...czyli jeden dzień z życia kury domowej.
Zapędzenie, wariactwo, brak czasu na cokolwiek, każda sekunda na wagę złota. Kiedyś to lubiłam, ale coraz częściej mnie to irytuje. Tym bardziej, że tak naprawdę NIC pożytecznego nie robię. Nic z tego mojego kręcenia się nie wynika. Jak chomik w kołowrotku.
Wczoraj było tak:
9.30 Wracam z pracy, do której poszłam bez śniadania, za to po drodze zdążyłam złapać kilka gryzów bułki ziarnistej i jabłka.
10.00 Zasiadam do pisania fantastycznego opowiadanka, która już-już w głowie mi się ułożyło podczas wykonywania porannych obowiązków. Przysiada się Jonatan i opowiada mi o swoich planach przebudowy/przemeblowania domu.
Wyłączam wizję opowiadanka, przełączam się na słuchanie, wizja ulatuje.
Jednak Jonatan i tak odchodzi - fucząc - niedostatecznie poświęciłam mu uwagę.
11.00 Dla zabicia wyrzutów sumienia, nastawiam pranie i robię rodzinną kawę.
Zasiadam znów do pisania.
W tyle głowy myśl: przecież miałam uporządkować firmowe papiery.
No nic -usprawiedliwiam siebie samą -teraz mam wenę, papiery poczekają.
Piszę. Rozkręcam się.
Wciągam.
Jest coraz lepiej. To będzie dobre opowiadanko.
13.00 Telefon - trzeba jechać do Gburka, bo szkoła mu się niespodziewanie przedłuża, a on bez obiadu i kasy, po marnym śniadaniu (nie zdążyłem, mamo) - zawieźć chłopca chociaż na hot doga.
Po drodze, przy okazji (skoro już oderwałam się od pisania...) - małe zakupy spożywcze. I wizyta na poczcie.
Potem już szybko do domu - do porzuconego opowiadanka.
Gdzieś między spożywczym a pocztą pojawia się głód...Kiedy to ja ostatnio jadłam? Aaaaa! Gryz bułki i jabłko, o ósmej rano! A nie mogłam sobie też kupić hot - doga, jako i kupowałam Gburkowi? No nic - szybki, zdalny przegląd lodówki, bo trzeba by naprędce sklecić jakiś obiad - żeby przed odwiezieniem Gburka na dżudo, jednak coś wrzucić do - piszczącego coraz głośniej - żołądka....Ze ssaniem w żołądku pisać się po prostu nie da.
Co tam obiad - byle kanapka na ruszt i pisać, łapać chwilę.
Pisać czy jeść? Może jednak to zbyt wysoka cena za opowiadanko - zapychanie się byle czym i późniejsze narzekania na tłuszcz wylewający się ze spodni? Trudno - sypnę na kanapkę garść sałaty - będzie błonnik. Dobra, dwie garści.
Piękne słońce za oknem - a może by z psami na spacer? Od pewnego czasu zaniedbuję zwierzaki, pogoda kusi....
Nie! Żadnych spacerów! Pisać, póki jest pomysł.
14.30 Gryzelda przychodzi ze szkoły, kiedy kończę kanapkę, siejąc po całym stole odrobiny sałaty (szybko, szybko, zdążę jeszcze parę zdań napisać, zanim ona wróci!), kiedy usiłuję dopić herbatę, dzwoni telefon: zapowiada się od 100 lat niewidziana przyjaciółka - trzeba by coś ugotować na wieczór?
Nie! Pisać! Wystarczą słone paluszki i tabliczka czekolady.
Nie będzie już dziś tego zamyślanego od rana opowiadanka - będzie tylko szkic niniejszej notki - na więcej nie starczy czasu.
15.00 Czas jechać po Gburka do szkoły - przywieźć, skarmić, odwieźć na dżudo. Skarmić? Czym skarmić? Nie ma obiadu! Przed wyjściem z domu nastawiam wodę na makaron, kiedy wrócę, spreparuję sos.
16.00 Gburka na dżudo, biegiem do domu. Z pisania nici - pod domem stoi już samochód przyjaciółki.
17.00 Jonatan przejmuje obowiązki kierowcy, mogę zająć się przyjaciółką.
22.30 Przyjaciółka wychodzi...Po spożyciu na kolację pizzy. Tak, tak, ja też spożywam - na szczęście mogę rozgrzeszyć się poranną siłownią dnia następnego.
Jakieś nocne pisanie? Gdzie tam! Przecież jutro z samego rana siłownia!
I gdzie tu miejsce na działalność zawodową?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz