Zostałam dziś powitana radośnie przez koleżankę Gryzeldy na ulicy, w drodze do miejscowego spożywczaka.
I naszła mnie refleksja.
Do tej pory, w naszym cygańskim życiu, "dzień dobry" mówiłam zwyczajowo ja - sąsiadom, których zaczynałam rozpoznawać, innym mamom na placu zabaw, gdzie przychodziłam z Potomkami. Do mnie nie mówiono "dzień dobry", bo byłam na to za młoda i.....wiecznie obca. Wiecznie nowa. Nietutejsza. Nie byłam niczyją siostrą, córką, bratanicą. Byłam tylko sąsiadką. Małe dzieci - koledzy i koleżanki Potomków, były zbyt małe, żeby kłaniać się mamie swoich znajomych z piaskownicy.
Dopiero tu i teraz zaczynamy wrastać w otoczenie. Jesteśmy KIMŚ - jesteśmy mamą i tatą Gburka i Gryzeldy.
Nie wiem, czy mi się to przywiązanie do ziemi do końca podoba....
Z jednej strony to dobrze zapuścić korzenie. Myślę, że większość z tutejszych dzieci zna nie tylko rodziców swoich szkolnych kolegów, ale i dziadków, rodzeństwo oraz kuzynostwo. Taka specyfika dzielnicy. Myślę, że czują się z tym bezpiecznie.
Jednak ja wolałabym być anonimowa. Najchętniej zamieszkałabym w leśnej głuszy i niechże mnie nikt nie zna. Chyba. Nigdy nie mieszkałam w leśnej głuszy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz