Namnożyłam sobie
tematów do notek w "szkicach" i leżą. Nic mi się nie chce, bo gorąco.
Nie cierpię gorąca, no po prostu nie cierpię! Prawie tak bardzo mocno,
jak nie cierpię zimna. Jakby nie mogło być na stałe te 15 - 20 stopni i
orzeźwiający wietrzyk. A niechby nawet i ciepły deszcz spadł....
Cudowne
właściwości temperatury plus 15 stopni uświadamiałam sobie
wielokrotnie, ale jeden taki moment utkwił mi na tyle w pamięci, że jak
słyszę pojęcie "komfort termiczny", widzę taką oto sytuację:
Jest
wczesna wiosna, może nawet przedwiośnie - jakiś koniec lutego, początek
marca. Dziewiętnastoletnia jasmeen przyjechała pociągiem podmiejskim
(jakim? niebieskim a dokąd? do połowy - hehe) do swojego Ukochanego (w
przyszłości męża, ale wtedy nie to jeszcze miała w głowie). Idzie od
tego pociągu przez pola i lasy (miłość wszak wymaga wysiłku i
pokonywania przeszkód) i obserwuje budzącą się do życia przyrodę. Jest
szczęśliwa i ma tego świadomość. Wiatr buszuje w jej włosach a kropelki
mżawki osiadają na twarzy.
Mam
też szereg innych sytuacji życiowych, które kojarzą mi się z
konkretnymi zjawiskami atmosferycznymi - mniej lub bardziej przyjemnie.
-
półgodzinna wędrówka od pociągu do domu Ukochanego - w mróz. Było mi
tak przenikliwie zimno, że kiedy dotarłam na miejsce po prostu się
rozpłakałam.
-
spacer w śniegu do koleżanki A. - trzy kilometry brnięcia po leśnym,
dziewiczym - nietkniętym nawet chęcią odśnieżania - śniegu, który wciąż
padał i padał....Ale przynajmniej ciepło było. Po drodze wyobrażałam
sobie, że jestem Baśką z "Pana Wołodyjowskiego".
-
wyjazd na ceremonię ogłoszenia wyników matur - w stroju galowym
naturalnie - dotarłam kompletnie mokra - łącznie z bielizną, bo akurat
przetoczyła się wiosenna burza. Z wyników byłam tak zadowolona, że potem
w tym mokrym ubraniu i przemoczonych butach, długo spacerowałam z moim
przyszłym mężem po lesie ( zdaje się, że skończyło się to katarem).
A wcześniej:
-
powrót z Warszawy z tatą z obchodów moich jedenastych urodzin (
pierwsze "-naste" urodziny - tata zabrał mnie na wędrówkę po mieście i
do kawiarni na galaretkę z bitą śmietaną - mój przysmak) - burza była
bardzo gwałtowna, aż powietrze pachniało elektrycznością - ciekawa
jestem dlaczego teraz, nawet po najbardziej gwałtownej burzy, powietrze
już tak nie pachnie...
-
powrót z wycieczki po Roztoczu (też z tatą - a jakże) zrobiło się
całkowicie ciemno, a autobus - ogórek musiał się zatrzymać, bo wiał tak
silny wiatr, że łamał gałęzie przydrożnych drzew, zaś kulki gradu
wielkości jajek wybijały szyby
-
słoneczne poranki wakacyjne w Śródborowie - synonim szczęśliwego
dzieciństwa. Tata budził nas z wybiciem dziewiątej (sygnał "Lata z
Radiem" mi to mówił), wynoisł w piżamach na koc, rozłożony na trawie i
przynosił jabłka, pokrojone w ósemki. Mogliśmy czytać aż do śniadania. A
po śniadaniu i porannej toalecie - czytać do upadłego. W międzyczasie
podjadaliśmy porzeczki prosto z krzaków.
-
zimowe wędrówki moje i brata podczas adwentu na mszę roratnią: trzeba
było wyjść z domu o 6 rano!!! Było ciemno, zimno i ślisko. Umilaliśmy
sobie czas, ślizgając się na zamarzniętych kałużach. Uwielbiałam te
spacery.
-
jesienne powroty ze szkoły ulicą wysadzaną klonami. Szelest liści pod
nogami i promienie słońca prześwitujące we wszystkich kolorach przez te,
które jeszcze nie opadły.
-
deszcz, deszcz, deszcz - najlepszy - ten majowo - czerwcowy - nagły,
rzęsisty, moczący wszystko w jednej chwili tak bardzo, że potem można
bez wahanioa wskakiwać w kałuże razem z butami.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz