z klimatem...

z klimatem...

niedziela, 28 lutego 2010

Piękna nasza Polska cała...

Polska to duży kraj jednak....
O przedwiośniu to widać wyraźnie.

Dolny Śląsk już bez śniegu i w pełni wiosenny. Słońce zachęca zieloność do rychłego pokrycia drzew, krzewów i wszelkich odkrytych powierzchni.

Mazowsze wytapia się spod burej - już teraz - choć jeszcze niedawno śnieżnobiałej - pokrywy. Nie jest to najpiękniejsza pora...zanim przyjdzie wiosna, trzeba będzie oglądać wyłaniające się spod śniegu efekty ludzkiej głupoty. Bezlitośnie przyroda obnaża wszystkie porzucone w zaspach butelki, puszki i torebki, nadgniłe papierki oraz zwyczajnie podrzucone pod sąsiedzkim płotem ("bo w śniegu nie widać a wiosną sąsiad-frajer posprząta, po co będę płacił za wywóz").
No i dziury w jezdni wyłażące spod śniegu jak grzyby po deszczu.... Nie wiem, czy Otwock jest reprezentacyjną mieściną dla ogólnopolskiej sytuacji, ale jest ci u nas DRAMAT w tym temacie. Inaczej tego nazwać nie można. Dziś rozczuliłam się po prostu, kiedy na trzystumetrowym fragmencie ulicy, gdzie spod nielicznych wyasfaltowanych fragmentów wyziera nie tylko przedwojenny bruk(zapewne zabytkowy - ale o tym w innej notce), ale i zwyczajny piasek (co oznacza, że dziura ma ze 30 cm głębokości i można w niej stracić zawieszenie, a już z całą pewnością ochlapać przechodnia, jeśli się w nią wpadnie znienacka), zobaczyłam TRZY (tak, tak, trzy!) biało-czerwone słupki, mające oznaczać, że "oto dziura załatana". Mamy więc o trzy dziury mniej na drodze. Chwała Panom Drogowcom!

A Roztocze? Tereny na południe od Lublina jeszcze w całości pokryte śniegiem - na polach aż po horyzont biało, bieluśko. Tylko błoto na drogach gruntowych daje znać, że zima jednak zbiera się do odejścia.

sobota, 27 lutego 2010

Dzieci miejskie - dzieci wiejskie

Nadal widać różnicę, mimo powszechnej obecności w domach internetu, telewizji cyfrowej i pootwieranych okien na świat. Mam wrażenie, że dwadzieścia parę lat temu, kiedy to ja biegałam po polach z moimi kuzynkami, było dokładnie tak samo, jak obecnie.

Dzieci miejskie - wszystkomające i wszystkowiedzące.
Dzieci wiejskie - mające tylko naturę, a wiedzące tak naprawdę dużo więcej, niż miejskie.
Dzieci miejskie - zmanierowane i znudzone.
Dzieci wiejskie - ciekawe świata.
Dzieci miejskie - przedwcześnie dorosłe na internecie i kolorowych gazetkach.
Dzieci wiejskie - przeżywające swoje dzieciństwo powoli i należycie (choć nieświadomie) się nim delektujące.

Różnica jest w podejściu do świata. W związku z tym, że dla dzieci wiejskich (i nie mówię tu o podmiejskiej wsi, gdzie od cywilizacji dzieli kilka przystanków autobusem - mówię o PRAWDZIWEJ WSI na wschodzie Polski, gdzie samochodem jedzie się po dziurawej drodze dwadzieścia minut od drogi powiatowej, a najbliższe miasto wojewódzkie jest w odległości ponad stu kilometrów) każda wycieczka jest atrakcją, chcą z niej wynieść jak najwięcej, poznać kawałek nieznanego im świata. Nie jest to okazja do powygłupiania się z kolegami czy pojęczenia rodzicom, że to nuuuda. Bo to wcale nie jest nuuuda! Oni zadają pytania, chcą zobaczyć więcej i więcej- nie jęczą na każdym rogu, że już dość, że bolą je nogi, że chcą jeść, pić, siku. Sprawia autentyczną przyjemność to, że widać ich zainteresowanie, że pamiętają to, co się do nich mówi, że słuchają.
No i - nie do zapomnienia - ich pracowitość, chęć pomocy w domowych obowiązkach, samodzielność.

A poza tym - to zwyczajne dzieciaki - jakby im pozwolić, przesiedziałby cały dzień przed komputerem czy telewizorem. Z tą różnicą, że odczepiane od wirtualnego świata, natychmiast znajdują sobie zajęcie w realnym. A moje, miejskie Potomki chodzą i jojczą, że nuda ich zabija.

Fakt, nie same zalety ma wychowanie wiejskie. Na przykład - stosunek do zwierząt. Nie do pomyślenia dla mnie, żeby dziecko opowiadało jako śmieszną anegdotę historyjkę o tym, że podczas koszenia kurczak wpadł pod maszynę, która obcięła mu nóżki i tak głośno zabawnie wrzeszczał....Ale wiadomo - na wsi zwierzęta są traktowane zupełnie inaczej. Jakież było zdziwienie całej Trójki, że nasze psy nie pożerają nikogo, bo przecież wiadomo - duży pies jest po to, żeby gryźć.

Druga sprawa - uczestnictwo dzieci w życiu otoczenia. Na wsi opowiada się otwarcie, przy stole (i przy dzieciach, naturalnie) o tym, co tam słychać u sąsiadów - niezależnie od tego, czy jest to opowieść o nowym dziecku, czy o tym, że Staszek od Kowalczyków się powiesił a Agnieszka, ta od Michałkowskich, to nie ma jeszcze osiemnastki a już z brzuchem chodzi. Wieś żyje takimi wiadomościami - cały czas, mimo powszechnego dostępu do sensacji z całego świata, ciekawe jest, kto z sąsiedztwa na co umarł, gdzie szykuje się ślub a gdzie rozwód.

Myślę, że w dzielnicy, do której trafiłam niechcący, zaślepiona miłością do mojego domku, też pokutuje wiejski styl. Dlatego nigdy nie będę tu u siebie, zawsze będę obca.

I na koniec ciekawostka opowiedziana przez trzynastolatka:

" - i wiesz wujek, ja musiałem temu facetowi kombajna odpalić!!! bo on - trzydzieści pięć lat - i nie umiał go odpalić - wyobrażasz sobie??? toż to wstyd!" - tu Jonatan zawstydził się srodze, bo kombajna - jako żywo - w swoim życiu nigdy nie odpalał.....

piątek, 26 lutego 2010

Zabytek

Otwock ma być zabytkiem. W dużej części. Razem z ulicami, skwerkami, drzewami....
Nie śmieszyłoby mnie to wcale, gdyby i mój dom miałby się znaleźć w obrębie zabytkowego rewiru. Ale szczęśliwie nie znalazł się. Mogę się więc pośmiać. Gorzko.

Otwock ma (jak można przeczytać na stronie Urzędu Miasta) 21 obiektów zabytkowych i 160 objętych nadzorem konserwatora. Wśród nich kilka, które jakoś dobrego świadectwa konserwatorowi nie wystawia.....

1. Marniejąca willa Julija, która - jeszcze parę lat - i rozsypie się w ceglastoczerwony pył.








2. Marniejący pensjonat Gurewicza, okrzyknięty największą drewnianą budowlą w Europie. Jest sobie, ale chyli się ku upadkowi i jakoś nikt z urzędu konserwatora nie kwapi się, żeby go ratować. Ba! Pani Konserwator, na słynnym spotkaniu z mieszkańcami, na zarzuty odnośnie opieki nad tym budynkiem odpowiedziała z uroczym uśmiechem, cytuję: "opowiadacie dyrdymały".



3. Budynki stacji kolejki wąskotorowej (w dwóch miejscach Otwocka) - jeden z fantazyjnie i bez szerszej koncepcji wymienionymi oknami, drugi pomalowany na najbardziej wymyślne kolory, z podoklejanymi niezliczonymi komóreczkami.


4. Kilka zaniedbanych drewniaków i modernistycznych pałacyków w opłakanym stanie.












Tak wygląda ochrona zabytków w naszym mieście. Jak sądzę - nie odbiegamy od średniej krajowej. Pani Konserwator za punkt honoru obrała sobie walkę z oknami plastikowymi w zabytkowych obiektach. Jest to przykład na to, jak bardzo ma klapki na oczach ta biedna kobieta. Jakby rodzaj okna miał świadczyć o zabytkowości....Przecież chodzi o WYGLĄD, nie o MATERIAŁ. Nikt, dosłownie NIKT nie wie, że okna w naszym domu są plastikowe. A są. Dlaczego? Dlatego, że cena okien drewnianych była zaporowa, zaś plastikowe są wizualnie nie do odróżnienia od drewnianych. Czy Pani Konserwator ma fundusz na okna drewniane i zasponsoruje wymianę mieszkańcom domów w zabytkowych dzielnicach? Pewnie nie....bo na wprost zadane pytanie, odpowiada wymijająco.

A już tendencyjność Gazety W. w przedstawianiu problemu jest przerażająca. A gdzie dziennikarska bezstronność? Gdzie wsłuchanie się w głos "drugiej strony"?

http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,95190,7610694,Precz_z_zabytkami_Otwocka_.html

Zacytuję rozpaczającego Pana Majewskiego:

"Gdy spaceruję po Otwocku i mijam opuszczone budynki - takie jak Sanatorium Gurewiczów - ręce mi opadają."

Mnie też ręce opadają. Każdego dnia. Nie tylko na widok "Gurewicza", ale i na widok każdego rozpadającego się drewniaka, na wieść o każdym pożarze.....Ale, Panie Majewski - "Gurewicz" jest w rejestrze zabytków!!! I to od dawna! Proszę sprawdzić: numer 937. Dlaczego więc pretensja do władz miasta i mieszkańców, że "nie chcą zabytków"?

Uznanie za zabytkowy terenu sporego miasta, zajmowanego przez 60% mieszkańców, spowoduje wyłącznie pogrążenie tegoż miasta w chaosie. Spowoduje obudzenie się "niezidentyfikowanych podpalaczy" - kogo będzie stać na remont ZABYTKOWEGO drewniaka? Wiem, bo remontowałam ZWYKŁY drewniak - i przy kupnie bacznie zwracałam uwagę na to, żeby nie był wpisany do rejestru. Dlaczego? Bo powszechnie wiadomo (i nie jest to plotka ani urban legend), że konserwator nie jest po to, żeby ratować zabytki, ale po to, żeby rzucać kłody pod nogi właścicielom.
Tu już nie ma co ratować "układu ulic" - bo już nie ma w nim nic zabytkowego. Reprezentacyjna ulica Kościelna, "otwockie Krupówki" po jednej stronie ma: trzy drewniane, dobrze utrzymane domy i ....pięć paskudnych willi z lat siedemdziesiątych, po drugiej stronie: dwa drewniane, dobrze utrzymane domy, jedną ruinę, jeden nadpalony drewniak, nowe osiedle (z elementami stylu świdermajer) i podrzędną restaurację (budynek z lat siedemdziesiątych). Trzeba się było obudzić 20-30 lat temu, kiedy Otwock miał szansę zachować miano uzdrowiska, kiedy w miejscu sanatoriów nie straszyły porastające lasem ruiny.
Fakt, władze miasta nie popisują się energicznymi działaniami na rzecz ożywienia Otwocka i ocalenia resztek jego pierwotnego charakteru - tu Pani Konserwator ma rację. Ale to, co ona proponuje, jest skazaniem miasta na popadnięcie w ostateczną ruinę. Jak "Gurewicz". Jak "Julija".
Zła jestem, zła na ludzką głupotę, na głupotę urzędników, na głupotę dziennikarzy, którzy o tym piszą. Tylko mieszkańcy wychodzą z twarzą z tej potyczki. Mimo tego, że prawdopodobnie większości z nich chodzi o własne dobro, nie o zachowanie drewnianej architektury.

czwartek, 25 lutego 2010

Wycieczka

Wycieczka z Seniorem Rodu, beze mnie. Trza zapewnić prowiant, Senior zapewni rozrywki dla ducha.

Żelki - paczka, herbatniki - paczka, banan - sztuka, soczek - butelka. Może po kanapce? Niekoniecznie mile widziana, za to pożywna.

Wszystko razy pięć, bo Pożyczone jadą z Seniorem, Gryzelda jedzie z klasą, a Gburek co? Ma być poszkodowany tylko dlatego, że ma zwyczajne lekcje?

W taki oto sposób pozbyłam się zielonego papierka. Chyba nieco bardziej racjonalnie niż Gburek zadysponował swoim, czyniąc niezamierzoną jałmużnę......

Pożyczone wróciły pełne wrażeń i zadowolone. A i Senior jakiś taki bardziej żwawy. To najważniejsze.

środa, 24 lutego 2010

Pięcioro dzieci i "coś"?

Ten znak zapytania dotyczy wyłącznie "cosia". Pięcioro dzieci stało się faktem w mym domu.
Uwijam się od niedzieli w tym tumulcie i staram się, jak mogę, żeby żadne "coś" nam się nie przytrafiło - to mogłaby być dla mnie przysłowiowa kropla przepełniająca czarę. Mam bowiem wrażenie, że funkcjonuję w trybie: "oby do soboty", jadąc na zapasach wrodzonego optymizmu: "na pewno będzie ok!"

Skąd mam pięcioro dzieci?
Dwoje własnych - to jasne.
I troje Pożyczonych, na ferie.
Nie wiem, co we mnie wstąpiło te pół roku temu. Byłam sobie na wakacjach, daleko od domu, nocowałam u mojej rodziny, gdzie są dzieci, sztuk trzy, chłopcy lat 11 i 13, dziewczę lat 15. Nie utrzymuję specjalnie intensywnych kontaktów z tą Rodziną - owszem, za czasów mojego dzieciństwa, bywałam tam w każde wakacje. Ale potem? Jakoś tak wyszło, że widywaliśmy się raz na dwa - trzy lata. W sierpniu zeszłego roku, zwiedzając z Potomkami Roztocze, postanowiłam się zatrzymać na nocleg. Potomki wsiąkły absolutnie w wioskowe klimaty. A mi zrobiło się głupio, że zawsze to ja się zwalam do Rodzinki, dostaję jeszcze na wynos "płody rolne", a sama od siebie nie daję nic. I obiecałam kuzynostwu, że zabiorę ich na ferie "do miasta".
Nie wzięłam pod uwagę kilku rzeczy:

1. że Jonatan wyjedzie na wygnanie (to on znajduje zawsze wspólny język z obcymi dziećmi, ja mam go tylko z własnymi)
2. że dwukrotna jazda "tam i z powrotem" w warunkach zimowych jest nie lada wyczynem
3. że Potomki będą miały ferie w innym terminie
4. że Gnom Zielony będzie stał we warsztacie
5......................................(tu miejsce na parę innych Rzeczy, Których Nie Wzięłam Pod Uwagę)

Ale - słowo się rzekło i mimo tego, że im bliższy był termin przywiezienia Kuzynów, tym bardziej rzedła mi mina, wreszcie nadejszła ta chwila: Kuzynostwo jest ci u nas. Mam pięcioro dzieci. Od niedzieli do soboty.

O, Matki Pięciorga Dzieci - chwała Wam! Już wiem, jak smakuje wielodzietność i niechętnie chyba chciałabym jej posmakować (chociaż naiwnie łudzę się, że SWOJE to jednak co innego niż POŻYCZONE). Analizując za i przeciw, doszłam do wniosków następujących:

1. dzieci byłyby w różnym wieku, miałyby różne potrzeby (to na plus, czy na minus?)
2. większość chodziłaby do jakichś placówek (ale co robić z takimi w wakacje???)
3. nie pobłażałabym tak, jak pobłażam Pożyczonym, bo nie byliby tu na wypoczynku
4. sama bym je wychowywała od małego, więc wiedziałabym, czego mogę od nich wymagać
5. nie ma mowy, nie dałabym rady z codziennym gotowaniem, praniem, sprzątaniem i sprawdzaniem lekcji, prowadzaniem do lekarzy i ZAPAMIĘTYWANIEM, któremu jakie leki....


No i - na niekorzyść Potomków oraz ku memu wstydowi - Pożyczone są dużo lepiej przygotowane do życia. I grzeczniejsze. Mimo tego (a właściwie - właśnie DZIĘKI temu), że ich Rodzice są na co dzień ciężko zapracowani w gospodarstwie i nie mają czasu, jak ja, żeby się tak cackać z potomstwem. Robić kanapeczki, płateczki, wciskać do głowy formułki grzecznościowe i głaskać po włoskach za każdą dobrą ocenkę w szkole (a uczą się rewelacyjnie, cała trójka!) - ocenkę zdobytą oczywiście nie dzięki temu, że mamusia czy tatuś dopilnowali, czy aby dziecię nauczyło się do sprawdzianu. Może to jest sposób? Zamknąć się na potrzeby dzieciarni, jak same o siebie zadbają, to wyżyją, jak nie - to trudno, powie się: "słabowite było" i zrobi się następne. Spodziewałam się, że dostanę dzieci kompletnie dzikie, nienauczone cywilizowanych zachowań i rozbrykane. Mam fajne, spokojne, ciekawe świata dzieciaki. Dnie upływają nam na zwiedzaniu i poznawaniu Stolicy. Fakt, pod wpływem moich Potworów, Pożyczone zamieniają się w Bestie. Ale póki Moi w szkole - panuję nad sytuacją. Tylko na popołudnia muszę wymyślać COŚ, co uniemożliwia wywalenie domu do góry nogami. Jeszcze trzy popołudnia, dam radę, dam radę, dam radę, dam, radę, dam radę, dam radę, dam radę, dam radę, dam radę, dam radę..................................................................................

wtorek, 23 lutego 2010

Tydzień....

Tylko tydzień minął od dnia, w którym wykonałam zdjęcie, widniejące u góry......
Tydzień, a krajobraz zmienił się diametralnie.
Dobrze, że na osłodę dostajemy zapach wiosny i śpiew ptaków, inaczej trudno byłoby znieść brzydotę, która wyłania się spod poszarzałej pierzyny.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Zielony Gnom a Sprawa

Będę Go odbierać z warsztatu.
Wkrótce.

Znowu ma Prawie Wszystko Nowe.
Do następnego razu, kiedy okaże się, że Jednak-Jeszcze-Nie-Wszystko-Mu-Wymieniliśmy.

Kwota za naprawę wysokości X, która wydawała nam się początkowo astronomiczną, okazała się zaledwie szacunkową, ostatecznie zaś wyszło pięć razy więcej.

I pomyśleć, że kiedy Go kupowaliśmy, TYLE właśnie wydaliśmy na same opony, żeby był PIĘKNY.
I jakoś WTEDY nas to specjalnie nie zdenerwowało, bo przecież będziemy mieć PIĘKNE autko. I nie musieliśmy od ust sobie odejmować, żeby mu te opony zapewnić. A teraz, cóż....wniosek jest jeden: lata posiadania Land Rovera, każdego mogą doprowadzić do finansowej ruiny.....

niedziela, 21 lutego 2010

Oooostatnia

Prześladuje mnie moja ślamazarność.
Czasami.
Bo tak naprawdę to chyba nie jestem z natury aż tak powolna.....

Ostatnio przypomniał mi się koszmar z pierwszej klasy podstawówki, kiedy to miałam ORYGINALNY tornister. Bo Tata chciał, żebym wyróżniała się z tłumu. I wyróżniałam się - a jakże! Obiecałam sobie wtedy, że nigdy nie pozwolę, żeby moje dzieci wyróżniały się z tłumu.

Mój ORYGINALNY tornister nie miał zatrzaskowego zapięcia na odblaski, miał skórzane klamerki, sztuk dwie. Rozpiąć i zapiąć to badziewie, to był horror. Miałam do wyboru - chodzić z rozpiętym tornistrem, albo wychodzić z klasy ostatnia. A że nie uśmiechało mi się gubienie książek (obłożonych w ORYGINALNE okładki z kalendarza ściennego) ani śniadania (w ORYGINALNEJ torebce śniadaniowej - sąsiad przywiózł ze Szwecji, nikt takich nie miał), starannie zapinałam tornister, dzięki czemu zawsze, ale to zawsze wychodziłam z klasy na końcu.

A przypomniało mi się to po kolejnym aerobiku, z którego wyszłam ostatnia. Mimo tego, że żadnego tornistra nie miałam.

sobota, 20 lutego 2010

uciekające stronki

Nie nadążam.
W przestrzeni miejskiej atakują mnie adresy stron www. Są umieszczane na bilboardach, samochodach, reklamach - przelatują mi przed oczami i - nawet jeśli zdążę je przeczytać - giną w mrokach mojej niepamięci.

Jaki jest więc sens zamieszczania adresów stron www wszędzie? Przecież normalny człowiek nie ma w głowie książki adresowej, do której mógłby wpisywać na bieżąco wszystkie interesujące go linki. Bo notatnik to zdecydowanie mało wygodna forma, szczególnie, jeśli prowadzi się samochód....

piątek, 19 lutego 2010

przezroczystość

Nie mam pamięci do twarzy. Z natury.

Jednak są osoby, których nie pomylę z nikim innym, nawet jeśli widzę je drugi zaledwie raz.

Owszem - więcej jest osób, które po raz dziesiąty muszą mi pierwsze powiedzieć "dzień dobry", bo ich nie kojarzę, niż tych, które sobie zapamiętuję. Albo są osoby, które spotkane w innym miejscu niż zazwyczaj, wywołują u mnie nerwową gonitwę myśli: "znam, znam, tylko SKĄD?". Ale tu już mam zadanie ułatwione, bo skoro ZNAM, znaczy - powinnam pozdrowić, choćby skinięciem głowy. Bo - znając własną przypadłość - lepiej powiedzieć "dzień dobry" o jeden raz za dużo, niż o jeden raz za mało.

Są chyba osoby obiektywnie charakterystyczne wizualnie - nie do zapomnienia od pierwszego wejrzenia. Są osoby, które dla człowieka X będą charakterystyczne i niezapomniane, dla człowieka Y na tyle przeciętne, że niezauważalne, przezroczyste. Ot, chociażby różne rasy ludzkie. Dla przeciętnego osobnika rasy białej, osobnicy rasy żółtej są do siebie podobni. Tamci zaś twierdzą, że nie, absolutnie, to właśnie "biali" są wszyscy tacy sami. Myślę, że to samo działa wewnątrz ras - jest jakiś określony typ urody, która pewnym ludziom "się nie zapamiętuje". I dla każdego jest to inny typ urody.

Jako człowiek dotknięty przypadłością pt. "niepamięć do twarzy", wiem, o czy mowa - nie raz i nie dwa zdarzało mi się nie rozpoznawać kogoś na ulicy. Przechodziłam nad tym do porządku dziennego - trudno, zdarza się.

Do czasu, kiedy sama nie zostałam Nierozpoznana.

W zamierzchłej przeszłości, w mrocznych czasach podstawówki, pojechałam na obóz harcerski. Prześwietny. Najlepszy ze wszystkich, na których byłam.

Kadra była wspaniała - pomysłowa, z zasadami, będąca grupą przyjaciół i jednocześnie potrafiąca tą przyjaźnią dzielić się z maluczkimi. Jak to bywa - panny 14 - letnie podzieliły się sympatiami - część była za druhem J., część za druhem A.

Ja stałam jakoś tak pośrodku, nie potrafiwszy się zdecydować.

Obydwaj druhowie mieli w nosie nasze szczeniackie podkochiwanki i profesjonalnie traktowali nas jak dzieci. Po obozie spotykaliśmy się kilka razy grupą, przy ognisku, żeby powspominać miłe chwile.

Minęło parę lat. Druha A. spotykałam na ulicy, mówiliśmy sobie "cześć". Druh J. zniknął z miasteczka.

Pewnego razu, w parkowej piaskownicy, spotkałam druha J. I ja i on byliśmy z drobnym potomstwem - po entuzjastycznym powitaniu - jak to z kimś z dawna niewidzianym, acz sympatycznie wspominanym ("czeeeść, co tam u Ciebie?"), zaczęłam kurtuazyjną piaskownicową rozmowę o dzieciach.

Druh J. przesiadł się na sąsiednią ławkę i zatopił w lekturze. Demonstracyjnie. Z miną: "wariaci mnie tu zaczepiają".

Pech chciał, że teraz nasze dzieci chodzą razem na basen i do szkoły muzycznej.

Druh J. nadal mnie nie zauważa. Demonstracyjnie.

Głupio.

Głupio, bo jednak spędziliśmy w grupie 3 tygodnie wakacji A.D. 1988

Bo potem spotykaliśmy się w węższym gronie, już po powrocie...Bo druh A., druh I. oraz druhna B. rozpoznają mnie bez problemów.

Ale odkąd zrozumiałam, że niektórzy ludzie są dla nas przezroczyści, jakoś pogodziłam się, że druh J. mnie nie zauważa. Niemniej jednak głupio czuję się, kiedy znajomy człowiek patrzy na mnie jak na powietrze.

Może po jakimś czasie, spędzonym w basenowej i szkolnomuzycznej poczekalni, zacznie mi mówić "dzień dobry" z racji "znajomości przy dzieciach". Na razie jestem mu obca. Jak kilkanaście osób, które są obce dla mnie, mimo tego, że im się wydaje, że powinnam je znać....

Cenne jest to, że teraz wiem, jak one się czują, kiedy to ja ich nie rozpoznaję.

czwartek, 18 lutego 2010

Lindqvist kontra Meyer kontra Clare

Zostanę ogłoszona świętą patronką moli książkowych. Za anielską cierpliwość mnie to wyróżnienie spotka.

Przez to, że Gryzelda ma ciągoty ku wampirom, jestem notorycznie zmuszana do cenzurowania lektur przeznaczonych dla - starszych nieco - panienek. Czytam, zanim dam jej do ręki, sprawdzając, czy aby nie ma tam treści nieodpowiednich dla jedenastoletniego oka. Odkąd moja Przyjaciółka nie zdążyła ocenzurować jednej z Modnych Powieści o Wampirach, mam się na baczności: jej dwunastoletnia córka ze szczegółami wyedukowała się w zakresie preferowanych przez autorkę książki sposobach zabawy z mężczyznami. Jak również z bogato rozwiniętym nazewnictwem tegoż tematu, niekoniecznie literackim.

Toteż z zaciśniętymi zębami brnę przez kolejne tomy.

Sagę "Zmierzch" mam już za sobą. Jakoś tak bez zgrzytów mi się przyswoiła - nie licząc oczywiście nieudolności i błędów językowych. Oraz - z tomu na tom - coraz większej rozwlekłości i potwornej nuuuudy. Zaś w ostatnim tomie - niestrawnej wręcz cukierkowatości. Pewnie gdybym została zmuszona do przeczytania po raz drugi (o bogowie - nie każcie mnie!!!), błędów i wypaczeń znalazłabym cały worek - przyznaję, że czytałam pobieżnie i "aby szybciej".

Teraz nadszedł czas "Darów Anioła". Wiem, że MUSZĘ przeczytać, bo już pojawiły się jakieś kontrowersje...Ale - litości! Toż to jest marna kopia "Zmierzchu" - łącznie z modą na dziwne sformułowania. Przeczytałam 100 stron i już wiem, że główna bohaterka będzie równie często "piorunować wzrokiem", jak Edłord - Wampir ze "Zmierzchu" "uśmiechał się łobuzersko".

Powyższy tekst naszkicowałam sobie bodajże przedwczoraj. A dziś obejrzałam szwedzki film o tematyce wampirzej, na który się już od dawna "czaiłam", mianowicie "Pozwól mi wejść".

No i wpisuje mi się on w tematykę niniejszego posta - jeśli "Miasto Kości" jest popłuczynami po "Zmierzchu", to "Zmierzch" jest popłuczynami po literackiej bazie tegoż filmu - książce szwedzkiego pisarza, Johna Ajvide Lindqvista " - Wpuść mnie" . Mało tego, że eksploatowany jest ten sam pomysł uczucia między człowiekiem a wampirem, to jeszcze pewne wydarzenia, sceny, powiedzenia, całe zdania nawet! - zasłyszane w filmie, znałam wcześniej ze "Zmierzchu". Ale cóż, tutaj są one na swoim miejscu - kiedy sprawa dotyczy dwunastolatków - zupełnie inaczej brzmią w ustach dziewiętnastolatków. Nie wiem, jak to było w rzeczywistości - Wikipedia podaje, że tłumaczenie szwedzkiej powieści na angielski wyszło później, niż powstał "Zmierzch". Powieści jeszcze nie czytałam - teraz już zaczynam jej poszukiwania, ale jakieś takie wewnętrzne przeświadczenie mam, że przy pustym i powierzchownym "Zmierzchu", szwedzka powieść zaskoczy mnie świeżością, a bohaterowie będą z krwi i kości, a nie z drewna.

Jeśli już muszę porównywać "Zmierzch" z "Pozwól mi wejść" - dużo przyjemniej jest obcować z historią, czy to filmową, czy ksiązkową, jesli bohaterowie są żywi i wzbudzają sympatię. Pani Meyer "zabiła" jedynego bohatera, który miał szansę na moją sympatię - wilkołaka Jackoba, czyniąc z niego tępego wyznawcę drewnianej Belli. Nie wiem, jak to się stało. W jaki sposób bohater może przejść AŻ TAKĄ przemianę....Szwedzki film ma to "coś", czego brakuje amerykańskim - książce, a w szczególności filmowi.

środa, 17 lutego 2010

Środa Popielcowa

Bohaterem dnia zostaje Gburek.
Dostałbył zielony banknot, celem opłacenia szkolnych obiadów.
Obiadów nie opłacił, banknot zgubił.

Brawo Ten Pan - za jednym razem zrealizował wszystkie trzy wielkopostne zalecenia - jałmużnę (się ktoś ucieszy stówką leżącą w śniegu, nieprawdaż?) i post (poważnie zastanawiam się, czy wydać kolejną stówkę na zatracenie - może obiadów w szkole nie będzie tym razem?).

Trzecie zalecenie - modlitwa - mimo tego, że żarliwie przez Gburka odprawiana - nie pomogła w odnalezieniu zaginionego banknotu.

Myślę, że już może być Wielkanoc, Wielki Post mamy zrobiony.
Tylko ten śnieg......

wtorek, 16 lutego 2010

"Ku pokrzepieniu serc...."

Zmieniłam design bloga na bardziej adekwatny do pory roku. Nie wiem tylko, czy wobec powszechnego negatywnego nastawienia do zaokiennej aury, nie spowoduję tym posunięciem zbiorowej ucieczki Czytelników.

Ale za to Zwierzęta są widoczne.....

poniedziałek, 15 lutego 2010

Królewna Śnieżka

Chwyciłam dziś za łopatę, przypominając sobie najrzadziej używane przekleństwa. Tuż po mojej wczorajszej okołopołudniowej walce z białym żywiołem, wieczorem ZNOWU stwierdziłam wzrokowo silne opady. A rano stwierdziłam, że pług przejechał był po mej uliczce, totalnie niwecząc - do spółki z Białym Paskudztwem z Nieba - moje wysiłki, zmierzające do utrzymania przydomowego parkingu w stanie przejezdnym.
Postanowiłam demonstracyjnie tego nie zauważać. Wyjechałam z parkingu z niejakim trudem, ale skutecznie. Po załatwieniu Spraw i Obowiązków, powróciłam, wbiłam się w parking - nadal zaśnieżony, acz dużo bardziej namoknięty (odwilż, Panie - zatopi nas jak nic!) i tkwiłam w domu aż do następnego wyjazdu. W tym miejscu Natura postanowiła upomnieć się o swoje i powiedziała: "nie odśnieżysz - nie pojedziesz!" - poprzez unieruchomienie mojego autka wśród śniegów i lodów. Z pomocą życzliwych sąsiadów, wykopałam się, złorzecząc straszliwie pod adresem pługa, który mi to zrobił.
Po powrocie zaś, przy akompaniamencie Bardzo Brzydkiej Mruczanki, jęłam odśnieżać miejsce dla samochodu, żeby nie powtórzyć wcześniejszej zimowej przygody. Stwierdziłam przy tym z całą bolesnością (a jutro moje mięśnie mi to potwierdzą), że śnieg namoknięty jest zdecydowanie bardziej ciężki, niż śnieg zamrożony. A już śnieg odgarnięty przez pług, to jakiś specjalny rodzaj śniegu jest - jedna łopata waży z pięć ton i każda następna o pół tony więcej od poprzedniej.

Ciekawe, czy Królewna Śnieżka musiała Krasnoludkom odśnieżać las w czasie zimy.....

Ale cóż..... każdy ma taką Królewnę Śnieżkę, na jaką zasłużył, Drogi Jonatanie. Twoja Królewna Śnieżka, odziana w kraciastą, roboczą bluzę, przerzuca hałdy śniegu jak mały buldożer. A już wściekła Królewna Śnieżka ma siłę co najmniej trzech buldożerów. Strzeżcie się o Wy, odpowiedzialni za opady śniegu! Strzeżcie się o Wy, odpowiedzialni za zwrócenie łyżki spychacza na stronę Domku Królewny Śnieżki!

niedziela, 14 lutego 2010

Walentynki

Walentynowo - Ostatkowo umówiłam się z Dawno Niewidzianymi Znajomymi, celem sporządzenia i konsumpcji faworków. Przy czym, sprawiedliwie przyznam, że ja głównie konsumowałam, oddając przywilej sporządzania Osobom Kompetentnym. Gryzelda sypała ttaką ilość cukru pudru, że trzeba ją było hamować - istniało zagrożenie, że nie wydobędziemy faworków spod warstwy białego puchu. Gburek popisał się bon motem, stwierdzając, że jeśli posypie mi głowę cukrem pudrem, będę miała Ostatki i Popielec w jednym. Dzieci Gospodarzy dzilnie współpracowały przy wykrawaniu i smażeniu. Koty przechadzały się między nami z godnością. Rozmowa się toczyła. Było ciepło, miło i przytulnie.

Ale zanim znaleźliśmy się w tak doborowym Towarzystwie, musiałam zmierzyć się z Zimą Tysiąclecia: u nas, na prowincji, miejsca parkingowe są dostępne, ponieważ sami je sobie odśnieżamy. W Mieście Stołecznym miejsc parkingowych nie ma, ponieważ każdy liczy na to, że ktoś - u diabła - powinien to miasto odśnieżyć.

Dojechawszy więc w pół godziny - poprzez śniegi - na miejsce, następne trzydzieści minut poświęciłam na jeżdżenie po osiedlowych uliczkach w poszukiwaniu stosownego miejsca, gdzie mogłabym - nie wadząc nikomu - zostawić moje autko. Niestety - mogłam jedynie podziwiać finezyjne góry śniegu i zwały śniegu oraz kupy śniegu i pagórki śniegu. Miejsc parkingowych w tym białym kłębowisku nie stwierdziłam, pomimo licznych niebieskich znaków drogowych z białą literą "P". Po pewnym czasie, kiedy to zaliczyłam już zabłądzenie na osiedlowej uliczce, która niespodziewanie i płynnie przeszła w chodnik, pomyślałam sobie, że poszukam parkingu płatnego - ten powinien być chyba przynajmniej odśnieżony....Niestety - nawet płatny parking oznaczał dla mojego osobowego samochodu zakopanie się i utknięcie w zaspie (bo gdzie jest Land Rover w tych trudnych pogodowo czasach? no gdzie jest? wciąż w WARSZTACIE!). Szukałam pracowicie dalej, co nie jest procederem łatwym, jeśli nie zna się Terenu, a do tego Teren jest pokryty dość gruntownie śnieżnymi pagórami. Myślę, że nawet w lecie mogłabym mieć pewien problem z zaparkowaniem, a tu Straszna Zima!
W końcu, w akcie desperacji, podjechałam pod sam blok, z myślą, że jeśli tam nie znajdę (w co mało wierzyłam), to pojadę pod najbliższe centrum handlowe, porzucę tamże samochód i wrócę na miejsce autobusem. Tak, byłam gotowa to zrobić. Z niemałym zdziwieniem zarejestrowałam za blokiem niewielki placyk, z zaparkowanymi pięcioma samochodami i - nie wierzyłam własnym oczom! - jednym miejscem w sam raz dla mnie: pomiędzy zaspą, a innym samochodem. Nie powiem, nie było łatwo wmanewrować auto w to miejsce. Gburek dzielnie mi pomagał. Widziałam, że tuż za moim samochodem jest odśnieżony chodnik, stanęłam więc tak blisko zaspy, jak to tylko możliwe (ledwie otwierały mi się drzwi), byle zrobić przejście dla ewentualnych pieszych. Nie mam w zwyczaju utrudniania życia innym. Wydobyłam się z samochodu, sprawdziłam, czy nie zastawiam wyjazdu pozostałym parkującym i poszliśmy.
Po dwóch godzinach radosnej twórczości kulinarnej, z akompaniamentem pogaduch oraz - ostatecznie - radosnej konsumpcji, byliśmy zmuszeni pożegnać Miłe Towarzystwo i oddalić się do domu.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zastaliśmy samochód z połamanymi wycieraczkami....
Zdenerwowałam się bardzo, bo Jonatan miał rankiem zaplanowaną 400-kilometrową podróż tym autem. W taką pogodę bez wycieraczek.....Sprawdziłam, czy nie wystają żadne druty, które mogłyby porysować szybę i czy wycieraczki spełniają chociaż częściowo swe funkcje - mechanizm działał, tylko pióra były uszkodzone. Kiedy odśnieżałam szyby, podszedł do mnie Pan Dziadek z Dobrym Słowem: "trzeba było nie zastawiać chodnika". No rzeczywiście - po bacznym rozejrzeniu się stwierdziłam, że za zaspą po lewej, w której pieczołowicie zaparkowałam, żeby zrobić przejście dla pieszych po prawej stronie, jest odgałęzienie chodnika, które zatarasowałam NIECHCĄCY tyłem. Zdołałam powiedzieć tylko: "nie jestem stąd, przepraszam"...i odjechałam, byle prędzej.
Całą drogę, walcząc ze śniegiem, zastanawiałam się, jak bardzo wrednym i perfidnym oraz sfrustrowanym trzeba być, żeby tak zniszczyć czyjąś własność...
Po dokładnych oględzinach okazało się, że oprócz połamanych wycieraczek, mamy też gustowną rysę przez cały bok samochodu. W tym momencie kwestia wycieraczek zmalała do nieznacznego problemiku. A my nabyliśmy kartę stałego klienta u Pana Lakiernika.

Ostatkowe faworki z Przyjaciółmi - bezcenne.
Za naprawę auta zapłacisz kartą Visa.

To się nazywa polska gościnność....bo po rejestracji można było odczytać, że nie jestem miejscowym wyjadaczem i znawcą parkingów. A zaparkowałam na śladach innego samochodu - prawdopodobnie właśnie Osiedlowego Cwaniaka, Który Zaparkuje Wszędzie.

sobota, 13 lutego 2010

lodowiec

Lodowiec powstaje z przekształcenia pokładów wiecznych śniegów w lód lodowcowy. Gromadzący się śnieg, pod wpływem panującej temperatury, przy dużej wilgotności powietrza i pod wpływem ciśnienia nadległych warstw śniegu zmniejsza swą objętość, częściowo krystalizuje i stopniowo przekształca się najpierw w firn(forma przejściowa między śniegiem i lodem firnowym, gęstość: 0,4-0,8 g/cm3, powstaje w wyniku przeobrażenia luźnych kryształów śniegu w agregaty ziaren lodu o średnicy dochodzącej do kilku milimetrów, proces ten zachodzi podczas wielokrotnego podtapiania, a następnie zamarzania śniegu, nie bez znaczenia jest też nacisk warstw nadległych - czyli kumulującego się śniegu), a następnie w lód firnowy i lodowcowy.


Tyle definicja z internetowej encyklopedii.
Skrócona definicja lodowca, podawana nam przez geograficę, brzmiała tak: "lodowiec powstaje wtedy, kiedy jest większy przyrost śniegu niż jego ubytek".

Tak czy inaczej - chodząc po moim podwórku, zastanawiam się coraz częściej, czy mam już swój prywatny lodowiec, czy jeszcze nie. A jeśli nie, to od kiedy będę mogła się zacząć nim szczycić.

Ludzie z łopatami na ulicach przestali kogokolwiek dziwić.
Zima, Zima Tysiąclecia!

O ile - początkowo - cieszyłam się, że Potomki dostały szansę zobaczenia prawdziwej zimy, tak teraz, z każdym opadem, jestem coraz bardziej zaniepokojona: czy to aby w ogóle kiedykolwiek się stopi? Czy kiedykolwiek spod tej pierzyny wylezą trawy i kwiaty? A może zostaniemy tak na zawsze - zmrożeni? A czy jeśli jednak się stopi, jedynym naszym ratunkiem jest Arka niejakiego pan N.?

Plus jest taki, że chyba przyzwyczaiłam się do zimna - już nie kłopoczę się zakładaniem rajstop pod spodnie - jesienią temperatura około zera wywoływała u mnie dreszcze i niechęć do wychodzenia poza ciepły domek.

No i odkryłam, dlaczego Eskimosi (pardon! Inuici) mają aż tyle słów na określenie śniegu: my też mamy ich coraz więcej, na przykład: białe paskudztwo.

Ja chcę zielonego!!!!!!

piątek, 12 lutego 2010

e - mail z przeszłości

Kiedy zastanawialiśmy się nad kupnem domku i jednym z pomysłów było wyniesienie się w leśną dzicz oraz głuszę, wpadł nam w ręce poniższy mail. Jest idealny na obecne warunki pogodowe, dlatego - po zastanowieniu - odgrzebuję, mimo licznych wykropkowań. I cieszę się setnie, że jednak nie wyniosło nas w jakieś - dalekie od cywilizacji - ostępy. Jak mnie będzie kiedyś nachodziła tęsknota, będę sobie odczytywać. Na głos.


12 sierpnia
Przeprowadziliśmy się do naszego nowego domu, Boże jak tu pięknie. Drzewa wokół wyglądają tak majestatycznie. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy pokryją się śniegiem.
14 października
Bieszczady są najpiękniejszym miejscem na ziemi! Wszystkie liście zmieniły kolory - tonacje pomarańczowe i czerwone. Pojechałem na przejażdżkę po okolicy i zobaczyłem kilka saren. Jakie wspaniałe! Jestem pewien, że to najpiękniejsze zwierzęta na ziemi. Tutaj jest jak w raju. Boże, jak mi się tu podoba.
11 listopada
Wkrótce zaczyna się sezon polowań. Nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś może chcieć zabić coś tak wspaniałego, jak sarna. Mam nadzieję, że wreszcie spadnie śnieg.
2 grudnia
Ostatniej nocy wreszcie spadł śnieg. Obudziłem się i wszystko było przykryte białą kołdrą. Widok jak pocztówki bożonarodzeniowej. Wyszliśmy na zewnątrz, odgarnęliśmy śnieg ze schodów i odśnieżyliśmy drogę dojazdową. Zrobiliśmy sobie świetną bitwę śnieżną (wygrałem), a potem przyjechał pług śnieżny, zasypał to co odśnieżyliśmy i znowu musieliśmy odśnieżać
12 grudnia
Zeszłej nocy znowu spadł śnieg. Pług śnieżny znowu powtórzył dowcip z drogą dojazdową. Po prostu kocham to miejsce.
19 grudnia
Kolejny śnieg spadł zeszłej nocy. Ze względu na nieprzejezdną drogę dojazdową nie dojechałem do pracy. Jestem kompletnie wykończony odśnieżaniem. Piep**** pług śnieżny.
22 grudnia
Zeszłej nocy napadało jeszcze więcej tych białych g*****. Całe dłonie mam w pęcherzach od łopaty. Jestem przekonany, że pług śnieżny czeka tuż za rogiem, dopóki nie odśnieżę drogi dojazdowej. S*******!
25 grudnia

Wesołych P******** Świąt! Jeszcze więcej g******* śniegu. Jak kiedyś wpadnie mi w ręce ten s****** od pługu śnieżnego... przysięgam - zabiję. Nie rozumiem, dlaczego nie posypią drogi solą, żeby rozpuściła to g****.

27 grudnia

Znowu to białe k******* spadło w nocy. Przez trzy dni nie wytknąłem nosa, z wyjątkiem odśnieżania drogi dojazdowej za każdym razem, kiedy przejechał pług. Nigdzie nie mogę dojechać. Samochód jest pogrzebany pod górą białego g****. Meteorolog znowu zapowiadał dwadzieścia pięć centymetrów tej nocy. Możecie sobie wyobrazić, ile to oznacza łopat pełnych śniegu?
28 grudnia
Meteorolog się mylił! Tym razem napadało osiemdziesiąt pięć centymetrów tego białego k******. Teraz to nie odtaje nawet do lata. Pług śnieżny ugrzązł w zaspie a ten ch*** przyszedł pożyczyć ode mnie łopatę! Powiedziałem mu, że sześć już połamałem kiedy odgarniałem to g***** z mojej drogi dojazdowej, a potem ostatnią roz******** o jego zakuty łeb.
4 stycznia
Wreszcie wydostałem się z domu. Pojechałem do sklepu kupić coś do jedzenia i kiedy wracałem, pod samochód wpadła mi pier****** sarna i całkiem go rozwaliła. Narobiła szkód na trzy tysiące. Powinni powystrzelać te sk******** sarny. Że też myśliwi nie rozwalili wszystkich w sezonie!
3 maja
Zawiozłem samochód do warsztatu w mieście. Nie uwierzycie, jak zardzewiał od tej j**** soli, którą posypują drogi.
18 maja
Przeprowadziłem się z powrotem do miasta. Nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś kto ma odrobinę zdrowego rozsądku, może mieszkać na jakimś zadupiu pod Sanokiem.

czwartek, 11 lutego 2010

"Amelia"

Potomki zarządziły dziś/wczoraj oglądanie "Amelii".
Przystałam ochoczo, mimo tego, że to mój szósty raz.
Szósty, ale jednocześnie pierwszy po tym, jak TAM byłam (zupełnie przypadkowo trafiwszy na TĘ KNAJPKĘ) i TAM jadłam najlepszy w życiu camembert, popijając pysznym białym winem .

Kocham ten film niezmiennie. Mogłabym go oglądać bez przerwy, od początku do końca, albo fragmentami.

Potomki - mimo tego, że z tych moich sześciu razy widziały co najmniej dwa - nie pamiętają w ogóle, o czym film opowiada. Oglądały więc z zapartym tchem.

Jejku, jak ja się cieszę, że udało mi się TAM być. Jak dobrze jest móc realizować swoje marzenia.

I jak dobrze, że TERAZ jestem w tak bardzo INNYM miejscu mojego życia, niż wtedy, kiedy oglądałam "Amelię" po raz pierwszy. Ale TAMTEN czas, w którym byłam WTEDY, też niestety był potrzebny. Trudno to przyznać, jednak taka jest prawda - gdyby nie przeżycia z czasów królowania "Amelii" w kinach, nie byłoby jasmeen - byłaby jakaś inna kobieta w średnim wieku, ale nie jasmeen. Chciałabym, żeby ŻONA i MATKA, o której piszę w poprzedniej notce, potrafiła uwierzyć w to, że kiedyś BĘDZIE DOBRZE, ale wiem, że w tym momencie jest to niemożliwe - zbyt dobrze mam w pamięci uczucia, jakie się w takim złym czasie przeżywa.
Mogę jedynie z całych sił wierzyć w jej imieniu. BĘDZIE DOBRZE.

środa, 10 lutego 2010

jakoś tak....nijak...

Miałam wczoraj/dziś ambitny plan nadrabiania zaległości tu i ówdzie.
I nic z tego.
Ówdzie nie wyszło mi z różnych względów. Jak to zwykle: czas przez palce....
A tu....prawie mi się udało. Pewnie by się udało, gdybym zasiadła do pisania, zamiast do czytania tego, co inni napisali. Wtedy, w szczęśliwie odkrytym niedawno, blogu Dawnej Znajomej znalazłam Informację, co to wyzwoliła szereg Działań, one doprowadziły mnie do odkopania Wielu Dawnych Internetowych Znajomych, z którymi Zły Los rozłączył mnie jakiś czas temu, gdy Potomki nie były jeszcze nastolatkami.
Miło się odnajduje takie kontakty po latach. Ale wielka szkoda, że powód poszukiwań taki przygnębiający. Dlaczego takie Sytuacje dzieją się wciąż i wciąż? Nie wystarczy jeden, przykładowy występ, dla pokazania reszcie świata, że TO JEST ZŁE. Nie - z morderczą regularnością słyszy się lub czyta o tym, że ZNOWU jakaś żona i matka przechodzi przez KOSZMAR.
Pozytywne jest to, że KOSZMAR z biegiem czasu kurczy się do rozmiaru koszmarku. Da się po nim żyć. Normalnie. Mimo tego, że początkowo wydaje się, że nic już nigdy nie będzie normalnie.

wtorek, 9 lutego 2010

na posterunku

Psy tęsknią: snują się bez humorów i mało jedzą.
Potomki się rozbisurmaniają z dnia na dzień coraz bardziej - dobrze, że to ferie.
Dobrze - bo można pozwolić na wyluzowanie. Ale i źle - bo ma się ich non stop nad głową -lekko znudzonych i zmęczonych sobą, tym bardziej, że tylko Gryzelda może korzystać z plenerowych rozrywek - Gburek zamiast wywieźć swoje przeziębienie w góry, przywlókł je ze sobą, z powrotem.
Ja? Cóż ja....? Włączyłam tryb przetrwalnikowy, ufając, że ma to wszystko sens i jeszcze wszyscy zobaczą, jak bardzo się opłacało. Jak się wszystko pięknie ułoży. Będzie dobrze - inaczej być nie może.

poniedziałek, 8 lutego 2010

na wygnaniu

I pojechał - Rycerz w Czarnym Rumaku na wojnę.

Współczesny Rycerz.
Współczesny Rumak.
Współczesna wojna.

Wierzę w to, że będzie dobrze. Nie ma prawa być inaczej.

Tylko tęskno i pusto w naszym domku.

niedziela, 7 lutego 2010

Lodówka

Zima sprzyja przyglądaniu się sprzętom domowym - najpierw wpis o schodach, teraz o lodówce....

Lodówka nasza jest sprzętem miłym, bo obszernym oraz niestandardowym. Nietypową też posiada żaróweczkę, oświetlającą wnętrze. Kiedy, biedna, lampka wyzionęła ducha, poszukiwania nowej, na wymianę, zakończyły się po tygodniu nerwowego biegania po sklepach elektrycznych i robieniu z siebie wariata: "Co pani? takich żarówek to pani nigdzie nie dostanie, nawet na zamówienie!"
Szybko przywykliśmy, że - wbrew powszechnie znanemu dowcipowi: "co jest w lodówce? światło!" - u nas nie było nawet światła. A raczej PRZEDE WSZYSTKIM światła nie było.

I tak się toczyło życie rok...drugi....Da się mieszkać z wybrakowaną lodówką.
Pewnego razu przyszedł Pan Od Pralki i podał nam namiar na hurtownię dziwnych żarówek. Niestety - mieściła się po drugiej stronie Miasta Stołecznego - kompletnie nam nie po drodze. Niedługo świstek z adresem hurtowni, jak i numerem żarówki leżał na blacie - rychło zaginał w przepaściach moich licznych segregatorów na Bardzo Ważne Papierki.

W zeszłym tygodniu, w trakcie porządków, odnalazłam papierek z tajemniczym ciągiem cyfr i liter. Był to numer seryjny żarówki. Wpisaliśmy go w wyszukiwarkę allegro. I.....

Jest! Jest! Jedyne 14 złotych polskich (plus drugie 14 za kuriera) dzieliło nas od zrobienia jasności w lodówce.

Zamówiliśmy.
Dotarła.
Z dużym nabożeństwem wkręciłam ją do gniazdka..........

A teraz, za każdym razem, kiedy otwieram lodówkę, światło z niej się dobywające niesłychanie mnie zaskakuje a nawet RAZI. No i nie powiem - zaglądanie nocą do lodówki, kiedy już światło w kuchni wygaszone, z powrotem stało się kuszące..........

sobota, 6 lutego 2010

Schody

I wróciły Potomki, naznaczając dom swą hałaśliwą obecnością.

Najpierw rozrzuciły wszędzie torby i plecaki, potem wszelkie akcesoria, wyjmowane po kolei z bagażu. Zajęliśmy się segregacją: to do prania, to do szafy, tamto na półkę w łazience.....Większość rzeczy (z wyjątkiem tych do prania) miała zostać zaniesiona na górę, do Królestwa Potomków. Wypracowanym zwyczajem, który wkrótce będziemy mogli nazwać tradycją, Rzeczy Do Odniesienia układane były na kolejnych stopniach schodów - wkrótce wejście na górę stało się niemożliwe: schody bardziej przypominały zastawione półki...I właśnie wygląd schodów, obok - na nowo zapełnionego - kosza na brudne ubrania, najdobitniej świadczy o tym, że Potomki powróciły.

Oj, lubię te schody obwieszone różnościami, chociaż tak często się na tę wystawkę wściekam.

piątek, 5 lutego 2010

Zimowe atrakcje

Po poniedziałkowym wystąpieniu Zielonego Gnoma, który odmarznąwszy lekko, postanowił łaskawie odpalić, ale zapału starczyło mu tylko na wyjazd za bramę - i chwała mu za to, bo gdyby znowu zgasł na środku drogi, osobiście wydrapałabym mu ślepia! Został więc odholowany do warsztatu, przy czym Pan Mechanik instruowany przez nas: "o, tu się zamek zacina i trzeba go w ten sposób", odpowiedział z pobłażaniem: "a taaak, to typowe u DISCO, śrubka x i sprężynka y - zrobimy."
Po tymże wystąpieniu, zostaliśmy z małym, niezawodnym, ekonomicznym autkiem. W zimie z kopnym śniegiem oraz kraterami w asfalcie. Nawet nieźle się jeździ, trzeba tylko uważać na zaspy - za grosz zaufania do śniegu.
Dziś rankiem zapomniałam o zasadzie ograniczonego zaufania. A raczej spanikowałam, widząc na polnej drodze ciężarówkę z przyczepą ("polna droga" - wąska na jeden samochód droga nieutwardzona, z dwoma paskami kolein po kołach nielicznych użytkowników, po obu jej stronach, po horyzont, ciągną się pola pokryte aktualnie śniegiem, do cywilizacji jest 5 km do przodu albo do tyłu, częstotliwość przejeżdżania pojazdów: jeden na godzinę). Ciężarówka z przyczepą wyskoczyła rozpędzona zza zakrętu i wyglądała na taką, co to nie zwolni na widok niewielkiego, czarnego autka sunącego mozolnie z przeciwka. W ostatniej chwili ciężarówka lekko odbiła w lewo, żeby się o mnie nie otrzeć (hahaha! nie otrzeć!? chyba "nie zmieść") - w tym samym czasie i ja odbiłam w prawo - życie mi jednak miłe. Różnica między naszymi odbiciami była taka, że ciężarówka pojechała dalej, szybko znikając w białej przestrzeni, czarny samochodzik zaś UTKNĄŁ. I na nic zdało się wypychanie go przez osobę płci żeńskiej, z którą podróżowałam.
Po kilku minutach daremnych wysiłków, usiadłyśmy zasępione w oczekiwaniu, aż skończy się nam paliwo, zamarzniemy a wilcy przyjdą nas pożreć. Albo my pożremy siebie nawzajem.
Dziwnym trafem, nadjechała kolejna ciężarówka. Co one tam robiły we dwie na tym pustkowiu? Doprawdy pozostanie zagadką....Jednak cokolwiek robiła Ta Druga, niech będzie uwielbiona. Dwaj panowie kierowcy, którzy z niej wyskoczyli, nie byli specjalnie przyjaźnie nastawieni...ale cóż: gdyby mnie nie wypchnęli, sami by nie przejechali - utknęłam bowiem w zaspie lekkim skosem. Przy akompaniamencie soczystej łaciny, wśród której dało się wprawnym uchem wychwycić z rzadka jakieś rodzime słowo, panowie wtoczyli mój czarny samochodzik na właściwą pozycję: w koleiny. Odjechałam, uważnie pilnując, żeby z nich nie wypaść.

A popołudniem widziałam obrazek kojący dla mej duszy: jechały sobie rządkiem trzy Land Rovery - bracia Zielonego. Z tych trzech jeden był WLECZONY - zupełnie jak mój, kilka dni temu! A więc nie tylko ja miewam przygody!

czwartek, 4 lutego 2010

Informacje, wiadomości

Jakiś czas temu zrezygnowałam z kupowania jednego z lokalnych tygodników. Niedługo potem - z drugiego. Uczyniłam to z bólem, bowiem lubię wiedzieć, co się wokół mnie dzieje. Jednak - wierząc temu, co się wypisuje w miejscowych gazetach - oprócz porwań, rozbojów, pobić i oszustw - nic się nie dzieje. A im bardziej drastyczny tytuł na czołówce gazety lub im bardziej krwawe zdjęcie na okładce czasopisma, tym - zdaniem redaktorów - większy nakład zejdzie. No to mają o jednego czytelnika mniej. Ja się nie piszę na kronikę kryminalną.

Podobne wrażenie odnoszę, czytając wiadomości na portalach internetowych. Czy to onet, czy gazeta, czy inny jakiś, prześcigają się w tytułologii: byle tylko żądny krwi internauta kliknął. To nic, że pod sensacyjno - kryminalnym tytułem, kryje się zupełnie niewinna wiadomość. Ważne, że gawiedź żądna widowiska zgromadzi się licznie. Dojrzewam do zaprzestania śledzenia informacji w necie. Jeśli mam tracić czas przed kompem, to chyba wolę pograć w jakąś ogłupiającą gierkę, a nie być wciąganą w sensacyjną gierkę portali informacyjnych.

środa, 3 lutego 2010

Niepoważni

Jak wspominałam, byłam na kuligu ze znajomymi. Wesoło nam jest zawsze w tym Towarzystwie - tako i było tym razem. W drodze na miejsce, zaczęliśmy się obawiać, że możemy się spóźnić na odjazd sań (bo jeszcze odśnieżyć obejście, zakupić kiełbasę, zgarnąć znajomych....) - kolega, który jechał naszym autem, wykonał telefon do Reszty, która wyruszyła wcześniej:
"a wstrzymajcie tam konie dla nas!"

Po tym tekście ochoczo jęliśmy snuć wizję kuligu, podczas którego to każdy bierze swojego konia na plecy i bieży rączo po śniegu.

Radości mieliśmy z tej wizji co niemiara. Troje ludzi w średnim wieku.

Kiedy już nieco opanowaliśmy wybuchy śmiechu, kolega zamyślił się smętnie i wygłosił refleksję:

" my to chyba już do końca nienormalni zostaniemy....inni w NASZYM WIEKU gadają o polityce...jakichś WAŻNYCH SPRAWACH SŁUŻBOWYCH, a my tu o wożeniu koni. I jeszcze jaką radochę z tego mamy....nic z nas już nie będzie poważnego."

Nie dociera i do mnie, że za pięć lat - tylko pięć lat!!! - osiągniemy całkiem stateczny wiek. Nie czuję się na siłach, żeby udźwignąć taką świadomość. Zgłoszę nieprzygotowanie - jeśli można.

wtorek, 2 lutego 2010

Władczyni czasu rusza do dzieła

W ferworze korzystania z wolności w rytm piosenki: "wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni...", zaniedbałam bloga przeokrutnie. Niniejszym będę to nadrabiać. I bezczelnie zarządzać czasem.....

poniedziałek, 1 lutego 2010

Leniwy poniedziałek

Dzieci w domu nie ma, to matka się nudzi...

Pierwszego dnia wzięła udział w zorganizowanym kuligu (nie, nie za samochodem - za prawdziwymi, żywymi końmi!). Zakończonym spotkaniem towarzyskim.
Drugiego dnia zorganizowała obiad dla znajomych. Przedłużony na kolację. I niemal śniadanie.
Trzeciego dnia.....trzeciego dnia trzeba było matce mocnych wrażeń i zabrała Buravą do weterynarza.

Burava albowiem od pewnego czasu wykazuje się nienormalną nerwowością, zaś ostatnio poczęła naszać swój ogon stanowczo zbyt nisko...Zasłużyło Suczysko na przegląd, tym bardziej, że ciągle zwlekamy ze sterylizacją.

Nasza pani weterynarz jest osobą bardzo skrupulatną, umówiła więc szybciutko pana specjalistę od usg, zleciła badanie krwi i moczu oraz zaprosiła Buravą do siebie. Ze mną, naturalnie.

Suka popadła w panikę na wieść o tym, że musi odwiedzić GABINET. Jej strach wyraża się zwykle w psim odruchu obronnym: Suka gryzie. Dodatkowo więc była OBRAŻONA faktem ubrania ją w kaganiec. Zabrałam do lekarza trzydziestopięciokilogramowego, obrażonego i wystraszonego owczarka płci żeńskiej.

Na początku naszej wycieczki, postanowiłam zafundować zwierzątku przebieżkę - dla uspokojenia. Przebieżka prawie skończyła się tragicznie: nagle, bez ostrzeżenia, na środku jezdni, Burava zaryła czterema łapami w ziemię i zaczęła zdejmować sobie kaganiec. Ja - rozpędzona - potknęłam się o nią i - gdyby nie moje nabyte poprzez aerobik - poczucie równowagi - rymsnęłabym jak długa w śniegową breję.
Kiedy - bez dalszych przygód - dotarłyśmy do gabinetu, na samym wstępie, Suka postanowiła pokazać, co o tym wszystkim sądzi, w szczególności, co sądzi o pomyśle zaglądania pod jej własny, prywatny ogon: rzuciła się nerwowo w kierunku pani wet i tylko moja błyskawiczna interwencja (oraz kaganiec na pysku) ocaliły lekarkę. Od tej pory trzymałam jej łeb przez cały czas oględzin, co nie skończyło się dla mnie zbyt miło: przy jednej z prób zjedzenia naszej weterynarz, Burava szarpnąwszy głową, wyrżnęła mnie nią w podbródek, aż zęby mi dźwięknęły.

A potem przyjechał pan doktor z przenośnym usg i trzeba było zwierzaka wtaszczyć na stół oraz spowodować, żeby przez 20 minut badania pozostał na tym stole w miarę bez ruchu. To było niezapomniane przeżycie. Odkryłam, że mam na rękach TAKIE mięśnie, że będą o sobie przypominały przez najbliższy tydzień. Suka natomiast niemal zemdlała z powodu nerwowej hiperwentylacji.

Pobranie krwi to był już pikuś, Pan Pikuś. Skoro już trzymałam psa w bezruchu....

Na koniec zostało pobranie moczu. Otrzymałam szczegółową instrukcję, pojemniczek i życzenia powodzenia. Instrukcja mówiła, że najłatwiej pobrać mocz - UWAGA - łyżką wazową, zwaną chochlą - im dłuższa jej rączka, tym lepiej - mamy o tyle dłuższą rękę. Widziałam oczyma wyobraźni moich sąsiadów, który wpatrują się w kobietę molestującą łyżką owczarka wielkości kucyka. Publicznie. Straż dla Zwierząt oraz Fundacja Animals przybyłyby w ciągu godziny. Po jednej próbie, podjętej na podwórku (bez chochli, tylko ze standardowym pojemniczkiem na mocz), kiedy to Burava tylko spoglądała na mnie z wyrzutem, powiedziałam DOŚĆ.

Chyba mnie pogięło, żeby biegać za psem z łyżką od zupy tylko dlatego, że jest wredny, szczeka pół nocy i nosi ogon niżej niż dotychczas.

Poczekałam na wyniki usg (wszystko w porządku), badań krwi (takoż) - i z czystym sumieniem pozostawiłam zdrową Suczynę, a sama ruszyłam do kina, zabijać czas bez Potomków w przyjemniejszy sposób.