Lampki natomiast stały się już naszą rodzinną tradycją wigilijną i warto je uwiecznić.
Co roku odbywa się to samo - odkąd trwa nasze stadło rodzinne: rok w rok, choćbyśmy nie wiem co zrobili i jak się zabezpieczyli - rok w rok, a więc trzynaście razy - lampki zapakowane jako w pełni sprawne, w Wigilię następnego roku okazywały się popsute.
Pierwszy raz zupełnie nas to zaskoczyło: ubieraliśmy naszą Drugą Małżeńską Choinkę już po zamknięciu pobliskich sklepów - Jonatan jeździł gdzieś poza granice Miasteczka, byle tylko nasze drzewko świeciło. A było to tym trudniejsze, że chytrze umyśliliśmy sobie, że lampki nie mogą być byle jakie - muszą być jednokolorowe - te pierwsze były akurat niebieskie.
W następnym roku byliśmy nieco mądrzejsi - choinkę ubieraliśmy na tyle wcześnie, że po lampki po prostu można było wyskoczyć do sklepu za rogiem. Niestety, nie było już niebieskich - zmieniliśmy więc wystrój drzewka na czerwony.
W kolejnych latach lawirowaliśmy między niebieskimi a czerwonymi - zmieniając je w nieregularnych odstępach, w zależności od tego, co było dostępne w najbliższym Sklepie Z Lampkami.
Nie było roku, w którym kupno lampek byłoby zbędne. Gdziekolwiek je przechowywaliśmy i jakkolwiek delikatnie je zwijaliśmy po rozebraniu choinki, zawsze okazywało się 24 grudnia, że lampki NIE DZIAŁAJĄ.
Tylko rok temu mieliśmy wytłumaczenie dla tego dziwnego zjawiska - lampki przechowywane w garażu, zostały po prostu zeżarte przez szczury - podobnie jak cała reszta ozdób choinkowych. W zeszłym roku zatem mieliśmy choinkę ubraną od nowa, łącznie z trzema sznurami czerwonych, chińskich lampeczek diodowych. "Trzy sznury" - pomyśleliśmy - "nawet jeśli jeden się tradycyjnie przepali, zostaną jeszcze dwa!"
Pierwszy sznur "ZDEDAŁ" (słowo wymyślone przez Gburka, namiętnie przez nas używane) jeszcze przy ubieraniu choinki - zbyt cienkie kabelki po prostu się odlutowały i koniec. Ale choinka nie była zbyt duża i dwa sznury w zupełności jej wystarczyły. No i zostały na przyszły rok. Już nie w garażu, tylko w zacisznej wnęce na szpargały, pieczołowicie zwinięte i włożone do oryginalnych pudełeczek.
W tym roku Jonatan postanowił przechytrzyć fatum lampkowe i zakupił na allegro dziesięć sznurów lampek. Każdy po 100 świecących żaróweczek. Dłuuugo przed Świętami, żeby przypadkiem zdążyły dotrzeć na czas.
Lampki były zakupione okazyjnie i wcale nie z myślą o domowej choince - dla tej wszak mieliśmy dwa sznury lampek czerwonych, z zeszłego roku. TE lampki, tysiąc różnokolorowych światełek, miały oświetlać - po raz pierwszy - nasze podwórkowe drzewka. Po amerykańsku!
Kiedy w Wigilię choinka stanęła w domu, okazało się, że jeden ze sznurów czerwonych lampek tajemniczo zaginął - pomyślałam, że nasz Domowy Skarpetkowy Potwór przerzucił się na dietę lampkową.....albo może zaczęło mu być wszystko jedno, co zżera, byle można było rozkompletować jakąś parę....
Szczęśliwie: choinkę mamy w tym roku niewielką - i jedne lampki oświetliłyby ją przyzwoicie. Znając naszego lampkowego pecha, sprawdziliśmy prawidłowość działania przed ubraniem drzewka - działały!!! Ot - przechytrzyliśmy przeznaczenie! Oplotłam choineczkę, podłączyliśmy powtórnie do gniazdka - nie działały! I poczułam się wreszcie normalnie.....
Wytaszczyliśmy - ze złośliwą satysfakcją - kolorowe lampki przeznaczone do ubrania podwórka, pożyczyliśmy dwa sznury - i mamy bardzo festyniarsko barwne drzewko. Trudno - i tak jest najpiękniejsze na świecie.
Oczywiście - żeby wredny los miał też jakąś pociechę - zaraz po ubraniu choinki odnalazłam zaginiony sznur czerwonych lampek, pięknie działający.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz