No, no, no, Mili Państwo. Jestem pod wrażeniem i będę bywać tam częściej.
Za jednym razem (tym bardziej w towarzystwie czterdziestki dwunastolatków) nie da się wszystkiego obejrzeć.
Przypomniało mi się, jak bardzo - swego czasu - lubiłam Romantyzm i Romantyków i jak bardzo daleko od tych czasów odeszłam. Ale nadal pozostają w mojej wdzięcznej pamięci (widać, że moja pamięć ma POKŁADY oraz STERTY, niektóre mocno zakurzone i ukryte) i miło mi się z nimi obcuje.
Korzystając z okazji odbyłam jesienny spacer po Stolicy i miałam dziwne zabawne sytuacje.
1. spotkałam na przejściu dla pieszych znajomego, którego nie widziałam lat...hmm....czy wypada napisać, że 15? ale to drobiazg - przecież w wakacja spotkałam miłą znajomą, której nie widziałam podobną ilość czasu, chociaż mieszkamy zupełnie niedaleko od siebie...widocznie rok 2010 jest rokiem spotkań-dawno-niespotykanych
2. byłam na kawie i rogaliku w...."Karaluchu". "Karaluch", nazwa oficjalna: "Bar uniwersytecki", mieści się tuż przy bramie Uniwersytetu Warszawskiego.
Mieścił, w zasadzie. Jeszcze parę lat temu zaciągnęłam tam Potomki, by pokazać, czym i gdzie żywi się studencka brać. Potomki były przeszczęśliwe, aczkolwiek ja z Jonatanem utyskiwaliśmy na to, że stoliki i tace zbyt czyste a ekspedientki stanowczo zbyt uprzejme - ale zupa z wielkiego kotła i leniwe z cukrem były te same.
Teraz "Karaluch" awansował - stał się francuską kawiarnio - piekarnią, z białymi, miękkimi, nowoczesnymi fotelikami. "Saint Honore". Nie do wiary, że to ten sam lokal.Kawa i rogalik smaczne, i owszem. Ale jakoś tak gorzko mi się zrobiło, że wszystko przemija. Szkoda, że Potomki w czasach studenckich nie poczują tamtej atmosfery....
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz