Pianino jest rzeczą, której brak odczuwałam w kolejnych mieszkaniach najdotkliwiej.
Przekonałam się o tym, kiedy wreszcie u stanęło w naszym domu.
Możemy nie mieć telewizora, szafy, łóżka, kanapy, stołu - pianino musi być!
Oczywiście - do pianina potrzebni są Pianiści. Mamy w domu dwoje palących się do instrumentu.
Bardzo mi z tym dobrze. I nie wyobrażam sobie inaczej.
Z pewną dozą zazdrości patrzę sobie, jak zasiadają i zaczynają grać. Skąd zazdrość? Bo ja też od zawsze chciałam, ale niestety ta umiejętność pozostała dla mnie sztuką tajemną, podobnie jak wyczarowywanie królika z kapelusza, albo przemienianie złych wróżek w żaby.
Mimo tego, że uwielbiam pianino, przez to, że mam je na co dzień, mam wrażenie, że nie tego nie doceniam. Zauważyłam to pewnego popołudnia na warszawskiej Starówce, kiedy dołączyłam zaciekawiona do niemałego tłumku gapiów, wyraźnie czymś podekscytowanych. Ludzie słuchali ulicznego showmana, który na przyczepce samochodowej miał zainstalowany przenośny (obwoźny?) fortepian. Pan grał, ludzie słuchali, pan się kłaniał, ludzie klaskali. A potem pan zbierał owoce swojego występu, w postaci brzęczących monet. Oraz kilku sprzedanych płyt, po każdym minirecitalu. Nie było w jego muzyce absolutnie nic nadzwyczajnego - moi domowi grajkowie też tak potrafią, śmiało mogę powiedzieć, że nawet potrafią słuchaczy bardziej łapać za serce.
Czyli, zupełnie nieświadomie - jestem szczęściarą. Mam w domu to, za co inni są gotowi płacić.
Myślę, że jest wiele takich rzeczy i spraw - większych i mniejszych, na które w życiu codziennym nie zwracamy uwagi, a które to składają się na nasze poczucie szczęścia.
Mam wrażenie, że mnie osobiście dostaje się wiele dobrego...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz