Z mazurskim wiatrem we włosach.
I z przygodami po drodze...
1. w samym Giżycku. Trafiliśmy na zlot harleyowców. Dziwni ludzie, doprawdy. Łażą grupami po miasteczku stanie nie do końca świadomym, odziani w niekompletne obuwie oraz niestandardowe nakrycia głowy (zaobserwowaliśmy np. durszlak z dwoma uszami).
2. dalej w samym Giżycku. W restauracji usiedliśmy obok Buractwa. Rasowego. Bez koszulek, po "pyffku"( raczej po kilku, niż jednym...), komentującego głośno urodę kelnerek i przechodzących ulicą dziewczyn. Miałam ochotę dać w pysk. Wprost i bez wyjaśnień.
3. pod Łomżą. Złapaliśmy gumę. Pierwszy raz w mojej karierze kierowcy. Na szczęście - nie w szczerym polu ani głębokim lesie, tylko przy ludzkich osiedlach - zyskałam więc pomoc miłego pana - akcja wymiany trwała kilka minut.
4. za Łomżą. Dopadła nas burza. Z deszczem takim, że musiałam zatrzymać samochód, bo nic nie było widać. Z wiatrem przeginającym do ziemi dość spore drzewa, błyskawicami i piorunami. Cieszyłam się, że wymianę koła mam już za sobą, bo nie wiem, jak by to wyglądało w takich warunkach atmosferycznych.
5. jeszcze bardziej za Łomżą. Zabłądziliśmy, dzięki cudownemu oznakowaniu polskich dróg. Na szczęście ja jestem z tych, co to nigdzie nie giną - pod wieczór szczęśliwie dotarliśmy do domu, gdzie powitano nas kotletem schabowym i białym winem.
Uwielbiam takie powroty.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz