z klimatem...

z klimatem...

środa, 4 listopada 2009

Jak jasmeen(prawie) została weterynarzem.odc.3

Zaczęło się od tego, że pies musiał zostać zszyty. Żywcem wziąć się nie dał - uśpienie, szycie, opatrzenie, wybudzenie, zaordynowanie antybiotyków - ponad 100 zł.
A potem przez tydzień, codziennie 10 - 20 zł (zmiana opatrunku plus antybiotyk).
Tak miało być w teorii.
Wilczasty ma w nosie teorie.
W sobotni poranek u weta nie było kołnierzy ochronnych w jego rozmiarze. Efekt: w niedzielny poranek z opatrunku zostały strzępy. W niedzielny wieczór strzępy zostały i ze szwów, pracowicie w narkozie założonych.
W poniedziałek został zamówiony kołnierz w stosownym rozmiarze - przysłano go na wtorek, do tego czasu Wilczasty pożarł dwa kolejne opatrunki.
Odkąd nosi kołnierz, zżeranie opatrunków stało się nieco trudniejsze, choć nie niemożliwe.....Kołnierz wszak można połamać (dowód na zdjęciach w śniegu), kołnierz czasem jest zdejmowany na spacer bądź do jedzenia - pies jest zwierzęciem rozumnym - wykorzystuje każdą chwilę, żeby zobaczyć, co kryje się pod kolorowym bandażem, przy czym szczególną nienawiścią darzy kolor czerwony (tak, tak, pieski mogą sobie wybrać kolor bandaża!). Dla dodania całej sytuacji należytego smaczku, warto nadmienić, że pies w kołnierzu nie mieści się do budy, więc zajął tymczasowo pomieszczenie na rowery - te ostatnie musiały się wyprowadzić.
W ramach oszczędności, po tygodniu codziennych wizyt, znajoma już pani weterynarz rzuciła propozycję: "może sami zmieniajcie mu opatrunki i przemywajcie ranę? będzie taniej, a w końcu to żadna filozofia".
Jasmeen - pamiętając swoje niezrealizowane weterynaryjne ciągoty, ochoczo przystała. Zaopatrzona w gaziki, bandaże, maści, strzykawkę do polewania płynem odkażającym oraz tenże płyn, przystąpiła do akcji. Na wstępie Wilczasty bardzo ucieszył się, że widzi Swoją Ukochaną  Panią - atak radosnego szału trwał około pięciu minut. Potem Wilczasty ucieszył się, że Ukochana Pani zdejmuje mu opatrunek - nastąpił drugi atak radosnego szału. Potem było już tylko wesołe tupanie wokół Ukochanej Pani - niespieszne, acz upierdliwe. Ukochana Pani zaczynała dostawać kręćka. Kiedy Wilczasty zrozumiał, że ma mieć coś robione z łapą, postanowił zakończyć współpracę i próbował oddalić się z godnością. Jasmeen doprowadziła do porządku zwierzaka, krótką komendą: "siad!". Pies siadł, ale merdającym ogonem rozlał płyn odkażający. Wszędzie, tylko nie na swoją chorą łapę. Niedoszła pani weterynarz postanowiła chociaż zabandażować łapę - niestety, to wygląda tak prosto jedynie w gabinecie. Wilczasty stanowczo nie zgadzał się z pomysłem zawinięcia jego własnej łapy w bandaż. Co jak co, ale na pewne rzeczy pozwala się wyłącznie przeszkolonym lekarzom, nie domorosłym felczerom.
Minęły kolejne dwa tygodnie, łapa wyglądała coraz lepiej. Do weta trafialiśmy co trzy, cztery dni. Kiedy przerwa między wizytami doszła do pięciu, Wilczasty nagle zaczął utykać. Co się stało? Obtarł sobie łapkę, francuski piesek. Opatrunkiem. Pani doktor zdecydowała, że teraz będzie się wietrzyć - koniec z opatrunkami, zostawiamy sam kołnierz, widujemy się co dwa - trzy dni na oględzinach. Życie Wilczastego od miesiąca wyglądało tak: siedzenie dzień i noc w schowku na rowery w kołnierzu, dwa spacery z Ukochaną Panią poza podwórko bez kołnierza, krótkie wybieganko po podwórku, pod okiem Państwa bez kołnierza - trzy razy dziennie. Na podwórko nie można go wypuścić w kołnierzu, bo tłucze nim po płocie i domu, łamiąc go w drzazgi w ciągu pół godziny. Nie można go wypuścić bez dozoru i bez kołnierza, bo zżera opatrunki. Nędzne, pieskie  życie w schowku na rowery, z kołnierzem na głowie.
Na każdym spacerze jasmeen starała się więc Wilczastemu zapewnić maksimum wolności i swobody - z pewną dozą lęku spuszczała go ze smyczy ( a nuż skaleczy drugą, trzecią czy czwartą łapę?), ale jednak chciała, żeby się wybiegał. Kiedy wracali z wizyty u weta pewnego piątkowego popołudnia, już bez opatrunku na łapie, już z prawie zagojoną poduchą, Wilczasty spotkał kolegę - Psa-za-Płotem. Takiemu przepuścić nie wolno. Taki też nie przepuści. Oszczekali się wzajemnie w sposób straszliwy. Po trzech minutach od Oszczekania, jasmeen zauważyła strużkę krwi cieknącą Wilczastemu z chorej łapy....i z powrotem do weta. Z powrotem opatrunek. Z powrotem antybiotyk. "Naderwał sobie poduszkę, od nowa, %$#&*" - powiedziała mało parlamentarnie pani weterynarz. Był piątek. Antybiotyk należało podawać przez pięć dni. Na niedzielę jasmeen dostała porcję w strzykawce do samodzielnego podania. Gwoli oszczędności.

Nie, jasmeen i tym razem nie wykazała się predyspozycjami do wymarzonego niegdyś zawodu. Stwierdziła, że ona za nic na świecie nie wbije psiuńciowi igły. Igłę wbił Jonatan. Obydwaj byli bardzo dzielni. Jasmeen trzymała Wilczastego za futro i przemawiała doń czułymi słowy. Weterynarzem na pewno nie zostanie. I dobrze, że nawet nie próbowała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz