprowadziło do radosnych konwulsji.

Przyjaciel z wanny. (od tego się zaczęło....potem ruszyło jak lawina)
Wesoły garnuszek na klocuszek.
Słonik z klockami.
Ślimak smakosz klocków.
Słonik edukacyjny.
Zwariowany samochód - wydaje naturalne dźwięki zwierząt.

Piesek u lekarza. (to jest śmieszne wyłącznie w kontekście weterynaryjnych przygód naszego Wilka)

Płyń do mnie piesku. (??? - zabawka do męczenia poprzez zanurzanie??? loteria - dopłynie czy nie???)

Dużo mniej śmieszny okazał się "samochód napędzany wstrząsami" oraz jego bliźniak: "samochód przewracający się" - pewnie dlatego, że nie kojarzyły się z "wiadomo czym".



I - przepraszam, nie wiem, czy powinnam, bo będzie niepoprawnie politycznie.....Cóż, najwyżej zostanę kontrowersyjną autorką bloga ;)

Ale nie ukrywam, że tłumioną, acz niewątpliwie wielką radość wywołał:

"Traktorek na pedały z przyczepką".

A teraz idę się wstydzić ......

wtorek, 1 grudnia 2009

Przygodowo

1.
Zepsuł mi się piekarnik. Elektryczny. Wezwałam więc elektryka. Ten wymontował urządzenie z szafki, posprawdzał wszystkie kabelki, nie znalazł awarii. Już - już miał się poddać i ogłosić siebie nieukiem, kiedy uwagę jego przykuł zegar wskazówkowy, zamontowany na przedzie piekarnika. Zegar był wyposażony w timer - ani z jednego ani z drugiego nie korzystałam, bo nigdy nie chciało mi się ich ustawiać.
Co się okazało? Jakiś złośliwiec (podkreślam: TO NIE JA!) przestawił timer na "zero", co uniemożliwiało włączenie piekarnika.
Myślę, że elektryk opowiada teraz o mnie historyjki z cyklu: "kiedyś miałem klienta..."
2.
Wężyk od baterii kuchennej zaczął przeciekać. Dzielny Jonatan odkręcił go i zawiózł do sklepu. Tam zakupił nowy i przystąpił ochoczo do przykręcania.
Niestety, okazało się, że i bateria, i wężyk mają taką samą średnicę - wyraźnie brakowało jakiegoś elementu przejściowego.
Jonatan dokładnie pamiętał, że tenże element wykręcał: najprawdopodobniej zgubił albo zostawił w sklepie. Ale w nowym zestawie pt. "wąż i elementy mocujące", powinien wszak być też i element przejściowy...Jonatan udał się z powrotem do sklepu. Bezskutecznie - nie znalazł ani starej, przypuszczalnie zagubionej, przejściówki ani też nie dostał nowej do nowego zestawu.
Zasępiony przyszedł do domu i wezwał hydraulika.
Hydraulik po prostu wykręcił starą przejściówkę z baterii - cały czas tam była. Nikt jej nie wykręcał.

Jeden  do jednego.
Ale i tak ja wygrałam w cuglach z powodu dzisiejszej przygody.


3.
Wyszłam na spacer z psem - Suką. Należy dodać, że był to spacer celowy - miałam odebrać Gryzeldę z muzyki, raczej nie mogłam się spóźnić.
Musiałam przejść przez moją "ulubioną" dzielnicę, gdzie domy stoją jeden przy drugim i nie ma między nimi przejść - żeby dotrzeć od punktu A do punktu B na dwóch równoległych ulicach, trzeba iiiiść dłuuugo ulicą Iksińską, dotrzeć do poprzecznej ulicy Igrekowej, skręcić w ulicę Zetową
i iść tąże Zetową do punktu B, który mieści się dokładnie naprzeciwko punktu A na ulicy Iksińskiej. Takie półkole trzeba zrobić.
W pewnym miejscu jest sobie duże podwórko, które rozciąga się pomiędzy ulicami Iksińską i Igrekową - ma dwie bramy - na każdą ulicę po jednej.
Akurat dziś obydwie bramy zastałam otwarte. Nawet nie wiedziałam, co mieści się na tymże podwórku, jakoś uroiło mi się, że chyba jakiś plac budowy...
Niewiele myśląc, weszłam tam, aby szybciutko i niezauważenie przebiec na skróty.
Kiedy byłam w połowie drogi, zaczęło migać pomarańczowe światło, oznaczające, że brama otóż zaczyna się zamykać. Odwróciłam się:
druga brama też się zamykała....
Błyskawicznie przeprowadziłam ocenę sytuacji: to nie plac budowy, tylko wykończony dom trzyrodzinny. Taki szeregowiec.
Dość wypasiony i zdecydowanie zamieszkały.
O matko, wtargnęłam na cudzą posesję i do tego jestem na niej zamknięta. Z psem.
Moją nadzieją pozostawały furtki. Zwyczajowo przy furtkach są przyciski, umożliwiające ich otwarcie.
Ale nie na tak wypasionych posesjach, z których najwyraźniej wyjeżdża się wyłącznie samochodem, a gościom otwiera się je z domowego zacisza.
Pozostało mi tylko ujawnić się, informując właścicieli o tym, że na ich podwórku jest intruz. Z groźnym zwierzęciem do kompletu.
W pierwszym domu nie było dzwonka. W sumie - po co komu dzwonek, jeśli i tak gości wpuszcza się domofonem?
W drugim domu nikogo nie było.
W trzecim był dzwonek.....na jego dźwięk rozległ się niepewny głos starszej pani:
"Kto tam?"
Co w mojej sytuacji powinnam powiedzieć?
"Swój"?
"Obcy"?
"Królewna Śnieżka"?

Powiedziałam, że potrzebuję pomocy. To wszak  prawda -
"ludzie, na gwałt potrzebuję rozumu: wchodzę na cudze podwórka!"
Widać brzmiałam przekonująco, bowiem starsza pani otworzyła drzwi, jednak od razu cofnęła się przestraszona, zobaczywszy obcą kobietę z niewielkim niedźwiedziem.

Wyjaśniłam, przeprosiłam, zostałam wypuszczona.
postaram się więcej nie pałętać po nieswoim terenie.
Wiem, że w Stanach mogłabym - za podobny czyn - zostać ustrzelona.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Małe, a cieszy

Udało mi się! Udało!
Przeprowadziłam segregację papierów domowych. Oddzieliłam tonę rachunków tepsy od tony rachunków z gazowni i tony rachunków z elektrowni oraz od pół tony rachunków z wodociągów. Do tego przekopałam tonę rachunków z ery i orange (nawet trafiło się kilka z idei!!!). Mam już pogrupowane w osobnych segregatorach rachunki typowo domowe (media), jak i dodatkowe. Czerwony segregator przeznaczyłam na polisy, niebieski na wyciągi z banków.
W tym wszystkim znalazłam stertę dziecięcych rysunków, dyplomów, świadectw ukończenia tego i owego oraz zdjęć.
 Zapełniłam  przy tym całkiem pokaźne pudło zwyczajnymi papierowymi śmieciami.
Niewiarygodne, jak przez trzy lata wkładania wszystkiego do jednego pudła, może człowiek niepostrzeżenie obrosnąć w papiery.


Jestem z siebie dumna. Teraz będę się napawać swym sukcesem przez następne trzy lata

sobota, 28 listopada 2009

W domowym zaciszu

...czyli jeden dzień z życia kury domowej.

Zapędzenie, wariactwo, brak czasu na cokolwiek, każda sekunda na wagę złota. Kiedyś to lubiłam, ale coraz częściej mnie to irytuje.  Tym bardziej, że tak naprawdę NIC pożytecznego nie robię. Nic z tego mojego kręcenia się nie wynika. Jak chomik w kołowrotku.
Wczoraj było tak:
9.30 Wracam z pracy, do której poszłam bez śniadania, za to po drodze zdążyłam złapać kilka gryzów bułki ziarnistej i jabłka.

10.00 Zasiadam do pisania fantastycznego opowiadanka, która już-już w głowie mi się ułożyło podczas wykonywania porannych obowiązków. Przysiada się Jonatan i opowiada mi o swoich planach przebudowy/przemeblowania domu.
Wyłączam wizję opowiadanka, przełączam się na słuchanie, wizja ulatuje.
Jednak Jonatan i tak odchodzi - fucząc - niedostatecznie poświęciłam mu uwagę.
11.00 Dla zabicia wyrzutów sumienia, nastawiam pranie i robię rodzinną kawę.
Zasiadam znów do pisania.

W tyle głowy myśl:  przecież miałam uporządkować firmowe papiery.
No nic -usprawiedliwiam siebie samą -teraz mam wenę, papiery poczekają.
Piszę. Rozkręcam się.
Wciągam.
 Jest coraz lepiej. To będzie dobre opowiadanko.
13.00 Telefon - trzeba jechać do Gburka, bo szkoła mu się niespodziewanie przedłuża, a on bez obiadu i kasy, po marnym śniadaniu (nie zdążyłem, mamo) - zawieźć chłopca chociaż na hot doga.
Po drodze, przy okazji (skoro już oderwałam się od pisania...) - małe zakupy spożywcze. I wizyta na poczcie.
Potem już szybko do domu - do porzuconego opowiadanka.
Gdzieś między spożywczym a pocztą pojawia się głód...Kiedy to ja ostatnio jadłam? Aaaaa! Gryz bułki i jabłko, o ósmej rano! A nie mogłam sobie też kupić hot - doga, jako i kupowałam Gburkowi? No nic - szybki, zdalny przegląd lodówki, bo trzeba by naprędce sklecić jakiś obiad - żeby przed odwiezieniem Gburka na dżudo, jednak coś wrzucić do - piszczącego coraz głośniej - żołądka....Ze ssaniem w żołądku pisać się po prostu nie da.
Co tam obiad - byle kanapka na ruszt i pisać, łapać chwilę.
Pisać czy jeść? Może jednak to zbyt wysoka cena za opowiadanko - zapychanie się byle czym i późniejsze narzekania na tłuszcz wylewający się ze spodni? Trudno - sypnę na kanapkę garść sałaty - będzie błonnik. Dobra, dwie garści.
Piękne słońce za oknem - a może by z psami na spacer? Od pewnego czasu zaniedbuję zwierzaki, pogoda kusi....
Nie! Żadnych spacerów! Pisać, póki jest pomysł.
14.30 Gryzelda przychodzi ze szkoły, kiedy kończę kanapkę, siejąc po całym stole odrobiny sałaty (szybko, szybko, zdążę jeszcze parę zdań napisać, zanim ona wróci!), kiedy usiłuję dopić herbatę, dzwoni telefon: zapowiada się od 100 lat niewidziana przyjaciółka - trzeba by coś ugotować na wieczór?
Nie! Pisać! Wystarczą słone paluszki i tabliczka czekolady.
Nie będzie już dziś tego zamyślanego od rana opowiadanka - będzie tylko szkic niniejszej notki - na więcej nie starczy czasu.
15.00 Czas jechać po Gburka do szkoły - przywieźć, skarmić, odwieźć na dżudo. Skarmić? Czym skarmić? Nie ma obiadu! Przed wyjściem z domu nastawiam wodę na makaron, kiedy wrócę, spreparuję sos.
16.00 Gburka na dżudo, biegiem do domu. Z pisania nici - pod domem stoi już samochód przyjaciółki.
17.00 Jonatan przejmuje obowiązki kierowcy, mogę zająć się przyjaciółką.
22.30 Przyjaciółka wychodzi...Po spożyciu na kolację pizzy. Tak, tak, ja też spożywam - na szczęście mogę rozgrzeszyć się poranną siłownią dnia następnego.

Jakieś nocne pisanie? Gdzie tam! Przecież jutro z samego rana siłownia!
I gdzie tu miejsce na działalność zawodową?

piątek, 27 listopada 2009

Złota....

Pięknie jest.
Mimo tego, że coraz ciemniej rano i wieczorem, mimo tego, że już kilka razy zdarzało mi się skrobać szyby samochodowe o poranku, jakoś tegoroczna jesień nie nie przygnębia.
Przyjemnie spaceruje się z piesiętami. Bez ociągania i wielowarstwowego okutywania się w szale. Bez nerwowego spoglądania na zaokienny termometr. Bez liczenia kropli deszczu i wpatrywania się w szare niebo.
Miło, po prostu miło.

niedziela, 22 listopada 2009

Książki, książki....

Tu i tam. Przeczytać recenzje, obejrzeć w księgarni, kupić - mieć, mieć!!!
Czytać.

Raj to dla mnie dziki ogród z półkami książkowymi. Książki wśród zieleni. Drzewa i krzaki. Słońce i ptaki.
Huśtawka albo fotel. Hamak albo ławeczka.
Oraz czaaaasssss, mnóstwo czaaaassssuu.
Fakt, jest to obrazek żywcem wzięty z moich najlepszych wakacji w dzieciństwie - może dlatego tak sielsko i beztrosko mi się kojarzy. Dodatkowo jako atrakcję miałam krzaki czerwonych porzeczek oraz kolegów za płotem, z którymi mogłam się bawić, jeśli już (z rzadka) znudziło mi się czytanie.

A więc można przyjąć, że skutkiem moich przeżyć z dzieciństwa (wcale nie traumatycznych), jest to, że Merlin w internecie a Empik w realu to dla mnie pułapki bez wyjścia, gdzie powinnam mieć zakaz wstępu, ostatni mój pobyt we Wrocławiu, kiedy to miałam dwie godziny do robienia czegokolwiek, spędziłam w Empiku, buszując po półkach i czytając.

Największym moim koszmarem jest świadomość, że nie zdołam przeczytać w swym krótkim życiu wszystkiego, na co miałabym ochotę. Najgorszą katastrofą jest źle napisana książka, bo zajmuje czas, który mogłabym poświęcić książce dobrej.

I niezmiennie zadziwia mnie, ilu dobrych pisarzy nie zyskuje poczytności, którą zyskują autorzy zaledwie mierni albo wręcz nijacy. Ale to już chyba pretensja do czytelniczej większości...

środa, 11 listopada 2009

Patriotycznie

Od miesiąca czaję się z tym wpisem. Pretekst Święta Narodowego jest świetny.

Podróżując po Polsce i jadając w knajpkach przydrożnych, ma się wrażenie, że wszyscy w tym kraju żywią się niemal wyłącznie panierką. Grubą, mączno - bułczaną, nasiąkniętą tłuszczem. A do tego - dla zabicia wyrzutów sumienia - surówka. Mocno ocukrzona.

Odkąd na jakiś czas przeszłam na Dietę Montignaka, zaczęło mi to przeszkadzać, mimo tego, że samej diety już nie stosuję. Warzywa nie podchodzą mi ze słodką śmietanką, mięso w panierce jest niezjadliwe i niesmaczne. Mogę więc sobie w przydrożnej knajpie zamówić pieroga i sitko(dla osączenia rzeczonego pieroga z tłuszczu), albo zejść z głodu. Dlaczego? Bo jeśli zamówię mięso niepanierowane, to będzie ono zgrillowane na smętny wiór. Jeśli zamówię surówkę z kapusty kiszonej, to niewątpliwie będzie słodkawa, chociaż mi do głowy by nie przyszło sypać łyżeczkami cukier do kapusty. Zamówienie makaronu też może okazać się porażką, gdyż w 9 przypadkach na 10 dostałam rozgotowane kluchy, pływające w zawiesistym, tłustym sosie na bazie mąki. Mąka z mąką?

I nie wiem, czy przydrożne restauracyjki (bo nie piszę tu o barach, tylko o przybytkach nieco wyższej kategorii) bazują na gustach większości? Czy może idą na łatwiznę, bo tak zawsze się gotowało i tak ma być. Co na to Kuchnia Polska, na której i ja się uczyłam gotować?

Zadziwia również monotonia tychże jadłodajni: wiejskie jadło, chłopska chata, u baby, u sołtysa - litości! czy turysta jadący przez kraj nie ma prawa mieć ochoty na zjedzenie czegoś odmiennego?

wtorek, 10 listopada 2009

Tempo rozpadu

Testujemy aktualnie czas rozkładu różnorodnych śmieci.
Któryś z moich sąsiadów - wspaniałomyślnych, pomysłowych i przedsiębiorczych - podrzucił pod naszym płotem reklamówkę wypełnioną swoimi śmieciami bytowymi w składzie m.in.: słoiki po korniszonach, folia po twarożku, plastik po serze żółtym, kilka plastikowych butelek po napojach oraz szereg bliżej niezidentyfikowanych opakowań i papierów po różnorakiej żywności. Zaparliśmy się, że nie przygarniemy reklamówki naszego sąsiada do naszego śmietnika, za którego wywiezienie regularnie płacimy. Takie z nas nieużyte świnie i już.
Śmieci więc leżą i się rozkładają.
Stopień pierwszy nastąpił pierwszej nocy: bezpańskie psy rozerwały zawiązaną reklamówkę i rozwlokły śmieci po najbliższej okolicy, utylizując część z nich ostatecznie (krótko mówiąc: zżarły).
Stopień drugi: wiatr przysypał co bardziej płaskie śmieci opadłymi liśćmi.
Stopień trzeci: deszcz i błoto doprowadziły co bardziej miękkie śmieci do rozmemłania się i stopienia z otoczeniem.
Stan aktualny: ilość śmieci zmniejszona o połowę w stosunku do stanu wyjściowego. Najmocniej trzymają się słoiki.

I teraz zbieram propozycje:
- złamać się i zebrać resztki własnemi rękami do własnego kosza?
- zostawić resztki do pierwszego śniegu (a niech przykryje i słoiki!)?
- zostawić do wiosny (aspekt badawczy - co się nie rozłoży?)?
- zawiadomić miasto o brudzie na publicznej drodze?
- przejść po ulicy i na każdej bramie powiesić kartkę z prośbą o zabranie śmieci przez właściciela?
- zebrać swoje śmieci i podrzucić sąsiadom pod bramę (mało sprawiedliwe, bo nie wiem, którym sąsiadom się ten prezent należy....)?

Jak ja nie cierpię śmieciarzy!!!!

piątek, 6 listopada 2009

Skąd wiadomo?

Kiedyś myślałam, że na starość człowiek po prostu staje się upierdliwy dla otoczenia, nie zdając sobie z tego sprawy. Ale to kryterium wysoce niepewne - jest mnóstwo młodych ludzi bezgranicznie uciążliwych - takich, że aż ma się ochotę zwyczajnie dać im w pysk, bo nic innego i tak nie zadziała. Jest też spora grupa wesołych, żwawych staruszków, wzbudzających li i jedynie sympatię.

Potem usłyszałam opinię, że to sam organizm daje znać, że się zużywa: tu strzyka, tam boli, rano ciężko zwlec się z łóżka, bo kręgosłup, spacery męczą, bo kolana, zmarszczki się mnożą, tłuszczyk tu i ówdzie przyrósł na stałe, ciało zaś ciąży ku ziemi, obwisając malowniczo. No ale jednak nie u wszystkich, nie u wszystkich....

Doszłam do wniosku, że każdy starzeje się na jedyny i niepowtarzalny sposób.

Ja wiem, że jestem stara, albowiem zjadłam dziś pączka, popiłam zupką tupu "gorący kubek" i czuję swój żołądek. Oraz inne trzewia. I będę je czuła chyba do końca miesiąca.....A drzewiej to się dopiero jadało: zupki chińskie zagryzane kanapką z dżemem, frytki popijane zimnym mlekiem - i nic a nic się nie działo, żaden organ wewnętrzny się nie uzewnętrzniał.
Ot, starość.

czwartek, 5 listopada 2009

Przygody ze zwierzętami

Celem efektywniejszego leczenia łapy (konkretnie: uniemożliwienia zżerania opatrunków), Wilczasty został ubrany w kołnierz ochronny. Kołnierz był przez początkową fazę używania utrapieniem zwierzaka - obijał się o wszystko (ze szczególnym uwzględnieniem moich nóg), przeszkadzał i utrudniał życie.
W efekcie - po paru dniach używalności - kołnierz popękał w wielu miejscach - wszak to tylko kawałek plastiku....Mimo tego, że nasz Majster, remontujący nam domek gospodarczy, dołożył wszelkich starań, żeby kołnierz naprawić (szycie drutem, łatanie, cudowanie oraz misterne konstrukcje), Wilczasty najczęściej objawiał nam się tak:

 wersja - "śliniaczek"



albo tak:

wersja "Batman"



Kiedy jeszcze kołnierz był w użytku 24 godziny/dobę (teraz, po pięciu tygodniach, zakładamy go tylko wtedy, kiedy pies się nudzi i z nudów zrywa bandaże), nasze spacery wzbudzały w okolicy dziką sensację.

"Po co założyli temu psu abażur???"
"Patrz, pies z lampą na głowie!"
"Widzisz synku, nawet piesek ma kapturek od śniegu"

Największe zdumienie budziliśmy w Panach Pijakach (określenie wymyślone przez moje Wielce Kulturalne Potomki w czasach przedszkolnych), którzy to Panowie zawsze na nasz widok schodzili z chodnika na ulicę, albo nawet przechodzili na drugą stronę. Jeden, po chwili zadumania, zawrócił z obranej trasy, pod nosem mrucząc: "Ssso sa siiiiwna sytłasjaaaaaaaaaaa".
Może Panowie Pijacy, na widok psa  w kołnierzu, przeżywają lęk, że oto mają już jakieś przywidzenia? "Panie, ja już nie piję, ja psy w abażurach widzę!"


Panowie Pijacy w ogóle są dość wnikliwymi obserwatorami świata. Idziemy sobie z Buravą (bez kołnierza, pies normalny) po naszym miasteczku, z przeciwka widzimy nadciągającego chwiejnym krokiem pana. Kiedy się mijamy, pan się zatrzymuje, za pomocą płotu łapie równowagę i wykonuje w naszym kierunku gest, powszechnie rozumiany jako: "stój". Kiedy już stoimy i panu przestaje się kiwać krajobraz, wygłasza takie oto filozoficzne pytanie:

"Przpraszszm bardz, kerowniczk, sze sssapytm, ale dlaszeg on jessst sssały bjjjały a morrrdę ma szszszarną???"

No, dlaczego????

środa, 4 listopada 2009

Jak jasmeen(prawie) została weterynarzem.odc.3

Zaczęło się od tego, że pies musiał zostać zszyty. Żywcem wziąć się nie dał - uśpienie, szycie, opatrzenie, wybudzenie, zaordynowanie antybiotyków - ponad 100 zł.
A potem przez tydzień, codziennie 10 - 20 zł (zmiana opatrunku plus antybiotyk).
Tak miało być w teorii.
Wilczasty ma w nosie teorie.
W sobotni poranek u weta nie było kołnierzy ochronnych w jego rozmiarze. Efekt: w niedzielny poranek z opatrunku zostały strzępy. W niedzielny wieczór strzępy zostały i ze szwów, pracowicie w narkozie założonych.
W poniedziałek został zamówiony kołnierz w stosownym rozmiarze - przysłano go na wtorek, do tego czasu Wilczasty pożarł dwa kolejne opatrunki.
Odkąd nosi kołnierz, zżeranie opatrunków stało się nieco trudniejsze, choć nie niemożliwe.....Kołnierz wszak można połamać (dowód na zdjęciach w śniegu), kołnierz czasem jest zdejmowany na spacer bądź do jedzenia - pies jest zwierzęciem rozumnym - wykorzystuje każdą chwilę, żeby zobaczyć, co kryje się pod kolorowym bandażem, przy czym szczególną nienawiścią darzy kolor czerwony (tak, tak, pieski mogą sobie wybrać kolor bandaża!). Dla dodania całej sytuacji należytego smaczku, warto nadmienić, że pies w kołnierzu nie mieści się do budy, więc zajął tymczasowo pomieszczenie na rowery - te ostatnie musiały się wyprowadzić.
W ramach oszczędności, po tygodniu codziennych wizyt, znajoma już pani weterynarz rzuciła propozycję: "może sami zmieniajcie mu opatrunki i przemywajcie ranę? będzie taniej, a w końcu to żadna filozofia".
Jasmeen - pamiętając swoje niezrealizowane weterynaryjne ciągoty, ochoczo przystała. Zaopatrzona w gaziki, bandaże, maści, strzykawkę do polewania płynem odkażającym oraz tenże płyn, przystąpiła do akcji. Na wstępie Wilczasty bardzo ucieszył się, że widzi Swoją Ukochaną  Panią - atak radosnego szału trwał około pięciu minut. Potem Wilczasty ucieszył się, że Ukochana Pani zdejmuje mu opatrunek - nastąpił drugi atak radosnego szału. Potem było już tylko wesołe tupanie wokół Ukochanej Pani - niespieszne, acz upierdliwe. Ukochana Pani zaczynała dostawać kręćka. Kiedy Wilczasty zrozumiał, że ma mieć coś robione z łapą, postanowił zakończyć współpracę i próbował oddalić się z godnością. Jasmeen doprowadziła do porządku zwierzaka, krótką komendą: "siad!". Pies siadł, ale merdającym ogonem rozlał płyn odkażający. Wszędzie, tylko nie na swoją chorą łapę. Niedoszła pani weterynarz postanowiła chociaż zabandażować łapę - niestety, to wygląda tak prosto jedynie w gabinecie. Wilczasty stanowczo nie zgadzał się z pomysłem zawinięcia jego własnej łapy w bandaż. Co jak co, ale na pewne rzeczy pozwala się wyłącznie przeszkolonym lekarzom, nie domorosłym felczerom.
Minęły kolejne dwa tygodnie, łapa wyglądała coraz lepiej. Do weta trafialiśmy co trzy, cztery dni. Kiedy przerwa między wizytami doszła do pięciu, Wilczasty nagle zaczął utykać. Co się stało? Obtarł sobie łapkę, francuski piesek. Opatrunkiem. Pani doktor zdecydowała, że teraz będzie się wietrzyć - koniec z opatrunkami, zostawiamy sam kołnierz, widujemy się co dwa - trzy dni na oględzinach. Życie Wilczastego od miesiąca wyglądało tak: siedzenie dzień i noc w schowku na rowery w kołnierzu, dwa spacery z Ukochaną Panią poza podwórko bez kołnierza, krótkie wybieganko po podwórku, pod okiem Państwa bez kołnierza - trzy razy dziennie. Na podwórko nie można go wypuścić w kołnierzu, bo tłucze nim po płocie i domu, łamiąc go w drzazgi w ciągu pół godziny. Nie można go wypuścić bez dozoru i bez kołnierza, bo zżera opatrunki. Nędzne, pieskie  życie w schowku na rowery, z kołnierzem na głowie.
Na każdym spacerze jasmeen starała się więc Wilczastemu zapewnić maksimum wolności i swobody - z pewną dozą lęku spuszczała go ze smyczy ( a nuż skaleczy drugą, trzecią czy czwartą łapę?), ale jednak chciała, żeby się wybiegał. Kiedy wracali z wizyty u weta pewnego piątkowego popołudnia, już bez opatrunku na łapie, już z prawie zagojoną poduchą, Wilczasty spotkał kolegę - Psa-za-Płotem. Takiemu przepuścić nie wolno. Taki też nie przepuści. Oszczekali się wzajemnie w sposób straszliwy. Po trzech minutach od Oszczekania, jasmeen zauważyła strużkę krwi cieknącą Wilczastemu z chorej łapy....i z powrotem do weta. Z powrotem opatrunek. Z powrotem antybiotyk. "Naderwał sobie poduszkę, od nowa, %$#&*" - powiedziała mało parlamentarnie pani weterynarz. Był piątek. Antybiotyk należało podawać przez pięć dni. Na niedzielę jasmeen dostała porcję w strzykawce do samodzielnego podania. Gwoli oszczędności.

Nie, jasmeen i tym razem nie wykazała się predyspozycjami do wymarzonego niegdyś zawodu. Stwierdziła, że ona za nic na świecie nie wbije psiuńciowi igły. Igłę wbił Jonatan. Obydwaj byli bardzo dzielni. Jasmeen trzymała Wilczastego za futro i przemawiała doń czułymi słowy. Weterynarzem na pewno nie zostanie. I dobrze, że nawet nie próbowała.

wtorek, 3 listopada 2009

Jak jasmeen(prawie) została weterynarzem.odc.2

Na szkoleniu dla psów, zanim go zeń wyrzucili, Wilczasty z ADHD nauczył się dwóch komend: "do mnie" - wykonuje ją - na szczęście - prawie bezbłędnie, bo pozwala to spuszczać go ze smyczy w lesie oraz: "noga", którą wykonuje w sobie tylko właściwy sposób: obchodzi dookoła prowadzącego (oplatając przy tym smyczą) i ustawia się przy nodze, na sekundę - potem pędzi dalej, sam się reflektuje, że chyba coś nie tak, powtórnie obchodzi dookoła (oplatając smyczą) i...już nic nikt zrobić nie może, bo prowadzący jest dwukrotnie opleciony smyczą.
 A że Wilczasty waży ponad czterdzieści kilo i jest silną bestią, na spacerze jasmeen marzy tylko o tym, żeby jak najszybciej dotrzeć do lasu i wypuścić go ze smyczy na wolność - co też czyni, nie zważając na ogrom śmieci, mijanych w otwockich lasach (dowody wklejone parę wpisów wcześniej).
Wilczasty nie byłby sobą, gdyby nie pojawiły się PROBLEMY. Dokładnie 25. września, w piękny, słoneczny poranek, podczas codziennego spaceru, prawie oderwał sobie poduszkę u przedniej łapy. W łaskawości swojej - nie spodnią poduszkę, na którą staje i która wolno się goi, ale poduszkę górną, łatwiejszą do zaopatrzenia i wygojenia. Teoretycznie. U każdego innego psa, oprócz Wilczastego. Mamy bowiem listopad. Pies nadal zdrów nie jest, zaś z miejscowym weterynarzem jasmeen jest już na "ty".

poniedziałek, 2 listopada 2009

Jak jasmeen(prawie) została weterynarzem.odc.1

Taka książeczka dla dzieci. Jako alternatywa "O Wojtku, co został strażakiem".

Mogę napisać, co mi zależy.

Kiedy jasmeen była małą dziewczynką, bardzo kochała zwierzęta, z psami na czele. Oglądała wszystkie dostępne filmy o pieskach (w tym: "Przygody psa Cywila", "Reksio", "Lessie"), oglądała wszystkie dostępne filmy o psich lekarzach - tu tytułu sobie nie przypomnę, ale był taki o weterynarzu na angielskiej prowincji...

Potem jasmeen urosła, do jej świadomości dotarło, że praca lekarza weterynarii to nie tylko głaskanie pięknych i mądrych psiaków - i z takiego pomysłu na życie zrezygnowała...

...aż do czasu związania swych losów z pewnym Bardzo Rasowym Owczarkiem Niemieckim. O, tym:



(tak, tak, płot to też jego dzieło)

Owczarek, jak już prawdopodobnie wspominałam, został wzięty z - polecanej przez znajomych - hodowli, żeby stanowić przeciwwagę dla Buravej, wziętej prosto z bazaru, ku przerażeniu wszystkich psich specjalistów.

Został zaopatrzony w rodowód, zostały okazane wszystkie nagrody zdobywane przez jego przodków - miał być Szarikiem, K-9, Cywilem i wszystkimi innymi bohaterskimi psami, w przeciwieństwie - dość niesfornej i mającej własne poglądy - Buravej.

Po miesiącu życia z Bardzo Rasowym Owczarkiem, jasmeen miała kartę stałego klienta w gabinecie weterynaryjnym i zaczynała żałować, że sama jednak weterynarzem nie została. Wilczasty złapał babeszjozę od jakiegoś wrednego kleszcza, poza tym okazało się, że jednak ma dysplazję stawów biodrowych, choć jego przodkowie aż po dziesiąte pokolenie - mają zaświadczenia "wolny od dysplazji". Z tym wszystkim można sobie poradzić...Natomiast dość trudno żyć z ważącym prawie czterdzieści kilogramów psem z ADHD, nie poddającym się szkoleniu.

niedziela, 1 listopada 2009

Carpe Diem

Wczoraj opadły liście. Jakby na sygnał wydany przez pierwszy poranny przymrozek.
A przedwczoraj, spacerując z piesiętami, delektowałam się złotą jesienią. Jonatan nie chciał iść ze mną - pomyślałam, że powinien żałować: takie piękne okoliczności przyrody warto obserwować i przechowywać w pamięci. Carpe diem - chciałoby się powiedzieć - korzystaj z dnia, bo jutro już nie będzie tak samo, jutro będzie zupełnie inaczej. Dziś morze złotych liści nad głową gdzie okiem sięgnąć, jutro powódź zeschłych pod nogami, zaś w górze łyse kikuty gałęzi.

Dziś tradycyjny spacer na miejscowy cmentarz. Mnóstwo kolorowych bukietów z chryzantem, ciepło zniczowego ognia. Znajomi - na szczęście większość jako odwiedzający, nie jako odwiedzani. Dobry klimat mamy w Otwocku....

"O, cześć, długo się nie widzieliśmy" - zaczepia nas miła dziewczyna z dwójką małych dzieci. "Rzeczywiście" - grzecznie odpowiadam - "co tam u was?". A w głowie gorączkowo szukam odpowiedzi na dręczące pytanie: "kto to - u diabła -jest????!!!". Fakt, twarz znajoma, ale skąd? W jakich okolicznościach? Chciałoby się pociągnąć rozmowę, a nie wiadomo, o co pytać, jeśli nie wiadomo, skąd się znamy....Drogą skojarzeń doszliśmy z Jonatanem, że znamy się ze szkoły...Ale już imienia Kobiety nijak sobie przypomnieć nie zdołaliśmy. Ech, ta pamięć....

Rozmowy słyszane na cmentarzu są z rodzaju funeralnych: "o, taki nagrobek byś mi zapodała, jak już kopnę w kalendarz". Nikt się nie obrusza - to jest czas i miejsce na takie rozmowy, których na co dzień prowadzić nie wypada. Na co dzień trzeba żyć. Tylko tego jednego dnia wypada sobie przypomnieć o tym, że jesteśmy jednak śmiertelnikami, że warto korzystać z każdego dnia - i tego, w którym liście są jasnozielonymi pączkami, ciemnozielonym gąszczem, żółtą powodzią i tych, w których szeleszczą opadłe. Bo każdy z tych dni jest inny, każdy jest wartościowy, każdy jest ważny. Nie: "jutro",  dzisiaj. Tylko dzisiaj. Jutro będzie inaczej. Jutro nie będzie dzisiaj. Jutro "dzisiaj" będzie "wczoraj".

Takie pierwszolistopadowe rozmyślania.

środa, 21 października 2009

o sośnie

"Siedziała na sośnie, płakała żałośnie..." - chciałoby się zaintonować ludową przyśpiewkę.....

Bo płakać mi się chce od kilku dni. Z powodu ludzkiej ignorancji, tym razem w zakresie wykształcenia podstawowego.

Oto sosna zwyczajna, Pinus sylvestris

Drzewo iglaste, zimozielone, z luźną koroną, konarami rosnącymi w pozornych okółkach (będących w rzeczywistości ciasnymi spiralami), początkowo stożkowata, z wiekiem staje się rozłożysta lub parasolowata, w zależności od warunków bytowania. Rosnące samotnie sosny mają rozłożyste, dosyć gęste korony. Rosnąc w zwarciu w skupiskach leśnych drzewa tracą dolne gałęzie i wykształcają prosty pień o wysokiej koronie. Sosny występujące na terenach nizinnych mają grubsze konary i korony lekko zaokrąglone, natomiast występujące na obszarach wyżynnych mają konary cieńsze i pokrój bardziej stożkowaty.

A oto świerk pospolity, Picea abies


Pień osiąga zazwyczaj wysokość 30-50 m i średnicę do 1 metra, czasem więcej. Pień jest prosty, wyraźny, odgałęzienia boczne powstają zawsze z pączków bocznych, natomiast wzrost na długość prowadzi przez całe życie rośliny ten sam pączek szczytowy. To dlatego do samego wierzchołka wyraźnie widoczna jest główna oś pnia. Z tego samego powodu świerkowa korona jest regularna, zwężająca się do wierzchołka. Gałęzie rosną poziomo lub łukowato, wyginając się ku górze.

Tyle fachowe opisy przyrodników.
A tyle nasi domorośli graficy. Oni poniższe logo wymyślili.  Zaś szacowne grono - zwane "jury"  - logo owo zatwierdziło.


Pytanie do "niefachowców", czyli czytelników bloga:

czy tylko ja - przyrodniczo skrzywiona oraz zakochana w sosnach - mam wrażenie, że na powyższym obrazku widać wyraźnie świerk, nie sosnę?

Czepiam się, bo wyprowadza mnie z równowagi wrzucanie od wieków (patrz: pierwszy herb Otwocka - też ze świerkiem, zwanym oficjalnie sosną http://www.otwock.pl/default.asp?ID=32&w=2) do wora z napisem "choinka" wszystkiego, co ma igły (chociaż ten to nawet igieł nie ma....).  Każde dziecko w wieku przedszkolnym, poproszone o narysowanie choinki, narysuje trójkątnego maza z długimi gałązkami u dołu, czubkiem u góry. A sosna choinką nie jest, bo jej korona jest nieregularna; nie jest trójkątna i choćby się nawet wściec miała, to trójkątna nie będzie, bo jej gałęzie rosną niesymetrycznie, za co - zresztą - tak ją kocham. Nie ma dwóch identycznych sosen, za to świerki są do siebie podobne, bo w większości trójkątne. Widział ktoś - zresztą - sosnę z bocznymi gałęziami przy samej ziemi (jak sugeruje logo)?
A oto - dla przykładu, logo ze schematem sosny, prawdziwej sosny, nie choinki.

Jak widać - da się.

Czepiam się, bo reklamowanie "miasta sosen" za pomocą świerka, jest idiotyczne, głupie, wprowadza w błąd i utwierdza ludzi w przeświadczeniu, że sosna to choinka, a w zasadzie: i to drzewo, i to drzewo, to o co ta awantura? Mam propozycję: niech twórczyni logo wraz z tymi, którzy jej to logo zatwierdzili, wstawi sobie sosnę na Boże Narodzenie do domu. Powodzenia życzę w formowaniu stożkowatego ("jak z łobrazka") kształtu.

Czepiam się wreszcie, już nie-przyrodniczo, bo lansowanie ignorowania zasad ortografii (nazwy miast piszemy wielką literą) jest po prostu niesmaczne.

Przepraszam, ale wmawianie ciemnemu ludowi, że białe jest czarne wyjątkowo mnie denerwuje.

Kompleks rzeki

To mnie już zaczyna śmieszyć. Nie przerażać, nie denerwować, tylko śmieszyć. Możnaby przerobić słowa, popularnej kiedyś, piosenki: "mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą" na: "mieszkam w głębokiej dziurze okopanej wokół". Okopanej i zalanej wodą, bowiem przy obecnej pogodzie, wszelkie dziury są wypełnione wodą, stanowiąc świetną pułapkę dla kierowców, albo raczej dla pieszych, na których lądują bryzgi błota, rozchlapywane przez samochody.

Żółte kopareczki powoli znikają z naszego krajobrazu - a już wydawało się, że zostaniemy z nimi na zawsze - i tymi, budującymi miejską kanalizację, i tymi, budującymi najwyższe acz najwęższe rondo w powiecie, i tymi, remontującymi ciągle okoliczne ulice. Może zanim wyjadą na dobre, powinny zryć wszystkie drogi dojazdowe, odciąć starych mieszkańców od reszty świata, pozwolić im wymrzeć bezpotomnie, żeby w tym przeuroczym miejscu mieli szansę osiedlić się normalni ludzie, którym chce się żyć?

Bo jak to jest, że za rzeką Świder, w Józefowie, wszystko się udaje, wszystko działa i nawet drewniane świdermajery popadają w ruinę bardziej malowniczo, niż w Otwocku.

Już raz wklejałam na bloga zdjęcia, obrazujące przepaść dzielącą te dwa miasteczka...Zdjęcia zrobione na środku mostu - jedno w kierunku Otwocka, drugie - w stronę Józefowa. TAM naprawdę nawet trawa jest zieleńsza, latarnie jaśniej świecą a chodnik nie ma wyrwanych płytek.

To Otwock jest miastem powiatowym, to Otwock ma większą liczbę mieszkańców, to Otwock ma bogatszą historię i jest starszy, to w Otwocku są urzędy...Ale to Józefów ma basen, kino, teatr, sieć nowoczesnych ścieżek rowerowych, prężnie działający dom kultury.

Otwockie Centrum Kultury w zabytkowym budynku Teatru Miejskiego (oczywiście grożącym zawaleniem) wygląda tak:










Dziwna sprawa - w Otwocku wszystko idzie nie tak, jak trzeba - w Józefowie zawsze się udaje: choćby miejskie lodowisko. Zeszłej zimy po raz pierwszy mogliśmy się cieszyć lodowiskiem (nie muszę dodawać, że Józefów taką atrakcją cieszy od ładnych paru lat.....?). Cieszyliśmy się krótko. Przynajmniej niektórzy, bardziej wymagający się nie cieszyli. Podchmielone towarzystwo, nad którym nikt nie panował, brak szafek na buty - trzeba było brać pod uwagę ewentualność odnalezienie obuwia unurzanego w błocie, nieregenerowana tafla pełna dziur i gór lodowych oraz regularne kałuże na lodowisku przy dodatniej temperaturze powietrza - znów wygrał Józefów: dbam o całość kości mojej rodziny, a jeśli mam ochotę na pływanie, to też wybieram basen, naturalnie józefowski. Latarnia wystająca z centrum otwockiego lodowiska to właściwie taki folklor lokalny, do którego nawet dało się przyzwyczaić. Ale cała reszta....