"Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się położył"
Sentencja na dziś. I nie tylko, bo towarzyszy mi ona od pewnego czasu.
Gdybym wiedziała, że zapasów dobrego nastroju, gromadzonego przez cały rok (ot, chociażby w bardzo mocno tkwiącej mi w pamięci chwili pożegnania z chorwackim morzem), ma mi wystarczyć na dłużej, nie posiłkowałabym się nimi tak ochoczo w mało radosne dni, które miały miejsce tej jesieni i zimy - jak na przykład w ten sprzed tygodnia, ochrzczony szumnie "ponurością".
Ponurość bowiem jest wtedy, kiedy aura za oknem zachęca do sanny, spacerów z psami i szeroko pojętej aktywności, zaś parszywe wirusy, które zadomowiły się u nas na dobre, namnażają się, krzyżują, wiją gniazda i budują piętrowe kolonie - bez naszej zgody, a nawet przy zdecydowanym sprzeciwie.
Do tegorocznego sezonu byłam przekonana, że wirusówka trwa kilka dni, z tendencją do ustępowania objawów. Byłam w błędzie. Wirusówka trwa już ponad tydzień, objawy są równie wredne dnia dziewiątego, jak były dnia pierwszego, piątego i siódmego. Razy dwa, bo obydwa męskie egzemplarze padły, pokonane przez małe wredoty.
Na razie odwołaliśmy urodziny Gburka. Jeśli wirusy postanowią nie poddać się eksmisji, odwołamy też Boże Narodzenie. A potem Nowy Rok. Kiedy dojdę do tego, że zechcę odwoływać Wielkanoc, podam się do dymisji. Ale chyba wcześniej popadnę desperację i to ja wyprowadzę się od wirusów.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz