Dzieci w domu nie ma, to matka się nudzi...
Pierwszego dnia wzięła udział w zorganizowanym kuligu (nie, nie za samochodem - za prawdziwymi, żywymi końmi!). Zakończonym spotkaniem towarzyskim.
Drugiego dnia zorganizowała obiad dla znajomych. Przedłużony na kolację. I niemal śniadanie.
Trzeciego dnia.....trzeciego dnia trzeba było matce mocnych wrażeń i zabrała Buravą do weterynarza.
Burava albowiem od pewnego czasu wykazuje się nienormalną nerwowością, zaś ostatnio poczęła naszać swój ogon stanowczo zbyt nisko...Zasłużyło Suczysko na przegląd, tym bardziej, że ciągle zwlekamy ze sterylizacją.
Nasza pani weterynarz jest osobą bardzo skrupulatną, umówiła więc szybciutko pana specjalistę od usg, zleciła badanie krwi i moczu oraz zaprosiła Buravą do siebie. Ze mną, naturalnie.
Suka popadła w panikę na wieść o tym, że musi odwiedzić GABINET. Jej strach wyraża się zwykle w psim odruchu obronnym: Suka gryzie. Dodatkowo więc była OBRAŻONA faktem ubrania ją w kaganiec. Zabrałam do lekarza trzydziestopięciokilogramowego, obrażonego i wystraszonego owczarka płci żeńskiej.
Na początku naszej wycieczki, postanowiłam zafundować zwierzątku przebieżkę - dla uspokojenia. Przebieżka prawie skończyła się tragicznie: nagle, bez ostrzeżenia, na środku jezdni, Burava zaryła czterema łapami w ziemię i zaczęła zdejmować sobie kaganiec. Ja - rozpędzona - potknęłam się o nią i - gdyby nie moje nabyte poprzez aerobik - poczucie równowagi - rymsnęłabym jak długa w śniegową breję.
Kiedy - bez dalszych przygód - dotarłyśmy do gabinetu, na samym wstępie, Suka postanowiła pokazać, co o tym wszystkim sądzi, w szczególności, co sądzi o pomyśle zaglądania pod jej własny, prywatny ogon: rzuciła się nerwowo w kierunku pani wet i tylko moja błyskawiczna interwencja (oraz kaganiec na pysku) ocaliły lekarkę. Od tej pory trzymałam jej łeb przez cały czas oględzin, co nie skończyło się dla mnie zbyt miło: przy jednej z prób zjedzenia naszej weterynarz, Burava szarpnąwszy głową, wyrżnęła mnie nią w podbródek, aż zęby mi dźwięknęły.
A potem przyjechał pan doktor z przenośnym usg i trzeba było zwierzaka wtaszczyć na stół oraz spowodować, żeby przez 20 minut badania pozostał na tym stole w miarę bez ruchu. To było niezapomniane przeżycie. Odkryłam, że mam na rękach TAKIE mięśnie, że będą o sobie przypominały przez najbliższy tydzień. Suka natomiast niemal zemdlała z powodu nerwowej hiperwentylacji.
Pobranie krwi to był już pikuś, Pan Pikuś. Skoro już trzymałam psa w bezruchu....
Na koniec zostało pobranie moczu. Otrzymałam szczegółową instrukcję, pojemniczek i życzenia powodzenia. Instrukcja mówiła, że najłatwiej pobrać mocz - UWAGA - łyżką wazową, zwaną chochlą - im dłuższa jej rączka, tym lepiej - mamy o tyle dłuższą rękę. Widziałam oczyma wyobraźni moich sąsiadów, który wpatrują się w kobietę molestującą łyżką owczarka wielkości kucyka. Publicznie. Straż dla Zwierząt oraz Fundacja Animals przybyłyby w ciągu godziny. Po jednej próbie, podjętej na podwórku (bez chochli, tylko ze standardowym pojemniczkiem na mocz), kiedy to Burava tylko spoglądała na mnie z wyrzutem, powiedziałam DOŚĆ.
Chyba mnie pogięło, żeby biegać za psem z łyżką od zupy tylko dlatego, że jest wredny, szczeka pół nocy i nosi ogon niżej niż dotychczas.
Poczekałam na wyniki usg (wszystko w porządku), badań krwi (takoż) - i z czystym sumieniem pozostawiłam zdrową Suczynę, a sama ruszyłam do kina, zabijać czas bez Potomków w przyjemniejszy sposób.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz