I zakwitł.
Pachnie jak szalony.
Wygląda obłędnie.
Jest PRAWDZIWY.
Uwielbiam go. Ma takie grube kwiaty. Wygrywa nawet z pobliskim kasztanowcem, co nie jest łatwe, bo tamten też wyjątkowo okazały w tym roku...
Ale nie każdy bez wywołuje u mnie tak dziki zachwyt - pełno jest wokół "podróbek": krzaków z pojedynczymi kwiatkami - też ładne toto, ale nie tak królewsko dumne, jak ten nasz - liliowy i biały, panoszący się i dumny. Na podwórku brakuje tylko krzewu amarantowego - mojego ulubionego.
U Babci D., której podwórko było moim domem przez pierwszych dwanaście lat życia, rosły takie same, jak u nas-teraz, stare i pełne bzy - za to w trzech kolorach. Każdego roku wyczekiwałam na maj, aż zakwitną. Dwa mniejsze krzaki przy zielonej furtce, dwa ogromne krzaki przed domem - moje bzowe imperium.
Wtedy nie wierzyłam, że można nie mieć bzu na podwórku, albo że istnieje bez, który ma cienkie kwiatki. Potem nie wierzyłam, że kiedyś będę mieć swój własny, prywatny bez. Taki sam, jak dwadzieścia lat temu u Babci D. Ten sam, który czyjaś ręka posadziła 80 lat temu przed swoim świeżo zbudowanym, drewnianym domem.
A teraz mam. I się nim napawam co roku. Bosko jest.......
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz