z klimatem...

z klimatem...

środa, 5 września 2012

o Bełżcu

Taka powakacyjna refleksja turystyczno-wspominkowa.
Rok temu wracaliśmy z podróży na Wschód. Dość dalekiej, dwutygodniowej włóczęgi po Krymie. Mnóstwo wrażeń, sporo przygód, fascynacja odmiennym światem...
Po przekroczeniu granicy Polski, entuzjastycznie skomentowanym przez Gburka: "ale mamy u nas WSPANIAŁE drogi!", zmierzaliśmy ku domowi.
Nagle, na poboczu zauważyłam znak informujący o tym, że jedziemy przez miasteczko BEŁŻEC.
Obudziły się we mnie wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to nazwa Bełżec była dla mnie synonimem końca świata. To tam był kres Ziemi, to tam kryło się niewiadome.....
Dlaczego?
Jeździliśmy z Rodzicami do Dziadków na wszelkie wakacje i święta, nocnym pociągiem z Warszawy do Zamościa. To były czasy! Pociąg dalekobieżny zatrzymywał się na stacji PKP Otwock! Była to dla mnie (i - jak sądzę - dla mojego młodszego rodzeństwa) niesłychana przygoda. Niekiedy staliśmy na korytarzu, niekiedy udało się zdobyć miejsce siedzące, innym razem - luksus miejsca leżącego. Rankiem, zwykle zmorzonych snem, Rodzice budzili nas słowami: "wstajemy, zbieramy się, szybciej, bo pojedziecie do Bełżca!" - pociąg bowiem nie kończył biegu w Zamościu, tylko jechał dalej...
W ten sposób, Bełżec urósł w mojej wyobraźni do rangi miejsca, do którego zmierzają wszystkie pociągi z opieszałymi dziećmi, które nie zdążyły się ubrać i wysiąść, jak należy - w Zamościu. Miejsca, składającego się jedynie z wielkiej stacji, z dużą ilością peronów i torów, gdzie zjeżdżają się wszystkie pociągi świata, wysiadają z nich wszystkie powolne i zaspane dzieci, bez rodziców. Miejsca, w którym nie ma nic, poza tym dworcem pełnym ryczących, zagubionych dzieci....
Śmiesznie było jechać z wschodniego krańca Europy, i natknąć się - w całkiem odległym od tegoż krańca miejscu - na Bełżec, który długie lata jawił mi się jako punkt, poza którym nie ma już nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz