Kilkanaście (żeby nie napisać: kilkadziesiąt - choć to bliższe prawdzie....). No dobra, nie da się ukryć, że dziecięciem w przedszkolu byłam KILKADZIESIĄT lat temu. Tak właśnie jest i nic na to nie poradzę.
Także wcale NIE kilkanaście, tylko kilkadziesiąt lat temu, kiedy rodzice wynajmowali domek ledwo-co przystosowany do zamieszkania, za to ze wspaniałym podwórkiem, tata co jakiś czas wybierał się na wyprawy do Stolicy. Nie było to takie proste, jak obecnie. Teraz zdarza mi się bywać w Warszawie i 2, i 3 razy dziennie. Mam samochód. Mam w połowie zbudowaną drogę. O dwa mosty na Wiśle więcej (fakt, "naszego" mostu jeszcze nie ma i chcąc się dostać do dzielnic południowych musimy nadrabiać sporo...). Wyprawy do Stolicy w latach osiemdziesiątych były odpowiednikiem polowań - na jedzenie, na ubranie - nie bójmy się słów: na COKOLWIEK. Bo wiadomo - stołeczne sklepy to zupełnie co innego niż prowincjonalne, nawet, jeśli prowincja zaledwie o 30 kilometrów oddalona. Wracał więc tata z torbami pełnymi zdobyczy - a to płaszczyk dla mamy, a to sukienka dla mnie, a to buty dla brata. I zawsze - ale to zawsze - przywoził to, co najpyszniejsze: warszawski chleb. Nie mam pojęcia, co takiego było w tym chlebie szczególnego, oprócz tego, że był "warszawski". Ale był bardzo-bardzo oczekiwanym elementem tatowego powrotu.
Kilka dni temu, wracając z zajęć, postanowiłam kupić do domu "chleb warszawski" - żeby tradycji stało się zadość. A juści! Porażka po całości: wszystkie dostępne chleby (a było ich niemało), były takie same, jak u nas w spożywczaku. I gdzie tu elitarność stołecznych piekarni?
Nie kupiłam werszawskiego chleba. Wolę otwocki - razowy, pełnoziarnisty. Bezkonkurencyjny.
A najbardziej wolę ten od A., która podzieliła się ze mną zakwasem własnej roboty. Od tego czasu - kiedy tylko przyjdzie mi ochota, wyjmuję zakwas z lodówki, mieszam z mąką, wodą, przyprawami i PIEKĘ WŁASNY CHLEB. Z dowolnymi dodatkami, z dowolnej mąki. W czasie Wielkanocy doszło do prześmiesznej sytuacji, kiedy to - mięsożerna z natury rodzina - rzuciła się na mój chleb, ignorując niemal pieczone i wędzone wędliny oraz kilka rodzajów sałatek.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja pamiętam, że moja mama przed żniwami jeździła do Warszawy po ... kiełbasę. Chyba bezkartkowa była, bo nie wiem co mogło zmuszać do takiej wyprawy, ok. 180 km. oczywiście przywoziła caaaałą torbę i zamrażała, aby spokojnie zająć się pracą w polu. Ale czy ta kiełbasa miała jakiś specjalny smak? Nie pamiętam :)
OdpowiedzUsuńedorota