Pierwsze to nasze rozpoczęcie roku - w karierze uczniowskiej Potomków - kiedy to zamiast w galowym stroju na uroczystym apelu, siedzą sobie w samochodzie, przemierzając południową Europę. Na Wiedeń, mili Państwo, na Wiedeń!
Przyobiecany "cały dzień na Praterze" spowodował, że zanim ich na ten Prater zabierzemy, daliśmy sobie możliwość ciągania ich po wszelkich zabytkach i "nudnych" miejscach - wszak nie odważyliby się pisnąć, byle tylko nie skrócić im dnia atrakcji. Nie byliśmy na tyle wredni, żeby umilać im końcówkę wakacji muzeami (ale te wiedeńskie muzea....cud, miód, orzeszki! dlaczego Potomki się nie zachwycają? zupełnie tego nie rozumiem....). Przegoniliśmy ich tylko po ścisłym centrum, obejrzeliśmy Katedrę nocą - zupełnie inne wrażenia, niż w dzień - nie wiem, czy nie lepiej ją w nocy oglądać....zjedliśmy tort Sachera (tylko Gburek w pełni docenił jego ekskluzywny smak), napiliśmy się wiedeńskiej kawy. I...koniec wieczoru...
Do Wiednia dotarliśmy wszak nieco później, niż zakładaliśmy, z powodu naszej - tradycyjnej już - pochorwackiej przygody.
Zwykle przywozimy stamtąd wino - domowe, od naszego gospodarza oraz sklepowe, najczęściej malvaziję. W tym roku odkryliśmy wszakże grasevino - nie mogę się zdecydować, które smakuje bardziej wakacyjnie...kupujemy też - u sprawdzonego wytwórcy - domową rakiję, wódkę z winogron (nie mylić ze śliwowicą, którą robi się ze śliwek). Nasza pierwsza, słynna już wśród znajomych, przygoda z rakiją, miała miejsce przy przedostatniej wizycie w Chorwacji. Uciekaliśmy wtedy na południe, do Czarnogóry, trafiliśmy bowiem na najbardziej deszczowe chorwackie lato od stuleci. Uciekaliśmy, zaopatrzeni przez troskliwych gospodarzy w wino i rakiję. Podczas postoju w naszym ulubionym Trogirze (gdzie deszcz już nie padał, świeciło słońce, dając typową chorwacką temperaturę - około 35 - 40 stopni), porzuciliśmy samochód (wraz z rakiją w bagażniku) na parkingu, na godzinkę - może dwie. Kiedy wróciliśmy, samochód był - i owszem. Natomiast rakija elegancko wchłaniała się w nasze ubrania, pomiędzy którymi była umoszczona, oraz w podłogę bagażnika. Nie muszę wspominać, jaki zapach unosił się wokół nas. Litr domowej rakiji poszedł jak w gąbkę! Uznaliśmy, że butelka pękła od temperatury - stała tuż obok ścianki bagażnika. Przy następnej naszej wizycie, nie jechaliśmy już na południe, tylko wracaliśmy prosto do domu. No i zapakowaliśmy butelkę ze szczególną pieczołowitością. Dotarła w całości.
Tym razem - tego zapachu się nie zapomina! - również zadbaliśmy o to, żeby butelka stała pionowo, między torbami (a nie obok ścianki bagażnika), była dodatkowo opakowana w reklamówkę. Pełna przezorność.
Kiedy wracaliśmy z przechadzki, podczas jednego z postojów, poczuliśmy znajomy, charakterystyczny zapach. Wydało nam się to tak nierealne, że najpierw obwąchaliśmy sąsiednie samochody. Prawda jednak była smutna - to NASZ samochód wydawał ze swego wnętrza TĘ woń. Szybko rozpoczęliśmy akcję wyjmowania bagażu (dodam, że zapakowanego po mistrzowsku i niepowtarzalnie - jeden niewłaściwy ruch i okazuje się, że największa waliza, która BYŁA w środku, jakoś się tam nie mieści na nowo). Ja naiwnie obstawiałam, ze wylało się domowe wino, być może niedokładnie zakręcone. Ale - w sumie - jakież to miałoby znaczenie? Zapach podobnie intensywny...Prawda była jednak oczywista - znowu pękła butelka z rakiją. Było to dla nas tak niespodziewane, że kiedy Jonatan obmacywał reklamówkę, w którą owinięta była zdradziecka butelka, zrobił to zupełnie nonszalancko i niedelikatnie, za co został boleśnie ukarany. Na tyle boleśnie, że nie wystarczyły torebkowe chusteczki higieniczne - po raz pierwszy użyliśmy samochodowej apteczki. Powiem szczerze - bardzo zmyślny sprzęt.
Także Jonatan przywitał tym razem Wiedeń obandażowany i oklejony plastrami. Nasz samochód zaś wjechał do cesarskiego miasta jak ostatnia moczymorda. Wiedeń zniósł to z należytą dostojną powagą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz