W poprzednim wcieleniu byłam niewątpliwie jakimś wędrowcem. W podróży zawsze czuję się dobrze i na swoim miejscu. Lubię słyszeć wokół siebie język, który nie do końca rozumiem, wręcz czuję się nieswojo, kiedy spotykam w tramwaju ludzi rozmawiających ze sobą w moim ojczystym języku - bo jakże to? miało być zupełnie obco, a tu tak niespodzianka....
Z drugiej strony - lubię mieć świadomość tego, że - mimo niewątpliwych niedostatków w mojej językowej edukacji (na własne życzenie, więc pretensja wyłącznie do siebie samej), jestem się w stanie porozumieć i po niemiecku, i po angielsku. Pewnie - od biedy - po rosyjsku także. Z francuskim, moim ulubionym - dużo gorzej, niestety. Po każdej takiej wycieczce obiecuję sobie solennie, że po powrocie zabiorę się za języki i....jest to słomiany zapał, a szkoda....
Nie ma znaczenia, na jaką odległość wyjeżdżam, każda podróż jest ekscytująca - lubię zarówno jechać, jak i być gdzie indziej, niż w domu.
Owszem, zeszłoroczny Paryż czy świeżo odcelebrowany Wiedeń są czymś niesamowitym (o tym przy osobnej okazji), ale i wyjazd do Wrocławia jest niezwykłą przyjemnością. Możliwość snucia się po Rynku...po parkach...oglądania przepięknych i pełnych uroku kamienic, siedzenia w ukwieconej kawiarni i gapienia się na licznych turystów oraz tubylców - coś wspaniałego.
Z wrocławskich wypadów staram się przywieźć sobie jakiś bukiet, zakupiony obowiązkowo na Rynku Solnym. Tym razem przyjechał ze mną taki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz