z klimatem...

z klimatem...

wtorek, 31 sierpnia 2010

ósmy dzień, koniec...

Czas odjazdu.
Pogoda zupełnie nietypowa dla chorwackiego wybrzeża: wieje wiatr, temperatura nie przekracza 25 stopni, chmury przepływają po niebie w niezwykłym tempie. Zastanawiamy się, czy nie wyjechać dzień wcześniej - z plażowania wszak nic nie wyjdzie....Postanawiamy jednak pojechać na "naszą" plażę - jesteśmy jedynymi - oprócz zapalonych poławiaczy ryb. Morze szumi i...faluje(!), co jest tutaj zupełnie niezwykłym zjawiskiem. Adriatyk zwyczajowo jest płaski i jednolicie błękitny - dziś pierwszy raz widzimy białe grzebienie fal.

Potomki ochoczo wskakują do wody, piszcząc niemiłosiernie, że zimna. Ale nie rezygnują z ostatniej kąpieli - pluskają, prychają i zachowują się jak młode foki. Ja nie jestem tak zdesperowana - czytam sobie na brzegu, przesypując z ręki do ręki wygładzone kamienie. Kilka z nich chowam do torebki - będą cieszyć oko na dalekiej północy w zimowe wieczory. Może oddadzą mi wtedy promienie słońca, które pochłonęły, leżąc na plaży?

Po pewnym czasie, dość nieśmiało, zza chmur wychodzi słońce. Już-już mamy wracać do domu, kiedy decyduję się na zanurzenie w lodowatej - dla rozpieszczonego ciepłem kamieni ciała - wodzie. Plażowicze, których zwabiło nagłe rozpogodzenie, patrzą na nasze wodne igraszki, jak na pomieszanie cyrku z domem wariatów - nie wiedzą, że temperatura naszego Bałtyku jest właśnie taka w najcieplejszych tylko kilku dniach roku.

Niestety, słońce, które dopiero co wychynęło zza chmur, zaczyna chować się za górami - zbliża się wieczór, to już naprawdę koniec naszej beztroski.
Po zapakowaniu dobytku do samochodu, stoję długo, patrząc na uspokojone już morze, na zaczerwienione blaskiem zachodu góry i myślę o tym, żeby tej energii, którą wchłonęłam przez tydzień plażowania, starczyło mi na rok, co najmniej rok....I żebym potrafiła, kiedy dopadnie mnie codzienność, przypomnieć sobie, jak życie potrafi być piękne.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz