Rano
zdecydowałam sie pojechać z samochodem do myjni. Takiej porządnej - i
wewnątrz, i na zewnątrz. Niemyty był przez jakieś 3 tygodnie: czekałam,
aż się breja w miarę roztopi, więc warstwa brudu uzbierała się spora.
Po umyciu autko lśniło i pachniało. Byłam szczęśliwa, świat wydawał się jaśniejszy(mimo pogody) .
Pojechałam po dzieci do szkoły. Postawiłam samochód OBOK wielkiej, błotnisto - mazistej kałuży, na chodniku.
NIE, nikt nie wjechał w kałużę, ochlapując mój wypielęgnowany samochód.
Pochwaliłam się dzieciom, jak to pięknie nam się teraz będzie jeździć....i tak przyjemnie....
Wsiedliśmy
do środka, zaczęłam manewrować(ciasno było) i...nadeszła pani z wózkiem
dziecięcym. Chciałam być uprzejma wiosennie a stałam akurat w poprzek -
i cofanie się na miejsce parkowania i dalsze wyjeżdżanie zajęłoby tak
samo dużo czasu. A ja tak bardzo chciałam ją przepuścić....
Więęęęc.......
Wjechałam wszystkimi czterema kołami w breję
I natychmiast w niej utonęłam aż po podwozie
Próby
wyjazdu zakończyły się zbryzganiem CAŁEGO auta drobinkami i
niedrobinkami błocka, zmieszanego - dla większej atrakcyjności - ze
zgniłą murawą i psimi odchodami.
Zakopałam się definitywnie.
Na
szczęście z przedszkola wychodził nauczyciel mojego młodszego dziecka
(moje szczęście, bo jego to chyba nie bardzo.....). Z pomocą chłopaków
grających na pobliskim boisku w piłkę, po półgodzinnej walce i wzbijaniu
fontann błota, wypchnęli mnie na twardy grunt.
Stan obuwia uczynnego pana od korektywy, jak też jego samochodu(który stał tuż za mną....) nie był do pozazdroszczenia.
Podziękowałam ładnie.
Chyba mu czekoladki kupię.....
Czy winko.....
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz