z klimatem...

z klimatem...

środa, 23 listopada 2011

Porada wychowawcza

Za pośrednictwem facebooka, moja Bardzo Dobra Koleżanka udzieliła dziś świetnej porady wychowawczej. Nie mogę się powstrzymać od zacytowania, bo pomysł jest przedni, skuteczny i godzien naśladowania. Oto on:


tydzien temu syn spac nie chcial o 23. W zwiazku z tym zostal wywleczony z lozka, postawiony przed pralka i mial wieszac pranie. Wil sie, plakal i wyrzekal, pol godziny mu to zajelo ale powiesil i spac poszedl natychmiast.
Od tego czasu jeczenie "nie chce mi sie spaaaac" zalatwiane jest za pomoca "jest podloga do umycia". Syn zasypia natychmiast :)
 
Ja zamierzam stosować na swoich Potworzętach, w razie niesubordynacji nocnej. Kluczowa jest tu konsekwencja wykonania: to nie może być straszenie, to ma być realnie przeprowadzona akcja!

piątek, 18 listopada 2011

Nastolęctwo

Za dwie godziny idę z dwoma nastolatkami do kina. Na kolejną część "Zmierzchu". Dziś jest pierwszy dzień wyświetlania tegoż filmu.
Dokładnie rok temu byłam na poprzedniej części  tej wampirzej serii. Też pierwszego dnia pokazowego. Nastolatki - o rok młodsze - patrzyły zgorszone na starsze koleżanki, które piszczały, wzdychały i wznosiły okrzyki, kiedy na ekranie pojawił się TEN lub TAMTEN bohater.
Obawiam się, że w tym roku dziewczęta same będą tymi histeryzującymi pannicami - już teraz przytupują nerwowo i nie przestają mówić wciąż na jeden temat....
I ja - dobrowolnie - na coś takiego się piszę...
Będzie ciekawie, zapewne.

wtorek, 15 listopada 2011

fotka tytułowa

Wiem, że jest nieadekwatna do tego, co mamy od kilku dni za oknem....Ale to zdjęcie mojej Znajomej tak bardzo mnie urzekło, że pokochałam je od pierwszego wejrzenia i nie mogę od niego oderwać oczu. Bo taka właśnie była tegoroczna jesień. Pełna kolorów....a zasmakowałam każdego z nich do ostatniej kropelki.
Trudno, nie wkleję w tym roku jesieni burej i ponurej, skoro zagapiłam się i nie było na blogu ani chwili tej wielobarwnej - bo nawet nie można powiedzieć po prostu "złotej"...ona nie była wszak zwyczajnie złota....
Dziękuję za umożliwienie wykorzystania zdjęcia. Bardzo ono do mnie przemawia.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Najkrótsza wyprawa "na żubra"

To, że Białowieżę wielbię miłością nieskończoną, wiadomo powszechnie, odkąd moja noga tam postała w czasie praktyk studenckich po pierwszym roku. To jest "mój" las, to jest "moje" miejsce. Puszcza. Dzicz. Nietknięta cywilizacją Natura. Jasne - nie w tych miejscach, gdzie Lasy Państwowe prowadzą swoją pseudo-dobroczynną gospodarkę leśną, ani nie w tych miejscach, gdzie prowadzane są wycieczki szkolne i pracownicze. Dzięki temu, że byłam studentką ochrony środowiska, zobaczyłam Prawdziwą Puszczę. Ujrzałam i pokochałam.
Odtąd, kiedy tylko tęsknota za lasem bardzo mi dokuczy, zbieram Rodzinę i jedziemy. Fakt, nie tam, gdzie w drodze wyjątku wpuszczono studentów, tylko tam, gdzie są miejsca dostępne dla ogółu. Jednak sama świadomość bycia w POBLIŻU, sam zapach Puszczy, sam widok z drogi Hajnówka - Białowieża w głąb lasu - już to jest dla mnie wystarczające. Czuję, że to, co nieujarzmione, jest na wyciągnięcie ręki.
Popatrzywszy na miejskie zwierzęta podczas Święta Niepodległości (tfu, zwierzęta się tak nie zachowują!), postanowiliśmy odwiedzić żubry. Przy okazji - pospacerować, odwiedzić  Tatarów w Kruszynianach i posmakować ich kuchni, pojeździć po bezdrożach naszym Potwornym Samochodem, świeżo odebranym z warsztatu....
Tak, to od początku był słaby element naszej weekendowej układanki: Nasz Potworny Samochód.
Do Białowieży dojechaliśmy bez przeszkód i przygód, mimo psikusa pogody, która z dnia na dzień, ze złotej, słonecznej jesieni, zrobiła jesień szarą i wilgotną. Zatrzymaliśmy się w Kleszczelach na obiad w dość....klimatycznej miejscowej knajpie. Mimo siermiężnego wystroju, jedzenie trafiło nam się całkiem smaczne. Ustaliliśmy szczegółowy plan działania na dwa dni i ruszyliśmy wprost do rezerwatu żubrów.
Tu czekały na nas same dziwne zwierzęta, wprawiając nas w doskonały humor:
1. Ryś - filozof. Typ Szymona Słupnika. Siedział i patrzył. Bez ruchu.
2. Wilki. Dziwne jakieś. Cała wataha zdenerwowana bezruchem rysia? Wyglądało na to, że nie jest to normalne zachowanie kota.
3. Całkiem normalne żubry. Siedziały cicho w najdalszym kącie wybiegu i nie dały się obejrzeć. Jak zwykle.
4. W miarę normalne jelenie.
5. Chrapiącego żubronia. Oraz off-roadową samicę tegoż. (off-roadową, ponieważ jej przemieszczanie się po błocie w kierunku wodopoju, przypominało walkę Land Rovera w terenie)
6. Absolutny hit. Bezkonkurencyjną klępę (lub klempę - widzę, że zdania co do pisowni nazwy samicy łosia są podzielone, nawet wśród znawców tematu). Łosica lizała siatkę. Nie: jakoś tam sobie lizała. Lizała artystycznie i nieustająco. Spędziliśmy przy jej wybiegu kilkanaście minut, chichocząc bez opanowania. Jęzor taka łosica ma długaśny i wygimnastykowany....jęzor chwilowo odpoczywający od lizania, nadal pozostawał poza pyskiem, nadając mordzie łosicy wyraz pocieszny i mało poważny. Jednak chwile bezczynności nie trwały długo: nie wiem, jakim smakołykiem nasmarowano siatkę, ale niewątpliwie był to przysmak.
7. Dziki. Na deser. Małe i duże. Ryjące ochoczo w ziemi i chrąchające przy tym bez opamiętania. Na wiele głosów: cieńszych i grubszych. Przecudne w swej beztrosce.
Wróciliśmy do samochodu w przednich nastrojach i udaliśmy się na objazd po Białowieży. Pod nowym, nieznanym nam obiektem - pensjonatem i restauracją otwartymi w budynkach dawnej stacji kolejowej - Land Rover zakomunikował nam, że on nie będzie jechał do tyłu. Zaraz potem stwierdził, że do przodu też niekoniecznie...Po krótkiej naradzie, postanowiliśmy obrać kierunek "dom", rezygnując z rezerwacji oraz zaplanowanych przygód. W drodze powrotnej siedzieliśmy cicho jak myszy pod miotłą, zaklinając Zielonego Potwora, żeby dojechał jednak do domu i oszczędził nam przygody pt: "jazda 200 kilometrów na lawecie". Dojechał. Fakt - z prędkością nie większą, niż 60 km/h, ale dojechał.
Czekamy na wyrok warsztatu, podejrzewamy uszkodzenie skrzyni biegów.
Na pocieszenie, w sobotę obejrzeliśmy sobie w domowym zaciszu "Cast Away".
A w niedzielę, po porządnym wyspaniu się, ruszyliśmy do kina - teoretycznie na "Jane Eyre"....Niestety - zbrakło dla nas biletów. Po przejażdżce dorożką (wariaci! dorożką? po Warszawie?jak turyści?), udaliśmy się do kawiarni Bliklego, gdzie NIEKTÓRZY zasłodzili się totalnie i dokumentnie już na etapie picia kawy z rumem, innym nie wystarczyła JEDNA porcja ciasta, czego srogo żałują cały poniedziałek....
W trakcie węglowodanowej orgii, wpadliśmy na pomysł obejrzenia innego filmu, który wprost z Warszawskiego Festiwalu Filmowego trafił do kin: "Niebezpieczna metoda". Cóż....nie wiem, na jakiej podstawie wyświetlano go w ramach Festiwalu - te filmy, które nam się udało obejrzeć w tym roku (sztuk, w sumie 6), znacząco odbiegały poziomem od tego obrazu...Nie pomogli sławni aktorzy, nie pomógł chwytliwy temat psychoanalizy Freuda i Junga. Film był zwyczajnie NUDNY. I trudno. Szkoda, że skusi się na niego pewnie jeszcze wiele osób, podobnie jak my, skuszonych festiwalową rekomendacją.
Generalnie: długi weekend listopadowy uznaję za udany. A do Białowieży jeszcze wrócę! I to nie raz!

niedziela, 6 listopada 2011

Dziękuję za czujność!

Mimo tego, że pisuję tu ostatnio marnie - nawet bardziej nie pisuję, niż pisuję, jednak mam dość emocjonalny i sentymentalny stosunek do "mojego" kawałka internetu.
Dlatego zdenerwowałam się srodze na wieść o tym, że mój blog ZNIKNĄŁ. Po prostu: przestał istnieć. Była jasmeen-nie ma jasmeen.
Czym prędzej poczyniłam kroki w celu odzyskania mojego prywatnego kawałka wirtualnej przestrzeni. W związku z tym, że karygodnie zaniedbuję zaglądanie tu, uznałam, że mało kto w ogóle tu bywa. Jednak okazało się, że wierna publiczność jest czujna i nie da zniknąć blogowi w internetowym niebycie.....Dziękuję za błyskawiczną akcję ratunkową, Arku.

A bloggerowi grożę: jak mi - swego czasu - podpadł blox, to z niego uciekłam....Nie lubię, jak ktoś miesza swoimi paluchami w moim i tylko moim świecie...