Zawsze, zawsze siedemnastka coś dla mnie znaczyła. Nieraz pozytywnego, innym razem - niekoniecznie.
Tym razem, dziwnym zbiegiem okoliczności, Jonatan wyjechał na wyprawę. I tego samego dnia Gburek zadebiutował jako imprezowicz.
O wyprawie pisać TU nie będę nic oprócz tego, że zrodziła we mnie bunt i pokazała mi samej, oraz mojemu otoczeniu, że daleko mi do postawy poprawnej politycznie żony, która bez mrugnięcia okiem i strojenia fochów, pozwala mężowi realizować swoje pasje, marzenia i plany. I trudno. Taka już jestem. Nie mogłabym być żoną polarnika ani himalaisty. Jonatan pojechał, a ja ze swoimi frustracjami radzę sobie, jak potrafię.
Zaś wyjście Gburka. No cóż - zapoczątkowało trudny okres usamodzielniania się i przecinania pępowiny. Nie ma siły - z tym trzeba się pogodzić i jestem na to gotowa, chyba nawet bardziej gotowa, niż na mężowskie samotne wycieczki. Jednak świadomość tego, że błędy i głupoty na pewno zdarzą się mojemu synowi (bo kto nie popełniał błędów i nie robił głupot), przyprawia mnie o kolejne siwe włosy. Tym razem Gburek wrócił punktualny, zadowolony i snujący opowieści. Oby tak częściej.
Życie, po prostu życie....
A za oknem wiosna się panoszy, aż miło.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Oj ciężko usamodzielniać dziecia. Człowiek ma tyle katastroficznych pomysłów w głowie... Ale - to nieuniknione i dobrze, ze masz do tego właściwe podejście.
OdpowiedzUsuń