z klimatem...

z klimatem...

sobota, 30 czerwca 2007

Z archiwum matki budowniczej

Tak wyglądały dwa dni z życia matki  i żony - budowniczej jakoś około października roku ubiegłego. Fajnie było....Czeka mnie coś podobnego, jeśli akcja "domki" wypali. Za wyjątkiem wożenia dzieci, bo już szczęśliwie jesteśmy u siebie.....

czwartek

6.30 pobudka

7.15 wyjazd do szkoły z dziećmi (Warszawa - Otwock ok.30 km, dobrze, że "pod prąd")
8.00 - 9.30 załatwianie formalności (dyrektywy od Pana Majstra, tpsa, elektrownia)
9.30 - 10. 00 przejazd z Otwocka do Rodziców (ok. 3 km), po drodze zakupy spożywcze (dobrze, że Rodzice mieszkają w okolicy, jest się gdzie zaczepić na czas edukacji Potomstwa)
10.00 - 12.00 pobyt tamże (u Rodziców)
12.00 - 13. 30 zakupy budowlane w towarzystwie Pana Majstra ( dojazd na plac budowy - 3 km, dojazd na zakupy - 2 km, z powrotem - 2 km)
13.30 odbiór Gburka
13.35, tel od Pana Majstra: zapomnieliśmy kupić farby
13.35 - 14.00 jazda po farbę i z powrotem (w sumie 4 km)
14.00 - 15. 15 dowiezienie Gburka na obiad do Dziadków (3km), powrót pod szkołę po Gryzeldę (3km)
15.30 - 15. 50 mierzenie drzwi wejściowych do przyszłego domu
15.50 - 16.00 dowóz Gburka na angielski (3km)
16.00 - 17. 10 dowóz Gryzeldy na obiad do Dziadków (3km), powrót po Gburka na angielski (3km), transport do Dziadków (3km) 
17.10 - 17.50 pomoc przy sporządzeniu drugim daniu (gotowałam zrobione przez mamę pierogi)
17.50 - 19.00 dowóz Gryzeldy na angielski (3 km) i czekanie nań tamże
19.00 - 20.15 jazda do dziadków po Gburka, powrót do domu (Warszawa) - ok. 30 km
21.00 pad na pysk
 
 
piątek

6.30 pobudka
7.50 wyjazd rodzinny na ślubowanie pierwszaka
8.30 - 10.00 uroczystość (Gburek na lekcjach)
10 - 11 załatwianie formalności (elektrownia)
do 12.00 powrót do Warszawy w celu zakupowym (budowlane of course)
12.00 - 13.30 zakupy w markecie budowlanym 1
13.30 tel. do lekarza, bo Gryzelda mi zaczyna zgłaszać niepokojące objawy........
13.30 - 14.50 zakupy w markecie budowlanym 2
14.50 - 15.30 dojazd i pobyt u lekarza (zapalenie ucha.....)
15. 30 - 16. 30 jazda do Otwocka po Gburka (od 3 godzin na świetlicy....) , w międzyczasie wyładunek zakupów u Majstra na budowie
16.30 - 17.15 powrót do domu
17. 15 - 19. 00 skarmienie Towarzystwa czymś zdrowym i pozytywnym (zupa naprędce jarzynowa)
19.15 - 20.15 fitness
21.00 pad na pysk

Ja nie wiem, jak ja funkcjonowałam od czerwca do grudnia, ze szczególnym uwzględnieniem okresu wrzesień - grudzień.....Normalnie jestem WIELKA.
Chyba zasługuję na to, żeby nazywać się Przedsiębiorcą Budowlanym, hihihi.

Akcja ratunkowa

Pisklę sikorki wypadło z gniazda. Wypadło albo postanowiło rozpocząć naukę latania. Koniecznie nad terenem patrolowanym przez Buravą i Wilka-Pierdołę.
Akcja ratunkowa polegała na złapaniu pisklaka - jego nieudolne próby podlatywania wcale nam w tym nie pomagały - i zapakowaniu go z powrotem do gniazda w dziupli kasztanowca. Dzieci oczywiście obowiązkowo musiały potrzymać w rękach przestraszone zwierzątko - i o ile Gryzelda zrobiła to bez problemów, o tyle Gburek z wrzaskiem:" to się rusza!!!"("Przecież jest żywe, to się rusza! co - ma udawać martwego na twoje potrzeby???"), wypuścił pisklaka na trawę. Akcja łapania musiała zostać powtórzona.
Po tych traumatycznych przezyciach, pisklak został wepchnięty do gniazda a ja pozostałam z wyrzutami sumienia, bo:
- nie jestem pewna, czy to jego gniazdo ( na pewno sikorze, ale czy tam mieszkają jego bracia czy zgoła inna rodzina, to już nie wiem)
- nie jestem pewna, czy matce - sikorce nie chodziło właśnie o pozbycie się jakiegoś słabszego potomka, dlatego znalazł się poza gniazdem
- nie jestem pewna, czy pisklak nie zejdzie na zawał po akcji ratunkowej i swoim rozkładającym się zewłokiem nie zapaskudzi gniazda
- nie jestem pewna, czy taki wymiętoszony przez dziecięce łapki pisklak nadaje się z powrotem do rodzimego gniazda
No to się przysłużyłam przyrodzie......

piątek, 29 czerwca 2007

Lis drugi

Jak się okazuje - mieszkam w jakimś lisim zagłębiu. A ja ponad 30 lat nie zdawałam sobie z tego sprawy...
Odwoziłam wczoraj autem wieczorem kolegę K. do domu. Droga prowadziła przez las. Nagle coś czmychnęło, usłyszawszy silnik samochodu - widziałam tylko kitę ( znów szarą, zamiast rudej!), zakończoną białym pędzelkiem. Kolega K. opowiedział mi, że ten lis to stały bywalec tutejszej drogi: wyleguje się na ciepłym asfalcie i ucieka dopiero wtedy, kiedy samochód jest naprawdę blisko.
Mogłam się o tym przekonać, jadąc z powrotem: dokładnie w tym samym miejscu, zwierzątko machnęło mi białą końcówką ogona. Bardzo obrażoną końcówką. Na pewno chciało powiedzieć: "jeżdżą, jeżdżą, w te i we w te, wyspać się nie dadzą!"

czwartek, 28 czerwca 2007

nietypowy klient

Siedzę sobie w sklepie, wyceniam okna Klientce. Słońce świeci, więc siedzimy przy otwartych drzwiach. Nagle w drzwiach staje wiewiórka. Ruda, nieco wyleniała, ale jak najprawdziwsza - wiewiórka. Po krótkim namyśle, wchodzi do środka, robi rundkę dookoła sklepu, zagląda na zaplecze, podchodzi do mnie, spogląda mi głęboko w oczy - i niespiesznie wychodzi.
Lubię takie przygody :)

środa, 27 czerwca 2007

Kariera

Zawiesiłam na kołku karierę kury domowej. Od niedawna nie muszę gimnastykować się, by na pytanie: "co robisz w życiu?" nie odpowiedzieć: "nic, siedzę w domu".
Co się zmieniło? Oprócz tego, że nie gryzę się tym, co myślą o mnie ci, dla których kobieta domowa to NIKT, nic się nie zmieniło. Nie jestem - póki co - samowystarczalna finansowo. Moja praca  - oprócz satysfakcji  własnej - nie doprowadzi mnie do szczytów kariery. Może jednym z plusów będzie usamodzielnienie się dzieci - chyba, że właśnie zupełnie w niewłaściwą stronę to usamodzielnienie pójdzie ( w gorszych chwilach mam wizje moich dzieci w charakterze dzieci ulicy).
A gdzie kariera? Jeśli nie naukowa ( co chyba było marzeniem mojej mamy), to przynajmniej jakakolwiek - coś, czym można się pochwalić....No bo jak tu chwalić się otworzeniem punktu sprzedaży okien? "To co? handlujesz sobie, tak?" - pyta znajoma. A potem biegnie na ploty: "ty wiesz, ta jasmeen, co to zawsze same piątki w szkole miała to normalnie oknami handluje...ale się porobiło!"
Nie ma kariery, bo jej nie chcę. Chyba. Czasem wydaje mi się, że powinnam robić w życiu coś ambitniejszego....Zawsze chciałam podróżować - mogłabym odbywać podróże a potem je opisywać. Ale co wtedy z dziećmi? Chyba podróżowanie to scenariusz na życie dla kogo innego - niestety. Nie, nie narzekam - zadowalam się tymi małymi podróżami, które odbywamy rodzinnie. Tak się tylko ostatnio z mężem zastanawialiśmy, czy przypadkiem sami siebie nie ograniczyliśmy - spotykamy ludzi, którzy rok mieszkają w Moskwie, dwa lata w Londynie, pół w Amsterdamie i trzy miesiące w Petersburgu. Znają kilka języków i wszędzie czują się jak u siebie ( albo inaczej - nigdzie nie czują się jakl u siebie). Takie spotkania skłaniają nas do przemyśleń - a co z nami? Czy my jesteśmy tu, gdzie chcielibyśmy być? Czy może też wolelibyśmy prowadzić cygańskie życie. Fakt, z dziećmi trudniej - albo wręcz - niemożliwie. Raczej nie chciałabym dzieciom fundować zmiany otoczenia co kilka lat. Ale gdyby ich nie było? Albo jeśli dorosną na tyle, by się usamodzielnić, a my jeszcze będziemy dość młodzi na wojaże?Nie wiem, sama nie wiem.....
Wiem, ze kiedy słyszę, że mój kolega M. jeździ po całym świecie z pocztą dyplomatyczną, to jakiś mały robalek zazdrości zaczyna mnie podgryzać....Dużo większy robalek od tego, który podnosi lekko łebek, kiedy słyszę, ilu znajomych ze studiów pracuje w stosownym ministerstwie....
Ale nie łudzę się - okna to nie jest ostatnia rzecz, którą zajmuję się w życiu! To dopiero początek.....Ja cały czas mam w głowie DOMKI!!!!

Nieład artystyczny

Znowu moje nieuporządkowanie się ujawniło ( nie mylić z bałaganiarstwem Gryzeldy! to zupełnie dwie różne sprawy!).
Zgubiłam kody i hasła do konta internetowego. Firmowego.A już zmuszałam się do odkładania ich zawsze w to samo miejsce, tym bardziej, że bank ten jest najbardziej ohasłowanym bankiem, jaki znam - ma nawet hasło do hasła i kod do hasła do hasła. No i wszystkie te informacje  - skrupulatnie spisane na jednym karteluszku - byłam łaskawa posiać gdzieś po raz kolejny.
Nie potrafię opisać moich nerwów, towarzyszących gorączkowemu przeszukiwaniu portfela, torebki, szuflad biurka i innych niestworzonych kryjówek. nie potrafię nazwać emocji, targających mną, kiedy po wywaleniu wszystkich papierków kolejno - z portfela, torebki i biurka - okazało się, że pośród nich  NIE MA inkryminowanego karteluszka......
Karteluszek znalazł się w portfelu, w zupełnie zapomnianej kieszonce.
Jak ja zazdroszczę mojemu Mężowi jego uporządkowania: on zawsze wie, że przedmiot x leży w miejscu y i nawet jeśli nie leży, to i tak leży! A ja - mimo tego, że byłam pewna, że karteluszek powinien był leżeć w portfelu, nie mogłam sobie powiedzieć, że leży tam  NA PEWNO. Stąd moje nerwy zszargane....
A wczoraj nerwowo poszukiwałyśmy legitymacji Gryzeldy. Ale to zupełnie inna bajka ( bo ona jest bałaganiarą, ja tylko kobietą nieuporządkowaną). Legitymacja okazała się leżeć na swoim miejscu: w biurku - jednak ilość karteczek witch, która ją otaczała, spowodowała, że dokopywanie się do niej zajęło nam 2 godziny. I już byłam gotowa wyrabiać jej nowy dokument tuż przed obozem.....

wtorek, 26 czerwca 2007

Zlot WITCH

Zostałam zaciągnięta przez Gryzeldę na zlot WITCH. Kto ma dziewczę w wieku 5- 12 lat, ten wie, o czym mowa....Wynudziłam się koszmarnie, za to moje poczucie bycia idealną matką, zostało podkarmione, po tygodniach głodu, spowodowanego podjęciem pracy. Gryzelda zdobyła naklejki do albumu, których jej brakowało, wymieniła się karteczkami (też coś! karteczki, na których nie można pisać a służą li i jedynie do wymieniania się i gromadzenia w segregatorach...)i naciągnęła mnie na kilka gadżetów.
A ja zyskałam temat  - nie, nie bedzie o wydurniających się, od dawna pełnoletnich konferasjerach, ani nie o amoku panienek, poprzebieranych za dziwadła, o niemowlętach, od kołyski karmionych uwielbieniem do bohaterów badziewnej kreskówki - ja dziś zupełnie o czym innym chciałam.
Mianowicie - o debilizmie dorosłych.
Jedną z głównych atrakcji całego zlotu była możliwość wymieniania się karteczkami. Drugą - wymiana naklejek z albumów Panini.
Dziewczęta rozsiadły się na trawie, rozłożyły swoje segregatory i zaczęło się targowanie: jedna duża za dwie małe, ale z brokatem,  jedna mała z rzadkiej kolekcji za dwie duże z Kubusiem Puchatkiem ( prawie niechodliwe...) - zasady były ogólnie znane i akceptowane. Dopóki do targów nie włączali się dorośli. Ja siedziałam sobie z boku, obserwując całe zamieszanie, ale były mamusie żywo zainteresowane wymianą kolekcji swoich córek. Widziałam nawet jedną, pochylającą się nad Gryzeldą, nawet przewidywałam konieczność interwencji (siedziałam rzut kamieniem od miejsca wymiany, jednak rozmów nie słyszałam), ale Gryzelda o pomoc nie prosiła, toteż nie reagowałam. Co się okazało: otóż "mamuńcia" zarządziła, że Gryzelda ma oddać jej córce karteczkę x za karteczkę y. Gryzelda się nie zgodziła. Mamuńcia zaczęła jęczeć ("oj daj nam tą, my ci damy za to tamtą i tamtą"), Gryzelda nadal się nie zgodziła. Jednak mamuńcia była tak namolna i upierdliwa, że skończyło się tak, że Gryzelda została BEZ karteczek, których oddać nie chciała i BEZ karteczek, które powinna była dostać na wymianę. Mówiąc wprost - została okradziona. Na moich oczach. Oczywiście, gdyby moje dziecko zaczęło wrzeszczeć w odpowiednim momencie, mamuńcia w pysk by ode mnie dostała, jak nic.....ale moje dziecko jest - widać - zbyt mało asertywne. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby okraść dziecko??? Z KARTECZEK!!!
Przy wymianie naklejek doszło również do gorszących scen - tu musiała już interweniować ochrona.  Pod koniec imprezy, panie organizatorki uradowanym szeptem ogłosiły, że nadszedł czas rozdawnictwa naklejek. Nie ma wymiany - każdy może sobie brać, czego mu tam brakuje. Bardzo kusząca propozycja: skompletowanie całego albumu to koszt ok 150 zł (kiedyś nieopatrznie policzyłam...). Stałyśmy z Gryzeldą tuż obok stolika z naklejkami, więc szept dotarł do nas, jako jednych z pierwszych - mogłyśmy naklejki powybierać we w miarę cywilizowanych warunkach. Wieść o rozdawnictwie rozniosła się jednak lotem błyskawicy.....Zewsząd zaczęły nadciągać gromady rodziców z dziećmi (tak, tak - właśnie w tej kolejności - to rodzice byli jakoś dziwnie bardziej zainteresowani naklejkami , niż dzieci...). Zaczęły się przepychanki, zaczęło się rozwalanie pieczołowicie posegregowanych numerami naklejek. Zawezwano ochronę, która wprowadziła jako - taki ład.
Tak to dorośli przeszkadzają dzieciom w beztroskiej zabawie, ucząc je nieuczciwości, rozpychania się łokciami i dbania wyłącznie o własne interesy, kosztem innych....Smutne.....

poniedziałek, 25 czerwca 2007

Zboczenie zawodowe

Dopadło mnie po dwóch miesiącach pracy.....
I tu już muszę wygadać się, czym się dokładnie zajmuję....
Otóż...OKNA.
Zboczenie wygląda poważnie: okna mają wymiary wyrażone w milimentrach, w związku z czym, wartości są zwyczajowo czterocyfrowe...I co widzi jasmeen, spoglądając ostatnio na zegarek elektroniczny? Ano widzi pięknie zwymiarowane okno i nawet zaczyna się zastanawiać, czy byłoby dzielone na trzy, czy na dwa skrzydła.....
Do tego dochodzi drugi rodzaj zboczenia: jasmeen ogląda film - bardzo wciągający. Ale nie może przepuścić - przygląda się oknom, występującym w tym filmie, w zupełnie niiy sposób, niż gdyby im się przyglądała dwa miesiące temu. Tak naprawdę - dwa miesiące temu wcale by się tym oknom nie przyglądała.....
Jeśli jasmeen rozmowy z ludźmi będzie rozpoczynać od radosnego: "a jak tam twoje okna?" - chyba sama, osobiście i bez przymusu, zgłosi się do stosownego ośrodka odwykowego.....

niedziela, 24 czerwca 2007

Wspomnienie


Zasiedziałam się dziś.....Jak zwykle zresztą, kiedy nie ma przy mnie Jonatana, który przyciąga mnie do legowiska. Jakoś tak się przyzwyczaiłam, że spać mi bez niego nijak....A jak się już zasiedziałam, to wyszłam do psów, na mokre, nocne podwórko. I okazało się, że wcale nie jest nocne, bo właśnie zaczyna świtać i odzywają się ptaki. Przypomniało mi się.....kiedyś, we wczesnym ogólniaku - pewnie była to druga klasa, bo wtedy miałam największego świra - postanowiłyśmy z A. nie spać w najkrótszą noc w roku. W jej przypadku było to prostsze - mieszkała w domu jednorodzinnym, miała dwuczęściowy pokój - mogła się jakoś ukryć przed rodzicami....Ja - mieszkałam w zwykłym mieszkaniu, w dodatku z młodszą siostrą w jednym pokoju. Zawsze byłam nocnym Markiem - uczyłam się w nocy, pisałam wypracowania w nocy - nie chciało mi się spać. Ale tej nocy było zupełnie inaczej: zrobiłam sobie po kryjomu cały termos czarnej kawy, naznosiłam do łóżka książek do czytania pod kołdrą z latarką (a łóżko miałam klimatyczne - pokochałam je od pierwszego wejrzenia w sklepie: nazywało się "Boguś" - sypiałam "na Bogusiu" całe moje nastoletnie życie) i czekałam na poranek, który...nie nadchodził. Nigdy aż tak czas mi się nie dłużył.....I choć bardzo chciałam wytrwać, zdarzyło mi się zdrzemnąć parę minut. Następnego dnia poszłam dzielnie do szkoły i obydwie z A. przysypiałyśmy na lekcjach. Potem miałam mnóstwo nieprzespanych nocy, ale tę pierwszą, świadomie bezsenną, zapamiętam na długo.....

sobota, 23 czerwca 2007

Obóz harcerski

Moje dzieci jadą na obóz harcerski. W związku z tym, odbyłam dwa zebrania informacyjne (bo jedno jedzie na obóz harcerski, drugie na zuchowy). I mam mieszane uczucia. Mieszane, bo skrajne - po pierwsze: uczucie entuzjazmu, radości i lekkiej zazdrości - bo wiem, że będzie fajnie - sama jeździłam na obozy tego typu a z opowieści prowadzących wynika, że niewiele się zmieniło, po drugie - zniesmaczenia i zażenowania postawą rodziców. Ja rozumiem, ze niektórzy wysyłają swoje "maleństwa" pierwszy raz w nieznane. Ja rozumiem, że nie wszyscy mają równie wysoki poziom wyrodności, co ja....
Ale zupełnie nie na miejscu były pytania i stwierdzenia :
- a czy kadra śpi w namiotach koedukacyjnych i czy nikogo to nie gorszy?
- a co prywatnie w życiu kadra robi? ( co studiuje)
- a dlaczego telefonu zabrać nie można? ( to pytanie padło po obszernym wyjaśnianiu, że nie ma gdzie ładować telefonów w lesie)
- a dlaczego dzieci z Józefowa będą z powrotem odwiezione aż do Otwocka? ( 3 kilometry dalej) - po tłumaczeniu, że trudno się spakować tak, żeby bagaże józefowskich dzieci były na wierzchu
- o matko, ale jak to będzie, kiedy oni sami będą musieli prać?
- ile kleszczy przypada na dziecko?
- te zdjęcia wyglądają, jakby z obozu przetrwania....
 Padło jeszcze wiele druzgocących pytań i stwierdzeń....Aż zaczęłam się zastanawiac, czy ja aby na pewno chcę, żeby moje dzieci jechały na obóz w towarzystwie dzieci tak dziwnych ludzi...Ale pocieszam się tym, że może spotkania informacyjne skutecznie odstraszyły tych najbardziej piecuchowatych....
Ja - w każdym razie - z rozrzewnieniem wspominam wszystkie wyjazdy z harcerzami. I - gdyby mi to ktoś teraz zaproponował - wbiłabym się w mundur i w trzy sekundy spakowała się na wyjazd. Tylko że nikt nie chce takiej podstarzałej harcerki.....Zazdrość mnie zżera straszna, że moje dzieciaki są w odpowiednim wieku, żeby jechać, a ja już nie.....

Deszczowa sobota

Otwock plus deszcz równa się kałuża. Otwock plus deszcz plus sobota równa się katastrofa.
No to mamy dziś katastrofę.....
Jest sobota....Mieszkańcy tego ospałego miasteczka, w sobotę - nie wiedzieć czemu - wylegają tłumnie na zakupy. Pieszo lub samochodami tłoczą się całymi rodzinami w okolicach - tak zwanego - "centrum".
Zupełnie jest to zjawisko dla mnie niezrozumiałe. Skoro na codzień większość mieszkańców pracuje w Stolycy, może przecież i zakupy w tejże Stolycy poczynić, tym bardziej, że sklepy czynne dłużej, niż w naszej poczciwej mieścinie ( dzień powszedni do 18, sobota do 14 - ani minuty dłużej). A i wybór we Warszawie jest większy. Ceny niekoniecznie wyższe....
W każdym razie - dziś - jak w każdą sobotę - wyległo całe Towarzystwo "na miasto". Piesi zawadzają o siebie pełnymi siatami, przemykają się między zaparkowanymi gdzie popadnie (niedawno zamknięto na okoliczność budowy dwa duże parkingi) autami. Auta stoją w korkach, trąbią, wciskają się w każde możliwe wolne miejsce parkingowe, rysują sobie karoserie, próbując zmieścić się między drzewem a budynkiem - jest wesoło....
Nagle - ulewa.
I dramat. miasto zamienia się w jezioro....Deszcz nie trwał dłużej niż 15 minut, ale Otwock wygląda, jakby przeszła nad nim nawałnica stulecia. Otwock wygląda tak po każdym deszczu oraz podczas wiosennych roztopów, albowiem Władze Miasta przed każdymi wyborami stawiają sobie za cel wykonanie kanalizacji burzowej, a zaraz po wyborach jakoś o tym zapominają.......Myślę, że chodzi o to, żeby przed każdymi wyborami mieć jakieś cele - bo co za cel postawiliby przed sobą, gdyby kanalizację wreszczie wybudowali?
 Dlatego:
Auta - chlapią, te pomniejsze wręcz toną w kałużach!
Piesi - uskakują i złorzeczą.
A że ulewa ma miejsce właśnie w sobotę, katastrofa ma zasięg dużo większy, niż gdyby zdarzyła się w dzień powszedni....

piątek, 22 czerwca 2007

4,9

Taką średnią osiągnął Gburek w klasie czwartej.
Jestem dumna i szczęśliwa. Nie z powodu ocen, ale z powodu jego dojrzewania. Kiedy szedł do pierwszej klasy, bałam się, że będzie wiecznym rozrabiaką, stojącym w kącie, przez to nielubianym przez nauczycieli. Że przez swój żywiołowy, nieprzewidywalny temperament i trudność w skupianiu uwagi, będzie wiecznie opóźniony w nauce. Że przez niechęć do robienia nudnych rzeczy (wszystko, co wymaga siedzenia - pisanie, czytanie rysowanie - przede wszystkim), nigdy nie nauczy się tego, co uczeń umieć powinien. Z powodu tych moich rozterek poszedł do szkoły integracyjnej. I to był strzał w 10. Nie ze względu na szkołę, ale ze względu na panią Małgosię, która została jego wychowawczynią. Przeprowadziłam z Nią setki rozmów, często bliska płaczu. Zawsze uspokajała mnie i mówiła, że wszystko się ułoży, tylko potrzeba cierpliwości. Nawet, kiedy kłamał, robił złośliwości, na siłę dążył do tego, by być w centrum zainteresowania, na podium, pierwszy - za wszelką cenę, nawet za cenę nieuczciwości - ona potrafiła znaleźć na niego sposób.
Gratuluję, Pani Małgosiu, chyba się udało :) ( przynajmniej na razie...)

Wilk - Pierdoła

Tak ostatnio zostało określone Wilczysko. Kurcze - niby brzydko...ale za to jakże trafnie!
Piękny, Rasowy, Hodowlany, Rodowodowy Owczarek Niemiecki.
Pierdoła.
Trochę mi się to kłócić powinno, ale jakoś się nie kłóci. Bo znam to Zwierzę już prawie cztery miesiące. Buravą, Bezrodowodową, Bazarową Sukę znam blisko cztery lata i nie miała w czasie swego z nami butowania tylu przykrych przygód, co Wilk - Pierdoła.
Na wstępie Wilk tylko okazywał zazdrość o Buravą, nie dając jej głaskać - reagował żałosnym piszczeniem, co przy jego gabarytach wyglądało dość osobliwie. Z biegiem czasu piszczeć zaczął w innych sytuacjach - na przykład po zajadłym obszczekiwaniu kogoś za płotem. Słychać wtedy donośne i groźne: "Hau, Hau, Hau" i na końcu przeciągłe: "miiiiii". No, komizm niesłychany!
Zimą, Wilk został przezwany Ratlerem, bo podczas kiedy Burava zasypiała w najgłębszej śnieznej zaspie, on - jak tylko nas zauważył - zaczynał się trząść - jak ratlerek.
Wczesną wiosną, walcząc z błotem na podwórku, wysypaliśmy je drobnymi kamyczkami. Bardzo fajnie to wygląda.....Ale nie dla Wilka-Pierdoły. Bo on nie lubi chodzić po kamyczkach! Łapki go bolą! Wilczasty zaczął chodzić "na pazurkach" albo wręcz przemykać pod płotem....Największym dla niego dramatem okazała się chwila, kiedy co większe kamyki wysypaliśmy pod płotem, żeby psy, obszczekując przechodniów, tak bardzo nie kurzyły. Tygodnie trwało, zanim Ratler zaczął w ogóle tam wchodzić. A jak już - niechcący zupełnie - zapędził się w tamte kamieniste strony, nie bardzo wiedzial, jak wrócić. Na szczęście arystokratyczne łapki już przyzwyczaiły się do kamyków Zajęło im to kilka tygodni, ale udało się!
Późną wiosną Wilk złapał kleszcza. I od razu babeszjozę, w komplecie. Uratowaliśmy zwierza, dzięki czujności Głowy Rodziny. Bo ja - jako rasowa wyrodna - wcale bym się nie przejęła tym, że zwierz apetyt stracił i ogonem rzadziej merda. Ale Wilk nie byłby Wilkiem-Pierdołą, gdyby na zwykłej babeszjozie się skończyło: podczas podawania kroplówki, kiedy leżał z łbem między moimi stopami, gwałtownie się podniósł i zahaczył o zaczep do sznurówek przy moim bucie - UWAGA - dolną powieką. Tylko on tak potrafi! Pani weterynarz od razu zakropliła antybiotyk do psiego oka i - na szczęście - nie pozostał ślad.
Ostatnio Pierdoła nadział się na bramę. Łapą. Nie wiem, jak mozna tego dokanać - jemu się udało.
Czekamy na dalsze wyczyny naszego Wilczyska......Z lekkim niepokojem.....

czwartek, 21 czerwca 2007

buczenie nocne

Kładziemy się spać. Dzieci już dawno uśpione, psy - wyjątkowo - nikogo nie obszczekują. Cisza.......Jednak coś niepokojąco buczy i dudni. Zaczynamy się gorączkowo zastanawiać - pralka? zmywarka? - nic z tych rzeczy ( tym razem). Więc co? Samochody w oddali? Dźwięk jednak dochodzi z wnętrza domu. Myślimy i coraz bardziej nas ten dźwięk denerwuje, spać nie dając. Bo może czegoś jednak zapomnieliśmy wyłączyć?
Po jakichś 10 minutach krążenia po domu i przykładania uszu do ścian, odkrywamy "buczka" - to wiatrak chłodzący Gburka, którego pokój jest tuż nad naszą sypialnią...
Co za ulga......A już zastanawialiśmy się, czy COŚ nie zalęgło się w ścianach.......

środa, 20 czerwca 2007

Drapieżnik

Widziałam polowanie drapieżnego ptaka! Zdjęcia nie wkleję, bo w rozpoznawaniu drapieżników jestem kiepska - wiem, że był brązowy.
Jedziemy sobie otóż z Gryzeldą od alergologa szerokim Wałem Miedzeszyńskim i obserwujemy kwitnące maki ( oraz schrzanioną ścieżkę rowerową, ale to już inna bajka...). Nagle z nieba spada - wprost w te maki - ptak. Myślę: jakiś kretyn do niego strzelił, to biedak spada....Ptak jednak błyskawicznie podrywa się, dzierżąc w dziobie COŚ, przypuszcazam, że jakąś nieszczęsną mysz. Akcja była błyskawiczna...I zarazem imponująca. Jak on z tak wysoka dojrzał takie maleństwo?

wtorek, 19 czerwca 2007

Kobiety z wózkami dziecięcymi

Olśniło mnie. Już wiem, dlaczego czasem nachodzi mnie myśl o posiadaniu trzeciego  a nawet czwartego dziecka. Kiedy widzę kobietę z wózkiem dziecięcym i drugim maluchem drepczącym obok, przypominają mi się całkiem fajne czasy, kiedy to ja tak chodziłam po moim mieście. Chętnie bym się z tą kobietą zamieniła. Sentyment mi się włącza, chociaż czasem wcale wtedy nie było różowo....I jakaś taka tęsknota za młodością...zaczyna mi się wydawać, że kobieta z wózkiem nie może być stara. A ja ostatnio jakoś tak się starawo czuję...
Dziecko lekarstwem na poczucie starości? O nie, nie - ja poczytam lepiej sobie mój poprzedni wpis o argumentach PRZECIW dzieciom.

poniedziałek, 18 czerwca 2007

nakryłam sikorkę!

 Włócząc się wczoraj po najodleglejszych kątach podwórka, wypatrzyłam na kasztanowcu sikorkę. Zachowywała się dość dziwnie - nadpobudliwie: skakała z gałęzi na gałąź, nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Kiedy była nieco bliżej mnie, zauważyłam, że trzyma coś w dzióbku - i już wiedziałam, o co chodzi: przyniosła jedzenie dla pisklaków! Moje podejrzenie szybko się potwierdziło - donośne piszczenie było dowodem na jego słuszność. Do mojej menażerii dołączyła więc sikora bogatka z rodziną. Bardzo mi miło.

środa, 13 czerwca 2007

domek

Jadę dziś oglądać domek do remontu. Drewniany. Taki, jak trzeba.
Jeśli nie urwę łba właścicielowi, to mnie rozniesie od środka. Właściciel albowiem dostał go w spadku, nie wyczuł klimatu świdermajerów i postanowił domek sidingiem potraktować.
To, co myślę o tym gościu, nie nadaje się do pisania....
Ale może sprzedać zechce, skoro klimatu nie czuje?

wtorek, 12 czerwca 2007

znajomi

Jestem dzikim człowiekiem.
Do takiego wniosku doszłam już dawno.
Dzikim, w związku z moją chorobliwą nieśmiałością. I pewnie - gdyby nie święty internet - nie miałabym znajomych wcale a wcale. A mam. :)
Bo co innego spotkać i zaczepić na ulicy, w parku, piaskownicy inną matkę z małym dzieckiem, a co innego - pogadać sobie z nią w necie, na forum i dopiero potem się z nią spotkać. Nie mam WCALE znajomych z okresu wózkowo - piaskownicowego moich dzieci. Bo się nie odzywałam. Mam za to masę znajomych z netu. Nawet M., którą znam - wydawałoby się - od zawsze, jest znajomą z dzieckowego forum.
Z netu znam H. i jej męża, E. z rodziną, K.i K., S., GWM i wiele innych świetnych osób, których na pewno nie poznałabym, gdybym spotkała ich w piaskownicy. Grono znajomych co i rusz się powiększa - wraz z odkrywaniem przeze mnie nowych for tematycznych oraz blogów.
Moje dzieci tak się przyzwyczaiły, że wszystkich znam z netu, że nie potrafiły uwierzyć, że K., którą odwiedziliśmy podczas długiego weekendu, akurat znajomą z netu NIE JEST. Nie dochodziło do ich rozumków, że K. to koleżanka ze studiów a w necie się po prostu odnalazłyśmy po trzech latach niesłyszenia. Jednak net ;)
W temacie znajomych: często patrzę na ulicy, w sklepie - gdziekolwiek - na zupełnie obcych ludzi z dużą sympatią i zaczynam żałować, że ich nie znam, bo czuję, że są fajni. Ciekawe, ilu jest fajnych ludzi na świecie, na których nawet nie bedę miała okazji spojrzeć w tym życiu....Ciekawe, dlaczego jedni od pierwszego wejrzenia wydają mi się sympatyczni, w pewien sposób bliscy, a inni nie.

sobota, 9 czerwca 2007

Pożegnanie....

Było już lepiej...Rodzice byli u Niego tydzień temu - wracał do zdrowia, rozmawiał z nimi, pamiętał wszystkich....
Dziś umarł. Nie dostał szansy.
Nie zobaczy koncertu Stonesów w Warszawie - nie dlatego, że kasy brak...
Nie porozmawia ze mną o Deep Purple nie dlatego, że przestał bywać na rodzinnych imprezach....
Nie obejrzy naszego domu, dlatego, że zbyt długo zwlekałam z parapetówką. Przepraszam, Wuju.
Będę pamiętać Cię z tej większej, lepszej części życia......

środa, 6 czerwca 2007

Montaż

Wczoraj wielki dzień - montaż u dwóch pierwszych klientek. Stres, stres i jeszcze raz stres. I uczenie się na błędach - większych i mniejszych. Będzie dobrze....ale nauczkę dostaliśmy sporą. Na pewno do tych klientek jeszcze kasy dołożymy.....
Już wiem, co to znaczy wracać do domu o godzinie 22 i jeszcze siadać do kompa, do pracy.
Już wiem, co to znaczy nie oglądać dzieci cały dzień, mimo, że się jest w pracy zaledwie dwa kilometry od domu i samemu jest się sobie szefem.
Czy to miłe uczucie - śpieszyć się i denerwować oraz odpoczywać od "kurzodomowości"? Na razie ciągle tak. Ale już nie tak relaksujące, jak wyjazd na pierwsze szkolenie. I zaczynam się martwić, że dzieci czują się zaniedbane....Być może za miesiąc - dwa w ogóle stwierdzę, że ja tu będę siedzieć pół etatu tylko, a na drugie pół kogoś jednak zatrudnię. Zobaczymy....

wtorek, 5 czerwca 2007

Wredna maruda

Maruda mi się dziś włączyła. Bo pada deszcz i mam podły nastrój. To będę wredna, nikomu nie szkodząc.
Nie pasuje mi:
 - facet z jasnozielonym, wręcz seledynowym portfelem - poza tym garnitur, neseser itp.
- facet z małą, czerwoną komórką - od małych, czerwonych komórek to jestem ja, a nie dwumetrowy, słusznej tuszy, byk
- facet niosący damską torebkę swojej dziewczyny - rozmiar mini
- faceci w wielkich spodenkach na basenie - są obrzydliwi! woda im cieknie nogawkami, nogawki przylepiają się do nóg - ohyda! Nie ma już slipek kąpielowych, zwanych kąpielówkami? Przecież takie spodniszcza to nawet niewygodne muszą być.....
- faceci w rybaczkach - szczególnie faceci obfitszych kształtów odziani w rybaczki - no po prostu prześmieszne!
- faceci w obcisłych bluzkach - nawet, jeśli mają super mięśnie, to i tak mi nie pasują.

Pomarudziłam - lepiej mi ;)

niedziela, 3 czerwca 2007

Uwiera mnie...

Po sobotnim spacerze z Buravą naszła mnie  - nie pierwszy raz - smutna refleksja. Spacerowałyśmy sobie po okolicy, deszcz padał.....a ja w zamyśleniu przyglądałam się miejscowej architekturze. Drewniak - rudera. Drewniak - zamieszkała rudera. Drewniak - nadpalony. Drewaniak otynkowany. Murowaniec, mały murowaniec, jeszcze jeden murowaniec, dużo - większy - od - przeciętnego - murowaniec.... We wszystkich tych domach - i biedniejszych i bogatszych - mieszkają koledzy Gburka i Gryzeldy. Cóż za ogromne różnice społeczne ich dzielą....To nie są dzieciaki z jednego osiedla, którzy się ze sobą bawili od piaskownicy...To nie są dzieciaki, których rodzice świetnie się ze sobą znają i dogadują....To jest Wojtek, którego rodzice są lekarzami i Przemek, którego matka jest bezrobotna a ojciec pije. To jest Zuzia, której rodzice mają sklep spożywczy i Kasia, która często chodzi głodna do szkoły....
Więcej jest Przemków i Kaś niż Wojtków i Zuź....Albo ja je wyraźniej widzę....
Ale nie o tym miało być....
Uliczka boczna - równo wyasfaltowana, równiej nawet, niż szumnie ogłaszana w zeszłe wakacje - renowacja głównej drogi wlotowej do miasta, finansowana przez UE. Na uliczce posesji trzy, w tym jedna jeszcze w budowie. Dla pikanterii dodam, że jest to jedna z czterech wyasfaltowanych bocznych uliczek w najbliższej okolicy. Tyle, że pozostałe są gęsto zabudowane. Dodać też chyba powinnam, że uliczka przylega do płotu szkoły, do której bramy prowadzi droga gruntowa, wiecznie zabłocona. Cóż zdecydowało, że uliczka niewielka i prawie niezaludniona, jest tak pięknie utrzymana? Ano - usytuowanie przy jej końcu zgromadzenia zakonnego. Zgromadzenie zakonne ma w posiadaniu teren, na którym zmieściłoby się z pięć standardowych domów. Ma też kilka samochodów, psy, piękne ogrodzenie z żywopłotem, rolety antywłamaniowe w oknach ( ech, ta niebezpieczna okolica...), dwie piękne kaplice i klikadziesiąt pokoi. Jak sądzę - ma też sztab pracowników.... No i jakoś mi się to nie zgadza z ideą chrześcijaństwa: za płotem bieda widoczna gołym okiem, a tam - może nie bogactwo kapie( jak u prałata J. i ojca R.), może nawet nie luksus...ale dostatek na pewno.
Jestem katoliczką. Nie pluję jadem na "czarnych"( jak wiele osób ma w zwyczaju). Ale ta budowla wraz z drogą dojazdową, wybudowaną ewidentnie na potrzeby tej tylko posesji, w zestawieniu z okolicznymi rozwalającymi się a zamieszkanymi drewniakami, mocno mnie razi i degustuje. Ktoś tu czegoś nie zrozumiał....Ktoś się rozminął z ideami....

Włosy me

Mam mysie włosy. Mysiego koloru i mysiej jakości. Odkąd pamiętam, chciałam mieć je inne, niż mnie natura obdarzyła.
Najpierw było przyciemnianie. W  czasach ogólniaka wprawiałam się w euforię, farbując je na kruczoczarno. Nic to, że ten akurat odcień miał się nijak do mojej karnacji: chciałam być czarna i byłam!
Potem była realizacja marzeń o kręconych włosach - trwała. Udał mi się ten zabieg tylko raz, chociaż robiłam ze cztery....Swoje zdjęcia z pierwszą trwałą przechowuję jak najcenniejszą pamiątkę i okazuję fryzjerom przy każdym porywie, że "oto nadszedł czas na trwałą - tak mi róbcie". Bezskutecznie - pierwsza trwała - jak się okazuje - była niepowtarzalna, każda kolejna kończy się obcięciem włosów.
Następnie przekręciło mnie w drugą stronę - zamarzyłam, że będę blondynką. I byłam - kurczakowożółtą, obciętą na zapałkę, dziewczyną w ciąży (bo akurat właśnie zaszłam tuż po farbowaniu). Odbarwianie ciemnych włosów w warunkach domowych jest zabiegiem dość ...ryzykownym, żeby nie powiedzieć: głupim. Po pierwszym etapie miałam białe włosy tuż przy skórze a ciemnopomarańczowe na końcach - rewelacja. Przyszły mąż i ojciec mych dzieci został wysłany do sklepu po hurtowe ilości rozjaśniacza a ja zamyślona, zastanawiałam się, ile włosów mi po tej operacji zostnanie na głowie... Zostało mniej, ale tylko dlatego, że końcówki nie chciały się nijak odbarwić - ciągle były pomarańczowe. Uparte końcówki ścięto.
Skoro już byłam kurczakową blondynką, postanowiłam poeksperymentować z innymi jasnymi odcieniami, normalnie dla szatynki niedostępnymi. Była więc marchewka jasna i ciemna, czerwień granatu, wściekłego wulkanu i inne odcienie czerwoności. Skończyło się czarnym, bo do ślubu nie chciałam iść w nieswoim kolorze - i tak ubolewałam, że mam któtkie włosy.
Po urodzeniu Gburka jakoś mnie do eksperymentów nie ciągnęło - testowałam kręcenie za pomocą trwałej ze szkolnego zdjęcia - wychodziło, jak już pisałam - raczej żałośnie. Po urodzeniu Gryzeldy znów naszło mnie na blond - tym razem zrobiłam to u fryzjera. Wcale nie było lepiej, niż w domu...Ale teraz miałam pole do popisu - nikt mi nie zarzucał, że jak będę się farbować w ciąży, to dziecko się łaciate urodzi (jak poprzednio wielokrotnie słyszałam....). Eksperymentowałam więc na całego. Żółty kurczak przerodził się w platynową blondynkę, potem w złotą, jasną, popielatą - całkiem nieźle się z takimi włosami czułam!
Jednak eksperymenty po jakimś czasie mi się znudziły i zapragnęłam swoich ulubionych, ciemnych włosów. Tak, to jest jednak to - nie mysie, nie czarne, ale ciut ciemniejsze od naturalnych. Taki brązik.
Z tym brązikiem sobie żyję już ładnych parę lat, podkolorowując czasem na odcień czerwony, fioletowy, czekoladowy - w zależności od nastroju....Ale od kilku tygodni mnie znów nosi. Coś bym zrobiła...Rozjaśnić, czy pokręcić? Jedno podejście do fryzjera już zrobiłam - bardzo łatwo udało mu się odradzić mi eksperymentowanie: tym razem bowiem włosów obcinać nie chcę. Jednak wiem, że nadejdzie chwila, kiedy chęć szaleństwa będzie silniejsza od chęci utrzymania włosów za ramiona....
W ogóle - z fryzjerami mam raczej bezsensowne doświadczenia. Bo oni są bardzo mili, bardzo dobrze wszystko rozumieją - tylko w 80 przypadkach na 100 kończy się moja wizyta niezadowoleniem (czy ja byłam u fryzjera 100 razy w życiu?  nie wiem...). No  - ale przecież nie powiem niczego złego temu miłemu panu/pani - oni się przecież starają....Wizyta dla ufarbowania oznacza zwykle, po wyjściu z salonu, zakup farby i poprawkę domowym sposobem. Z wizytami dla obcięcia jest ostatnio lepiej - odkąd odkryłam, że im trzeba wyraźnie mówić, że nie chcę modelowania. Nie wiem, co to za maniera, że fryzurkę robią mi całkiem fajną, natomiast po ich zabiegach modelujących wyglądam jak stara krowa i nadaję się tylko pod kran. Także raczej unikam i na pewno nie chadzam w celu poprawienia sobie nastroju.
Zawsze też, kiedy słyszę, że komuś fryzjer dobrał idealną fryzurę lub kolor, płonę z zazdrości - bo ja też bym chciała trafić na tego fryzjera. Testowałam różnych - tańszych i droższych - ale na idealnego jeszcze nie trafiłam.

sobota, 2 czerwca 2007

Kasia Nosowska

Podoba mi się nowy teledysk Nosowskiej. Podoba mi się, że "gwiazda" nie bała się oszpecić makijażem. Podoba mi się pomysł pokazania możliwości charakteryzatorów i specjalistów od obróbki zdjęć. Nosowska jaka jest, każdy wie...Ale jak być może - nie każdy się spodziewał! Teledysk powinien być pokazywany obowiązkowo dziewczynom, które mają jakiekolwiek kompleksy z powodu swojego wyglądu i stawiającym sobie za wzór aktorki i modelki, znane im tylko ze zdjęć. One nie są prawdziwe, tylko ukryte pod warstwami ( i liczba mnoga ma tu znaczenie) makijażu oraz za godzinami pracy fotoedytorów.
Zawsze lubiłam Nosowską, chociaż nie zawsze jej muzykę.

piątek, 1 czerwca 2007

Zdemaskowanie

Specjalnie nie piszę tego bloga pod ogólnie znanym nickiem, żeby się za dużo znajomych o nim nie zwiedziało. I co zrobiłam? Zalogowałam się na forum gazetowe i rozpoczęłam dyskusję na forum regionalnym. Nie można mieć wątpliwości, że ja to ja....
Teraz na pewno pozostanę anonimowa.....Brawo!