Po latach bezpianinowych, pojawił się w naszym domu instrument.
Od razu wtopił się w otoczenie i zaczął sprawiać wrażenie, że był z nami od zawsze. A ja poczułam, jak bardzo mi pianina w domu brakowało.
Jonatan grywa. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że chyba zbyt mało entuzjastycznie na tę grę reaguję. Bo dla mnie to oczywista oczywistość. Jonatan i pianino. Zawsze tak było.
Gburek, po krótkiej przygodzie z keyboardem, nie złapał bakcyla muzycznego. Zdecydowanie jest z frakcji śpiewającej, jak ja.
Za to Gryzelda uczy się. Z pilnością różnie, ale po roku nauki potrafi zagrać "Marsz Turecki", aktualnie ćwiczy któryś z prostych utworów Chopina. I to jest dla mnie oczywista magia i coś, czego nie ogarniam. Zawsze, kiedy słuchałam klasyków, wydawało mi się niewyobrażalnie trudnym zagranie tego, chociaż na nutach nieco się wyznaję (owoc pracy pana od muzyki w szkole podstawowej). Gra na pianinie była poza zasięgiem mojego umysłu. Pianiści to byli dla mnie ludzie z innej planety - bóstwa niemalże. A tu, proszę - przychodzi taka dziesięciolatka - moja krew! - i, szast-prast - Mozaretem leci, szast-prast - Beethovenem....Że po cichu tylko pochwalę, że jest w stanie zagrać wszystko, co jej wpadnie w ucho - i to z akordami, nie jednym palcem!
Jestem dumna. I szczęśliwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz