To, że Białowieżę wielbię miłością nieskończoną, wiadomo powszechnie, odkąd moja noga tam postała w czasie praktyk studenckich po pierwszym roku. To jest "mój" las, to jest "moje" miejsce. Puszcza. Dzicz. Nietknięta cywilizacją Natura. Jasne - nie w tych miejscach, gdzie Lasy Państwowe prowadzą swoją pseudo-dobroczynną gospodarkę leśną, ani nie w tych miejscach, gdzie prowadzane są wycieczki szkolne i pracownicze. Dzięki temu, że byłam studentką ochrony środowiska, zobaczyłam Prawdziwą Puszczę. Ujrzałam i pokochałam.
Odtąd, kiedy tylko tęsknota za lasem bardzo mi dokuczy, zbieram Rodzinę i jedziemy. Fakt, nie tam, gdzie w drodze wyjątku wpuszczono studentów, tylko tam, gdzie są miejsca dostępne dla ogółu. Jednak sama świadomość bycia w POBLIŻU, sam zapach Puszczy, sam widok z drogi Hajnówka - Białowieża w głąb lasu - już to jest dla mnie wystarczające. Czuję, że to, co nieujarzmione, jest na wyciągnięcie ręki.
Popatrzywszy na miejskie zwierzęta podczas Święta Niepodległości (tfu, zwierzęta się tak nie zachowują!), postanowiliśmy odwiedzić żubry. Przy okazji - pospacerować, odwiedzić Tatarów w Kruszynianach i posmakować ich kuchni, pojeździć po bezdrożach naszym Potwornym Samochodem, świeżo odebranym z warsztatu....
Tak, to od początku był słaby element naszej weekendowej układanki: Nasz Potworny Samochód.
Do Białowieży dojechaliśmy bez przeszkód i przygód, mimo psikusa pogody, która z dnia na dzień, ze złotej, słonecznej jesieni, zrobiła jesień szarą i wilgotną. Zatrzymaliśmy się w Kleszczelach na obiad w dość....klimatycznej miejscowej knajpie. Mimo siermiężnego wystroju, jedzenie trafiło nam się całkiem smaczne. Ustaliliśmy szczegółowy plan działania na dwa dni i ruszyliśmy wprost do rezerwatu żubrów.
Tu czekały na nas same dziwne zwierzęta, wprawiając nas w doskonały humor:
1. Ryś - filozof. Typ Szymona Słupnika. Siedział i patrzył. Bez ruchu.
2. Wilki. Dziwne jakieś. Cała wataha zdenerwowana bezruchem rysia? Wyglądało na to, że nie jest to normalne zachowanie kota.
3. Całkiem normalne żubry. Siedziały cicho w najdalszym kącie wybiegu i nie dały się obejrzeć. Jak zwykle.
4. W miarę normalne jelenie.
5. Chrapiącego żubronia. Oraz off-roadową samicę tegoż. (off-roadową, ponieważ jej przemieszczanie się po błocie w kierunku wodopoju, przypominało walkę Land Rovera w terenie)
6. Absolutny hit. Bezkonkurencyjną klępę (lub klempę - widzę, że zdania co do pisowni nazwy samicy łosia są podzielone, nawet wśród znawców tematu). Łosica lizała siatkę. Nie: jakoś tam sobie lizała. Lizała artystycznie i nieustająco. Spędziliśmy przy jej wybiegu kilkanaście minut, chichocząc bez opanowania. Jęzor taka łosica ma długaśny i wygimnastykowany....jęzor chwilowo odpoczywający od lizania, nadal pozostawał poza pyskiem, nadając mordzie łosicy wyraz pocieszny i mało poważny. Jednak chwile bezczynności nie trwały długo: nie wiem, jakim smakołykiem nasmarowano siatkę, ale niewątpliwie był to przysmak.
7. Dziki. Na deser. Małe i duże. Ryjące ochoczo w ziemi i chrąchające przy tym bez opamiętania. Na wiele głosów: cieńszych i grubszych. Przecudne w swej beztrosce.
Wróciliśmy do samochodu w przednich nastrojach i udaliśmy się na objazd po Białowieży. Pod nowym, nieznanym nam obiektem - pensjonatem i restauracją otwartymi w budynkach dawnej stacji kolejowej - Land Rover zakomunikował nam, że on nie będzie jechał do tyłu. Zaraz potem stwierdził, że do przodu też niekoniecznie...Po krótkiej naradzie, postanowiliśmy obrać kierunek "dom", rezygnując z rezerwacji oraz zaplanowanych przygód. W drodze powrotnej siedzieliśmy cicho jak myszy pod miotłą, zaklinając Zielonego Potwora, żeby dojechał jednak do domu i oszczędził nam przygody pt: "jazda 200 kilometrów na lawecie". Dojechał. Fakt - z prędkością nie większą, niż 60 km/h, ale dojechał.
Czekamy na wyrok warsztatu, podejrzewamy uszkodzenie skrzyni biegów.
Na pocieszenie, w sobotę obejrzeliśmy sobie w domowym zaciszu "Cast Away".
A w niedzielę, po porządnym wyspaniu się, ruszyliśmy do kina - teoretycznie na "Jane Eyre"....Niestety - zbrakło dla nas biletów. Po przejażdżce dorożką (wariaci! dorożką? po Warszawie?jak turyści?), udaliśmy się do kawiarni Bliklego, gdzie NIEKTÓRZY zasłodzili się totalnie i dokumentnie już na etapie picia kawy z rumem, innym nie wystarczyła JEDNA porcja ciasta, czego srogo żałują cały poniedziałek....
W trakcie węglowodanowej orgii, wpadliśmy na pomysł obejrzenia innego filmu, który wprost z Warszawskiego Festiwalu Filmowego trafił do kin: "Niebezpieczna metoda". Cóż....nie wiem, na jakiej podstawie wyświetlano go w ramach Festiwalu - te filmy, które nam się udało obejrzeć w tym roku (sztuk, w sumie 6), znacząco odbiegały poziomem od tego obrazu...Nie pomogli sławni aktorzy, nie pomógł chwytliwy temat psychoanalizy Freuda i Junga. Film był zwyczajnie NUDNY. I trudno. Szkoda, że skusi się na niego pewnie jeszcze wiele osób, podobnie jak my, skuszonych festiwalową rekomendacją.
Generalnie: długi weekend listopadowy uznaję za udany. A do Białowieży jeszcze wrócę! I to nie raz!