Tak, tak: "wyjechali na wakacje..." - ale nie o to mi chodzi. Wolność poczułam w weekend, poprzedzający odesłanie Gburka na obóz. Wolność poczułam niespodziewanie i nagle - podczas przejażdżki rowerowej.
Pojechaliśmy sobie do Warszawy na nieśpieszny rekonesans po mieście: ja, Jonatan i Gburek. Wsadziliśmy rowery w pociąg Szybkiej Kolei Miejskiej (bezpłatnie!) i ruszyliśmy przed siebie - bez planu i bez celu. Z racji remontów na PKP, dojechaliśmy do stacji Warszawa Wschodnia. I dobrze! Co się będziemy po Centrum pałętać?
Pojechaliśmy skrajem Parku Skaryszewskiego, na ul. Francuską - tam zjedliśmy smaczne dania w restauracji tureckiej. Potem wróciliśmy nad Wisłę - obok Stadionu Narodowego dojechaliśmy do Mostu Świętokrzyskiego - przejechaliśmy na drugą stronę rzeki. W tym miejscu właśnie poczułam tytułową wolność: nic nie muszę, nigdzie się nie śpieszę, mogę pojechać w lewo lub w prawo, mogę wrócić do domu zaraz lub za pięć godzin, mogę wsiąść w pociąg i pojechać nad morze, w góry - gdziekolwiek mi się zamarzy. Mogę zjeść tu, albo tam, mogę odpocząć, mogę jechać ciągle - co tylko wymyślę. Nie wiem, skąd to nagłe poczucie oswobodzenia - w sumie nigdy nie byłam jakoś specjalnie przygwożdżona stacjonarnymi obowiązkami....Może chodzi o to, że Potomki są teraz Młodzieżą i łatwiej z nimi (lub bez nich) zrobić cokolwiek, aniżeli wtedy, kiedy były dziećmi?
Pojeździliśmy brzegiem Wisły - obejrzeliśmy Centrum Nauki "Kopernik" - no, no, no - zarówno obiekt, jak i otoczenie - poziom europejski. Nawet powietrze do roweru można kupić za godziwą cenę (napompowanie - 5 zł). Z tym kosztownym powietrzem to trochę złośliwy żart, bo - oprócz tego zgrzytu - atmosfera wokół Mostu Świętokrzyskiego bardzo nam się spodobała.
Pojechaliśmy wokół Cytadeli (bo nigdy nie byłam), potem na plac Wilsona (dostałam kwiatki od Chłopaków, do rowerowego koszyka), stamtąd na Nowe i Stare Miasto (ależ tłum!) i Traktem Królewskim oraz Mostem Poniatowskiego - znów na Francuską - tym razem na deser. Jedząc lody, niemal jednocześnie wpadliśmy z Jonatanem na pomysł (ku rozpaczy Gburka), żeby nie wracać do pociągu, tylko próbować dojechać rowerami do samego domu. Udało się! Podróż trwała ponad godzinę, ale naprawdę było warto.
Cała wycieczka: 6-7 godzin.
Bez planu, bez wysiłku, za to z jaką przyjemnością. Powtórka gwarantowana.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz