z klimatem...

z klimatem...

piątek, 17 sierpnia 2007

Gorąco

Namnożyłam sobie tematów do notek w "szkicach" i leżą. Nic mi się nie chce, bo gorąco. Nie cierpię gorąca, no po prostu nie cierpię! Prawie tak bardzo mocno, jak nie cierpię zimna. Jakby nie mogło być na stałe te 15 - 20 stopni i orzeźwiający wietrzyk. A niechby nawet i ciepły deszcz spadł....
Cudowne właściwości temperatury plus 15 stopni uświadamiałam sobie wielokrotnie, ale jeden taki moment utkwił mi na tyle w pamięci, że jak słyszę pojęcie "komfort termiczny", widzę taką oto sytuację:
 Jest wczesna wiosna, może nawet przedwiośnie - jakiś koniec lutego, początek marca. Dziewiętnastoletnia jasmeen przyjechała pociągiem podmiejskim (jakim? niebieskim a dokąd? do połowy - hehe) do swojego Ukochanego (w przyszłości męża, ale wtedy nie to jeszcze miała w głowie). Idzie od tego pociągu przez pola i lasy (miłość wszak wymaga wysiłku i pokonywania przeszkód) i obserwuje budzącą się do życia przyrodę. Jest szczęśliwa i ma tego świadomość. Wiatr buszuje w jej włosach a kropelki mżawki osiadają na twarzy.
Mam też szereg innych sytuacji życiowych, które kojarzą mi się z konkretnymi zjawiskami atmosferycznymi - mniej lub bardziej przyjemnie.
- półgodzinna wędrówka od pociągu do domu Ukochanego - w mróz. Było mi tak przenikliwie zimno, że kiedy dotarłam na miejsce po prostu się rozpłakałam.
- spacer w śniegu do koleżanki A. - trzy kilometry brnięcia po leśnym, dziewiczym - nietkniętym nawet chęcią odśnieżania - śniegu, który wciąż padał i padał....Ale przynajmniej ciepło było. Po drodze wyobrażałam sobie, że jestem Baśką z "Pana Wołodyjowskiego".
- wyjazd na ceremonię ogłoszenia wyników matur - w stroju galowym naturalnie - dotarłam kompletnie mokra - łącznie z bielizną, bo akurat przetoczyła się wiosenna burza. Z wyników byłam tak zadowolona, że potem w tym mokrym ubraniu i przemoczonych butach, długo spacerowałam z moim przyszłym mężem po lesie ( zdaje się, że skończyło się to katarem).
 A wcześniej:
- powrót z Warszawy z tatą z obchodów moich jedenastych urodzin ( pierwsze "-naste" urodziny - tata zabrał mnie na wędrówkę po mieście i do kawiarni na galaretkę z bitą śmietaną - mój przysmak) - burza była bardzo gwałtowna, aż powietrze pachniało elektrycznością - ciekawa jestem dlaczego teraz, nawet po najbardziej gwałtownej burzy, powietrze już tak nie pachnie...
- powrót z wycieczki po Roztoczu (też z tatą - a jakże) zrobiło się całkowicie ciemno, a autobus - ogórek musiał się zatrzymać, bo wiał tak silny wiatr, że łamał gałęzie przydrożnych drzew, zaś kulki gradu wielkości jajek wybijały szyby
- słoneczne poranki wakacyjne w Śródborowie - synonim szczęśliwego dzieciństwa. Tata budził nas z wybiciem dziewiątej (sygnał "Lata z Radiem" mi to mówił), wynoisł w piżamach na koc, rozłożony na trawie i przynosił jabłka, pokrojone w ósemki. Mogliśmy czytać aż do śniadania. A po śniadaniu i porannej toalecie - czytać do upadłego. W międzyczasie podjadaliśmy porzeczki prosto z krzaków.
- zimowe wędrówki moje i brata podczas adwentu na mszę roratnią: trzeba było wyjść z domu o 6 rano!!! Było ciemno, zimno i ślisko. Umilaliśmy sobie czas, ślizgając się na zamarzniętych kałużach. Uwielbiałam te spacery.
- jesienne powroty ze szkoły ulicą wysadzaną klonami. Szelest liści pod nogami i promienie słońca prześwitujące we wszystkich kolorach przez te, które jeszcze nie opadły.
- deszcz, deszcz, deszcz - najlepszy - ten majowo - czerwcowy - nagły, rzęsisty, moczący wszystko w jednej chwili tak bardzo, że potem można bez wahanioa wskakiwać w kałuże razem z butami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz