Od miesiąca czaję się z tym wpisem. Pretekst Święta Narodowego jest świetny.
Podróżując po Polsce i jadając w knajpkach przydrożnych, ma się wrażenie, że wszyscy w tym kraju żywią się niemal wyłącznie panierką. Grubą, mączno - bułczaną, nasiąkniętą tłuszczem. A do tego - dla zabicia wyrzutów sumienia - surówka. Mocno ocukrzona.
Odkąd na jakiś czas przeszłam na Dietę Montignaka, zaczęło mi to przeszkadzać, mimo tego, że samej diety już nie stosuję. Warzywa nie podchodzą mi ze słodką śmietanką, mięso w panierce jest niezjadliwe i niesmaczne. Mogę więc sobie w przydrożnej knajpie zamówić pieroga i sitko(dla osączenia rzeczonego pieroga z tłuszczu), albo zejść z głodu. Dlaczego? Bo jeśli zamówię mięso niepanierowane, to będzie ono zgrillowane na smętny wiór. Jeśli zamówię surówkę z kapusty kiszonej, to niewątpliwie będzie słodkawa, chociaż mi do głowy by nie przyszło sypać łyżeczkami cukier do kapusty. Zamówienie makaronu też może okazać się porażką, gdyż w 9 przypadkach na 10 dostałam rozgotowane kluchy, pływające w zawiesistym, tłustym sosie na bazie mąki. Mąka z mąką?
I nie wiem, czy przydrożne restauracyjki (bo nie piszę tu o barach, tylko o przybytkach nieco wyższej kategorii) bazują na gustach większości? Czy może idą na łatwiznę, bo tak zawsze się gotowało i tak ma być. Co na to Kuchnia Polska, na której i ja się uczyłam gotować?
Zadziwia również monotonia tychże jadłodajni: wiejskie jadło, chłopska chata, u baby, u sołtysa - litości! czy turysta jadący przez kraj nie ma prawa mieć ochoty na zjedzenie czegoś odmiennego?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz