Burava czeka. Wypatruje. Napawa się pierwszymi promieniami słońca (zauważyłam, że bardzo długo panowała szarość w przyrodzie - nawet moje okulary przeciwsłoneczne zostały zarzucone nie-wiadomo-gdzie, a przecież nie jestem bez nich w stanie prowadzić samochodu w słoneczne dni....).
Burava została przyłapana na wyczekiwaniu wiosny.
Oto ona.
poniedziałek, 28 lutego 2011
czwartek, 24 lutego 2011
Naryktuj skije...
Jako podsumowanie tegorocznego wyjazdu zimowego - fotka naszej ulubionej reklamy.
Bardzo lubię gwarę góralską, nawet w reklamie i nawet wtedy, kiedy dotyczy - nielubianych przeze mnie - nart ;)
niedziela, 20 lutego 2011
Narciarstwo
Nie cierpię nart.
Do obecnego wyjazdu nie miałam do nich stosunku żadnego - po prostu wiedziałam, że zjazd w dół nie jest dla mnie, natomiast zakładałam spróbowanie biegówek. I spróbowałam: gdyby biegówki były krótsze i szersze a teren idealnie płaski, mogłabym powiedzieć, że jest ok. A tak: zakupiłam sobie kijki do nordic walking i już - tyle mojego narciarstwa i więcej nie będzie.
Nie rozumiem natomiast pędu do tego, że na nartach trzeba koniecznie i obowiązkowo, ze kto nie umie na nartach to ułomny jest i tyle. Nie, nie jestem ułomna. Nie lubię, nie chcę i nie jest to dla mnie przyjemność.
Po przepychankach pod wyciągami, które widziałam razy kilka, po popisówach na stoku, o których opowiadała mi rodzinka, po dwóch spektakularnych upadkach, które widzieliśmy, a po których narciarze się nie podnieśli o własnych siłach....po zapchanych parkingach, pełnych knajpach, gdzie narciarze pomiędzy zjazdami wzmacniają się procentami(!!!) - dochodzę do wniosku, że narciarstwo to głupota w czystej postaci.
Pchać się na stok tylko po to, żeby z niego finezyjnie - na łeb na szyję - zjechać z dużym ryzykiem połamania kończyn oraz uszkodzenia innych części ciała....
Ładować się w jakieś koszmarnie niewygodne buty(w których chodzący wygląda równie zgrabnie, jak pingwin), przepychać w kolejkach do wyciągu, tracić MNÓSTWO kasy na sprzęt, wyciągi, przekąski. Po co? W imię czego?
Żeby to jeszcze miało jakieś wymierne zdrowotne korzyści...ale nie! 75% obserwowanego przeze mnie narciarskiego towarzystwa ma nadwagę - jak sądzę - nie z powodu uprawiania sportu, tylko okoliczności towarzyszących - czyli przesiadywania w knajpkach i zagryzania oscypka golonką a kiełbasy bigosem. Szczycą się potem tym, że spędzili takie zdrowe dwa tygodnie na świeżym powietrzu, w ruchu. I na następne 11,5 miesiąca zasiadają w fotelu z pilotem tv w ręku ewentualnie przemieszczają się czasem do biurka z komputerem. Aż do następnych ferii i następnego sportowego wyjazdu.
Jakież to wymierne korzyści miałabym z tego, że uszkodziłabym sobie kolano/złamała nogę/rozwaliła łeb i pozbawiła się przyjemności aerobiku na długie miesiące (lub lata!)??? Chwila przyjemności - wątpliwej, jak dla mnie - bardziej panicznego strachu przed prędkością i wysokością - a ryzyko duże. No i ten cały odpychający klimacik i narciarska atmosfera - fuj!
Jak dobrze, że mogę sobie po prostu pójść na spacer do lasu czy nas rzekę i pokontemplować piękno i spokój przyrody...Bez ludzi....Albo usiąść w pustej kawiarni (bo "towarzystwo narciarstwo" wybiera kiełbasiano-piwne lokale) przy kawie i poczytać książkę....
A narciarstwo to ja sobie lubię pooglądać w telewizji - uprawiane przez profesjonalistów.
I niech tak zostanie.
Do obecnego wyjazdu nie miałam do nich stosunku żadnego - po prostu wiedziałam, że zjazd w dół nie jest dla mnie, natomiast zakładałam spróbowanie biegówek. I spróbowałam: gdyby biegówki były krótsze i szersze a teren idealnie płaski, mogłabym powiedzieć, że jest ok. A tak: zakupiłam sobie kijki do nordic walking i już - tyle mojego narciarstwa i więcej nie będzie.
Nie rozumiem natomiast pędu do tego, że na nartach trzeba koniecznie i obowiązkowo, ze kto nie umie na nartach to ułomny jest i tyle. Nie, nie jestem ułomna. Nie lubię, nie chcę i nie jest to dla mnie przyjemność.
Po przepychankach pod wyciągami, które widziałam razy kilka, po popisówach na stoku, o których opowiadała mi rodzinka, po dwóch spektakularnych upadkach, które widzieliśmy, a po których narciarze się nie podnieśli o własnych siłach....po zapchanych parkingach, pełnych knajpach, gdzie narciarze pomiędzy zjazdami wzmacniają się procentami(!!!) - dochodzę do wniosku, że narciarstwo to głupota w czystej postaci.
Pchać się na stok tylko po to, żeby z niego finezyjnie - na łeb na szyję - zjechać z dużym ryzykiem połamania kończyn oraz uszkodzenia innych części ciała....
Ładować się w jakieś koszmarnie niewygodne buty(w których chodzący wygląda równie zgrabnie, jak pingwin), przepychać w kolejkach do wyciągu, tracić MNÓSTWO kasy na sprzęt, wyciągi, przekąski. Po co? W imię czego?
Żeby to jeszcze miało jakieś wymierne zdrowotne korzyści...ale nie! 75% obserwowanego przeze mnie narciarskiego towarzystwa ma nadwagę - jak sądzę - nie z powodu uprawiania sportu, tylko okoliczności towarzyszących - czyli przesiadywania w knajpkach i zagryzania oscypka golonką a kiełbasy bigosem. Szczycą się potem tym, że spędzili takie zdrowe dwa tygodnie na świeżym powietrzu, w ruchu. I na następne 11,5 miesiąca zasiadają w fotelu z pilotem tv w ręku ewentualnie przemieszczają się czasem do biurka z komputerem. Aż do następnych ferii i następnego sportowego wyjazdu.
Jakież to wymierne korzyści miałabym z tego, że uszkodziłabym sobie kolano/złamała nogę/rozwaliła łeb i pozbawiła się przyjemności aerobiku na długie miesiące (lub lata!)??? Chwila przyjemności - wątpliwej, jak dla mnie - bardziej panicznego strachu przed prędkością i wysokością - a ryzyko duże. No i ten cały odpychający klimacik i narciarska atmosfera - fuj!
Jak dobrze, że mogę sobie po prostu pójść na spacer do lasu czy nas rzekę i pokontemplować piękno i spokój przyrody...Bez ludzi....Albo usiąść w pustej kawiarni (bo "towarzystwo narciarstwo" wybiera kiełbasiano-piwne lokale) przy kawie i poczytać książkę....
A narciarstwo to ja sobie lubię pooglądać w telewizji - uprawiane przez profesjonalistów.
I niech tak zostanie.
czwartek, 17 lutego 2011
Pod Tatrami
Górale chyba wychodzą z założenia, że turyści to jakiś inny gatunek. Głupie toto jak owca, występuje w stadzie, jak owca, zje wszystko - jak owca (tu nie jestem pewna....wiem, że kozy to takie wszystkożery), kupi wszystko, jak....eee....turysta, ot i tyle.
Turysta warszawski to zwykły turysta pomnożony przez 100.
Już raz w swoim życiu wpakowałam się do Zakopanego w czasie warszawskich ferii(no bo kiedy niby miałam?) i obiecałam, że nigdy więcej tego nie uczynię. Niestety, pragnienie gór było zbyt silne i zabiło we mnie wspomnienie tłoku, korków, braku miejsc parkingowych, kolejek wszędzie-i-zawsze.
Mieszkaliśmy - jak zwykle - w Poroninie, około 5km od Zakopanego, no dobra - od centrum 10km. Dojazd zajmował......ze 40 minut. Dojazd to jedno, potem trzeba było zaparkować i ćwiczyć walkę o przetrwanie w tłumie. Pierwszego wieczora, kiedy na Krupówki dotarliśmy po 22, z zaskoczeniem zanotowaliśmy brak ludzi - może w tym roku nie przyjechali? Następnego dnia ochoczo ruszyliśmy więc - rozbiegowo - na Gubałówkę. No, brakiem turystów tego stanu nazwać się nie dało...południe w Zakopanem to zupełnie inna bajka, niż późny wieczór. Standardowo - gracze w trzy kubki, sprzedawcy piesków, oscypków, pluszowych owieczek made in China (ale udało mi się znaleźć i polską owieczkę!), chustek pseudo-regionalnych - i wszystkiego tego, co w turystycznych miejscowościach się sprzedaje, na zasadzie: człowiek na urlopie chce wydać pieniądz, na cokolwiek.
Zupełnie odrębną sprawą jest kwestia jedzenia. Już nie wystarczy takiemu turyście chłopskie jadło, góralska chata, oscypek prosto z grilla - musi być tak, jak w domu, czyli po hamerykańsku, fastfoodowo. Zarejestrowaliśmy więc Góralburgera oraz Baconalda. W przypływie jakiejś chorej desperacji weszliśmy do jednego z nich i zjedliśmy najgorsze w życiu ruskie pierogi oraz najgorszego w życiu, zesmażonego na skwarki kebaba. Tak, tak - nie przeczę - sami sobie jesteśmy winni - kto to wchodzi do tak paskudnie nazwanej knajpy? Do Gubałzzerii, na szczycie Gubałówki, już nas nie ciągnęło.....
Znalezienie się w Zakopanem w trakcie ferii warszawskich to również ryzyko zszargania opinii o narciarzach. Tak też się stało w mojej głowie...."Narciarze" warszawkowi (nie mylić z narciarzami warszawskimi!), to banda hałaśliwa, rozpychająca się w kolejce do wyciągu, fucząca na mniej wprawnych, początkujących, na stoku szusująca bezmyślnie - byle szybko, rozglądająca się na prawo i lewo, po to wyłącznie,by stwierdzić, czy aby ich strój nie odbiega od tegorocznych trendów, czy buty mają widoczne znaczki firmowe - ach! ach! - jaka szkoda, że nie można wywiesić transparentu z ceną za cały sprzęt....Grupa tych "narciarzy" wykona dwa - trzy brawurowe zjazdy i zalegnie w przystokowych barach, knajpach i karczmach, zajadając się kiełbasą z rożna, popijaną obficie - grzanym lub nie - piwem. Buty poluzowane, kombinezony rozpięte, piwo w dłoni - oto "narciarz" warszawkowy przez 80% czasu spędzonego na nartach.
Jak ci górale to wytrzymują? - toż to trzeba mieć świętą cierpliwość......
Na szczęście są jeszcze tereny, gdzie miejska cywilizacja nie dotarła....gdzie można być sam na sam z przyrodą. Kiedy TAM jestem, mam ochotę wprowadzić egzaminy dla tych, którzy chcą tam wejść - żeby "turysta-narciarz warszawkowy" tam nie dotarł (widziałam kilka paniuś w ozdobnych kozaczkach na oblodzonym szlaku - ot, z Krupówek poszło im się ciut za daleko....).
Turysta warszawski to zwykły turysta pomnożony przez 100.
Już raz w swoim życiu wpakowałam się do Zakopanego w czasie warszawskich ferii(no bo kiedy niby miałam?) i obiecałam, że nigdy więcej tego nie uczynię. Niestety, pragnienie gór było zbyt silne i zabiło we mnie wspomnienie tłoku, korków, braku miejsc parkingowych, kolejek wszędzie-i-zawsze.
Mieszkaliśmy - jak zwykle - w Poroninie, około 5km od Zakopanego, no dobra - od centrum 10km. Dojazd zajmował......ze 40 minut. Dojazd to jedno, potem trzeba było zaparkować i ćwiczyć walkę o przetrwanie w tłumie. Pierwszego wieczora, kiedy na Krupówki dotarliśmy po 22, z zaskoczeniem zanotowaliśmy brak ludzi - może w tym roku nie przyjechali? Następnego dnia ochoczo ruszyliśmy więc - rozbiegowo - na Gubałówkę. No, brakiem turystów tego stanu nazwać się nie dało...południe w Zakopanem to zupełnie inna bajka, niż późny wieczór. Standardowo - gracze w trzy kubki, sprzedawcy piesków, oscypków, pluszowych owieczek made in China (ale udało mi się znaleźć i polską owieczkę!), chustek pseudo-regionalnych - i wszystkiego tego, co w turystycznych miejscowościach się sprzedaje, na zasadzie: człowiek na urlopie chce wydać pieniądz, na cokolwiek.
Zupełnie odrębną sprawą jest kwestia jedzenia. Już nie wystarczy takiemu turyście chłopskie jadło, góralska chata, oscypek prosto z grilla - musi być tak, jak w domu, czyli po hamerykańsku, fastfoodowo. Zarejestrowaliśmy więc Góralburgera oraz Baconalda. W przypływie jakiejś chorej desperacji weszliśmy do jednego z nich i zjedliśmy najgorsze w życiu ruskie pierogi oraz najgorszego w życiu, zesmażonego na skwarki kebaba. Tak, tak - nie przeczę - sami sobie jesteśmy winni - kto to wchodzi do tak paskudnie nazwanej knajpy? Do Gubałzzerii, na szczycie Gubałówki, już nas nie ciągnęło.....
Znalezienie się w Zakopanem w trakcie ferii warszawskich to również ryzyko zszargania opinii o narciarzach. Tak też się stało w mojej głowie...."Narciarze" warszawkowi (nie mylić z narciarzami warszawskimi!), to banda hałaśliwa, rozpychająca się w kolejce do wyciągu, fucząca na mniej wprawnych, początkujących, na stoku szusująca bezmyślnie - byle szybko, rozglądająca się na prawo i lewo, po to wyłącznie,by stwierdzić, czy aby ich strój nie odbiega od tegorocznych trendów, czy buty mają widoczne znaczki firmowe - ach! ach! - jaka szkoda, że nie można wywiesić transparentu z ceną za cały sprzęt....Grupa tych "narciarzy" wykona dwa - trzy brawurowe zjazdy i zalegnie w przystokowych barach, knajpach i karczmach, zajadając się kiełbasą z rożna, popijaną obficie - grzanym lub nie - piwem. Buty poluzowane, kombinezony rozpięte, piwo w dłoni - oto "narciarz" warszawkowy przez 80% czasu spędzonego na nartach.
Jak ci górale to wytrzymują? - toż to trzeba mieć świętą cierpliwość......
Na szczęście są jeszcze tereny, gdzie miejska cywilizacja nie dotarła....gdzie można być sam na sam z przyrodą. Kiedy TAM jestem, mam ochotę wprowadzić egzaminy dla tych, którzy chcą tam wejść - żeby "turysta-narciarz warszawkowy" tam nie dotarł (widziałam kilka paniuś w ozdobnych kozaczkach na oblodzonym szlaku - ot, z Krupówek poszło im się ciut za daleko....).
poniedziałek, 14 lutego 2011
Z okazji Walentynek...
...mam od losu specyficzny dość prezent.
Na mój nos trafiły okulary. Na stałe. Nie do czytania, nie do patrzenia w dal, nie do bardziej skomplikowanych zadań - po prostu do noszenia stale.
Tym samym - skończył się czas mego indywidualizmu i wyróżniania się spośród mojej od lat zaokularzonej - razy trzy - najbliższej Rodziny.
Nie powiem, żebym była przeszczęśliwa z powodu mojego nowego wizerunku....Okulary wszak dodają powagi, i...lat, których to dodatków niekoniecznie potrzebuję. No i - przede wszystkim - są postrzegane przeze mnie jako wyraźny dowód kolejnej ułomności. Przez ponad trzydzieści lat nie potrzebowałam żadnych udogodnień i działałam zgodnie z naturą, teraz - a tu jakiś zabieg jest konieczny, a to kolanko boli, a tu w kręgosłupie strzyka, a to farbowanie włosów koniecznie raz na miesiąc (może nawet częściej?), a tu proszę przyjmować takie leki, na stałe, obowiązkowo, a to ograniczać tłuszcze, bo cholesterol, węglowodany, bo się przytyje, a to to, a tu tamto - lista zaleceń, zakazów i przykazań się wydłuża wraz z wiekiem. I tak niepostrzeżenie, małymi kroczkami zaczyna dopadać nas STAROŚĆ. Nawet się nie obejrzę, jak zostanę babcią - nie biologiczną, z wnuczętami, tylko taką mentalną babcią, co to ziółka parzy trzy razy dziennie, i tabletki łyka, i kolejkę w przychodni zajmuje od wczesnych godzin porannych, co drugi dzień......
Na mój nos trafiły okulary. Na stałe. Nie do czytania, nie do patrzenia w dal, nie do bardziej skomplikowanych zadań - po prostu do noszenia stale.
Tym samym - skończył się czas mego indywidualizmu i wyróżniania się spośród mojej od lat zaokularzonej - razy trzy - najbliższej Rodziny.
Nie powiem, żebym była przeszczęśliwa z powodu mojego nowego wizerunku....Okulary wszak dodają powagi, i...lat, których to dodatków niekoniecznie potrzebuję. No i - przede wszystkim - są postrzegane przeze mnie jako wyraźny dowód kolejnej ułomności. Przez ponad trzydzieści lat nie potrzebowałam żadnych udogodnień i działałam zgodnie z naturą, teraz - a tu jakiś zabieg jest konieczny, a to kolanko boli, a tu w kręgosłupie strzyka, a to farbowanie włosów koniecznie raz na miesiąc (może nawet częściej?), a tu proszę przyjmować takie leki, na stałe, obowiązkowo, a to ograniczać tłuszcze, bo cholesterol, węglowodany, bo się przytyje, a to to, a tu tamto - lista zaleceń, zakazów i przykazań się wydłuża wraz z wiekiem. I tak niepostrzeżenie, małymi kroczkami zaczyna dopadać nas STAROŚĆ. Nawet się nie obejrzę, jak zostanę babcią - nie biologiczną, z wnuczętami, tylko taką mentalną babcią, co to ziółka parzy trzy razy dziennie, i tabletki łyka, i kolejkę w przychodni zajmuje od wczesnych godzin porannych, co drugi dzień......
poniedziałek, 7 lutego 2011
Jaki styczeń, taki luty...
Początek kolejnego miesiąca spędzam na trasie dom-szpital. Tym razem z Młodszym Chłopcem...Ech, chorowity i wątły ten męski ród...Teraz ćwiczymy anginę (albo coś podobnego), szkoda, że to już trzeci antybiotyk w tym sezonie. I szkoda, że nawet pyralgina - moja "broń ostatniej szansy", nie potrafi sobie poradzić z gorączką.
Zaczynam obawiać się początku marca....
Skąd moje ten strach? Trochę przestaję wierzyć w możliwości medycyny, po naszych szpitalnych przygodach. Do tej pory byłam zdania, że wystarczy trafić na dobrego lekarza, dobry szpital - i diagnoza zostanie postawiona, a wdrożone leczenie doprowadzi pacjenta do pełnego wyzdrowienia. Ale ludzie jednak wciąż są głupi wobec dziwnych przypadłości, które wymykają się standardom.
Cóż...należy mieć nadzieję, że ja i Gryzelda będziemy trzymać się dzielnie i nie postradamy zmysłów do tego stopnia, żeby Chłopaków powierzyć ludowym znachorom, którzy na kilka "zdrowasiek" wsadzą ich do pieca chlebowego....
Zaczynam obawiać się początku marca....
Skąd moje ten strach? Trochę przestaję wierzyć w możliwości medycyny, po naszych szpitalnych przygodach. Do tej pory byłam zdania, że wystarczy trafić na dobrego lekarza, dobry szpital - i diagnoza zostanie postawiona, a wdrożone leczenie doprowadzi pacjenta do pełnego wyzdrowienia. Ale ludzie jednak wciąż są głupi wobec dziwnych przypadłości, które wymykają się standardom.
Cóż...należy mieć nadzieję, że ja i Gryzelda będziemy trzymać się dzielnie i nie postradamy zmysłów do tego stopnia, żeby Chłopaków powierzyć ludowym znachorom, którzy na kilka "zdrowasiek" wsadzą ich do pieca chlebowego....
sobota, 5 lutego 2011
Nowa zabawka
Odkryłam coś, co pozwoli mi na ograniczenie wyjazdów na aerobik. Coś, co jest równie skuteczne, bardziej męczy (tak pozytywnie męczy, bo lubię być zmęczona) i daje porównywalną dozę radości.
Dokupiliśmy do konsoli, która stała sobie gdzieś w kąciku gburkowego pokoju, czujnik ruchu - małą przystawkę, dzięki której konsola ożyła, bo nagle, oprócz Gburka (do którego faktycznie należy sprzęt), interesują się nią wszyscy, szczególnie zaś ja.
W zestawie były tylko dwie gierki, które w zupełności wystarczają mi do doprowadzenia się do stanu rozpłaszczenia na kanapie. Jednak już ostrzę sobie pazurki na "Fitness" oraz "Dance" - to będzie dopiero zabawa! Póki co - pływam na pontonie, łapiąc żetony, albo zjeżdżam na czymś w rodzaju rollercoastera, skacząc albo uchylając się obok/przed/pod przeszkodami - w tych dwóch grach jestem nie do pokonania. Znacznie gorzej idzie mi w tych wymagających precyzji: jak łapanie/odbijanie piłek, czy zatykanie dziur w akwarium. Ale prędkość i refleks to mój żywioł - drżyjcie przeciwnicy!
Dokupiliśmy do konsoli, która stała sobie gdzieś w kąciku gburkowego pokoju, czujnik ruchu - małą przystawkę, dzięki której konsola ożyła, bo nagle, oprócz Gburka (do którego faktycznie należy sprzęt), interesują się nią wszyscy, szczególnie zaś ja.
W zestawie były tylko dwie gierki, które w zupełności wystarczają mi do doprowadzenia się do stanu rozpłaszczenia na kanapie. Jednak już ostrzę sobie pazurki na "Fitness" oraz "Dance" - to będzie dopiero zabawa! Póki co - pływam na pontonie, łapiąc żetony, albo zjeżdżam na czymś w rodzaju rollercoastera, skacząc albo uchylając się obok/przed/pod przeszkodami - w tych dwóch grach jestem nie do pokonania. Znacznie gorzej idzie mi w tych wymagających precyzji: jak łapanie/odbijanie piłek, czy zatykanie dziur w akwarium. Ale prędkość i refleks to mój żywioł - drżyjcie przeciwnicy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)