Jest sobie jedna piękna scenka w filmie "Wall-e": ludzie, którzy wyekspediowali się w Kosmos z powodu zasypania Ziemi śmieciami, pokazani są jako poruszające się na latających łóżkach krótkokończyniaste tłuściochy, niezdolne do najmniejszego wysiłku, wymieniające tylko szklanki z napojami i tacki z jedzeniem za pomocą kilku przycisków.
Mam ostatnio wrażenie, że robię wszystko, żeby Potomki tę czarną wizję zrealizowały. A wszystko - pozornie - dla ich dobra.
Bo przecież nie poślę trzynastoletniego Gburka do szkoły na piechotę - musiałby wychodzić z domu o 7.20 i iść całe trzy kilometry!!!!
Bo nie wyślę dziesięciolatki samej na zajęcia pozalekcyjne o 16, żeby nie wracała po ciemku.
I tak dalej, i tak dalej....
Efekt uzyskałam taki, że kiedy w poniedziałek Gburek musiał awaryjnie wrócić za szkoły do domu sam, pieszo, pierwszym pytaniem było: "a taksówką nie mogę?". Ofuknięty ostro, wrócił do domu pieszo, ale do końca dnia był osowiały, czuł się słabo i zgłaszał pretensje: "przez was będę chory". Natomiast na zajęcia pozalekcyjne, które wymagają dojścia pieszo/dojechania rowerem, stara się nie chadzać.
Myślę, że gdyby dać mu takie latające łóżko z Wall-ego, byłby przeszczęśliwy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz