z klimatem...

z klimatem...

poniedziałek, 2 maja 2011

chleb warszawski

Kilkanaście (żeby nie napisać: kilkadziesiąt - choć to bliższe prawdzie....). No dobra, nie da się ukryć, że dziecięciem w przedszkolu byłam KILKADZIESIĄT lat temu. Tak właśnie jest i nic na to nie poradzę.
Także wcale NIE kilkanaście, tylko kilkadziesiąt lat temu, kiedy rodzice wynajmowali domek ledwo-co przystosowany do zamieszkania, za to ze wspaniałym podwórkiem, tata co jakiś czas wybierał się na wyprawy do Stolicy. Nie było to takie proste, jak obecnie. Teraz zdarza mi się bywać w Warszawie i 2, i 3 razy dziennie. Mam samochód. Mam w połowie zbudowaną drogę. O dwa mosty na Wiśle więcej (fakt, "naszego" mostu jeszcze nie ma i chcąc się dostać do dzielnic południowych musimy nadrabiać sporo...). Wyprawy do Stolicy w latach osiemdziesiątych były odpowiednikiem polowań -  na jedzenie, na ubranie - nie bójmy się słów: na COKOLWIEK. Bo wiadomo - stołeczne sklepy to zupełnie co innego niż prowincjonalne, nawet, jeśli prowincja zaledwie o 30 kilometrów oddalona. Wracał więc tata z torbami pełnymi zdobyczy - a to płaszczyk dla mamy, a to sukienka dla mnie, a to buty dla brata. I zawsze - ale to zawsze - przywoził to, co najpyszniejsze: warszawski chleb. Nie mam pojęcia, co takiego było w tym chlebie szczególnego, oprócz tego, że był "warszawski". Ale był bardzo-bardzo oczekiwanym elementem tatowego powrotu.
Kilka dni temu, wracając z zajęć, postanowiłam kupić do domu "chleb warszawski" - żeby tradycji stało się zadość. A juści! Porażka po całości: wszystkie dostępne chleby (a było ich niemało), były takie same, jak u nas w spożywczaku. I gdzie tu elitarność stołecznych piekarni?
Nie kupiłam werszawskiego chleba. Wolę otwocki - razowy, pełnoziarnisty. Bezkonkurencyjny.
A najbardziej wolę ten od  A., która podzieliła się ze mną zakwasem własnej roboty. Od tego czasu - kiedy tylko przyjdzie mi ochota, wyjmuję zakwas z lodówki, mieszam z mąką, wodą, przyprawami i PIEKĘ WŁASNY CHLEB. Z dowolnymi dodatkami, z dowolnej mąki. W czasie Wielkanocy doszło do prześmiesznej sytuacji, kiedy to - mięsożerna z natury rodzina - rzuciła się na mój chleb, ignorując niemal pieczone i wędzone wędliny oraz kilka rodzajów sałatek.

1 komentarz:

  1. Ja pamiętam, że moja mama przed żniwami jeździła do Warszawy po ... kiełbasę. Chyba bezkartkowa była, bo nie wiem co mogło zmuszać do takiej wyprawy, ok. 180 km. oczywiście przywoziła caaaałą torbę i zamrażała, aby spokojnie zająć się pracą w polu. Ale czy ta kiełbasa miała jakiś specjalny smak? Nie pamiętam :)
    edorota

    OdpowiedzUsuń