środa, 30 maja 2007
Lis
Dziś dołączył do listy
zwierząt napotkanych na drodze :) Zupełnie nieskrępowany przekroczył
ulicę, zmuszając mnie do gwałtownego hamowania. Przeżyłam spore
rozczarowanie, bo nie był rudy, jak to w bajkach, ale jakiś szaro -
bury. Za to kitę miał typowo lisią . Poszedł w las, nawet się nie
obejrzał.
Zgryzota
Znów będzie o wuju.
Wuj nie odzyskał przytomności. Lekarze polecili rodzinie przygotować
się na najgorsze. A ja nie mogę uwolnić się od myśli
przeróżnych...Nerwowo reaguję na każdy telefon, szczegolnie wtedy, kiedy
na wyświetlaczu zobaczę numer moich rodziców....Wczoraj po 22
zadzwoniła do mnie do domu teściowa, ze spóźnionymi życzeniami
urodzinowymi - bardzo się zdenerwowałam dźwiękiem telefonu o tej
porze....
Po pierwsze - wuj był dobrym człowiekiem przez większość swojego życia. Właściwie, zanim zaczął pić, zdążył wychować swoje dzieci. Czy to się "liczy"? Opiekował się nimi, kiedy były niemowlakami - bo ciotka pracowała. Woził je do szkoły i na zajęcia. Gotował obiady. Był dumny z ich osiągnięć - wszystkim odwiedzającym go, pokazywał nagrania występów swojej córki, cieszył się z tego, że syn - po wielu problemach - skończył technikum i znalazł pracę. Czy ostatnie pięć, sześć lat, w ciągu którch tak bardzo się zmienił, powinno mieć znaczenie w ocenie jego całego życia?
Po drugie - mam wyrzuty sumienia. Od pół roku mieszkamy we własnym domu. Obiecaliśmy zrobić parapetówkę dla rodziny....i jakoś się schodziło - bo ktośtam pracuje, bo ktośtam ma grypę, bo to, bo tamto. Pierwszy wuj - wielki przeciwnik kupowania przez nas "tej ruiny" i człowiek, który kpił z nas przed całą rodziną - "tyle lat wynajmowali mieszkanie, żeby teraz kupić starą ruderę" - umarł miesiąc przed naszym wprowadzeniem się. Żałuję, że nie zobaczył, co zrobiliśmy.
Drugi wuj, mimo że od dłuższego czasu unikał imprez rodzinnych, miał ochotę zobaczyć nasz domek. Obiecał, że na parapetówkę przyjedzie. Strasznie mi głupio przyznać, że chyba nie da rady, że nie zdąży. Bo to ja się spóźniłam z parapetówką. "Spieszmy się kochać ludzi", tak? Po raz kolejny się sprawdza to, co codziennie sobie powtarzałam, przekładając to, czy tamto.....
Po trzecie - co się myśli, będąc w tak ciężkim stanie? Wierzę w to, że jeśli nie ma się świadomości, to chyba ma się wrażenie, że się śni. To taka łagodna wersja, do przyjęcia dla mnie. Ale mogę się mylić. Może co jakiś czas odzyskuje się tę świadomość i dociera do człowieka jego położenie? I co wtedy? Budzi się wola walki o życie? Albo zapada decyzja o tym, że się poddajemy, bo dalsze życie byłoby mordęgą dla rodziny (bo taka jest prawda...)? Pewnie pojawia się żal za swoje błędy, żal tego, czego się nie zrobiło, może postanowienie poprawy, jeśli uda się przeżyć?
Po czwarte - co myśli rodzina, stojąc przy łóżku ojca i męża? Wiem, że kuzyni bardzo rozpaczają - tak jak już pisałam - mimo wcześniejszych zatargów z ojcem - chcą, żeby walczył, żeby wyzdrowiał, żeby został z nimi - mimo tego, że wielokrotnie narzekali na uciążliwość jego obecności, mimo tego, że nie ma szans na 100% wyzdrowienie i wiedzą o tym, że musieliby się ojcem opiekować....Nie wiem, co myśli ciotka, ale wydaje mi się, że ma w pamięci te dobre czasy....Bo - inaczej niż małżeństwo mojej drugiej, już owdowiałej, ciotki - to małżeństwo przez większość czasu było bardzo udane. Sądzę, że w tak dramatycznych okolicznościach nie rozważa się, jakim ciężarem stałby się niepełnosprawny mąż i ojciec - za wszelką cenę chce się go zatrzymać na tym świecie. Nie pamięta się tego, co było ostatnio, ale ogólnie, całe życie, które jednak wychodzi na plus.
Po piąte - co ja myślałabym będąc z jednej lub drugiej strony łóżka? A to już jest nie do wyobrażenia....Ale mimo tego, że jest to nie do wyobrażenia, kłębi mi się w głowie tysiąc myśli na ten temat....
Po szóste - czy lepiej być rodziną zaskoczoną śmiercią kogoś bliskiego, czy lepiej usłyszeć: "proszę się przygotować na najgorsze"?
Po siódme - jakie to wszystko nietrwałe - poukładały mi się trochę myśli z wpisu urodzinowego.
Jest sobie człowiek, coś w życiu robi, coś jest dla niego ważne, z kimś koresponduje, coś pisze w necie. I nagle - pstryk! - nie ma! Zostaje po nim jego biblioteczka, kolekcja płyt, opuszczony blog, forum. Z rzeczami materialnymi, realnymi łatwo zrobić porządek - ktoś weźmie książki, ktoś inny muzykę - i będą wspominać, że oto te przedmioty mamy po jasmeen. Ale z życiem "towarzyskim" jest już dziwnie, szczególnie z życiem wirtualnym, prowadzonym przeze mnie np. dużo "bujniej" niż życie towarzyskie w realu. Zaczną się pytania: "co z jasmeen? dlaczego nie pisze bloga?dlaczego tak dawno nie była na forum?dlaczego nic nie pisze w swoim wątku, który był dla niej tak ważny?". W końcu ktoś bardziej poinformowany napisze: "jasmeen już nie ma". Nie ma. Po prostu NIE MA. Albo i nie napisze.....Bo nie wszyscy wiedzą, że jasmeen to ja..........
Po pierwsze - wuj był dobrym człowiekiem przez większość swojego życia. Właściwie, zanim zaczął pić, zdążył wychować swoje dzieci. Czy to się "liczy"? Opiekował się nimi, kiedy były niemowlakami - bo ciotka pracowała. Woził je do szkoły i na zajęcia. Gotował obiady. Był dumny z ich osiągnięć - wszystkim odwiedzającym go, pokazywał nagrania występów swojej córki, cieszył się z tego, że syn - po wielu problemach - skończył technikum i znalazł pracę. Czy ostatnie pięć, sześć lat, w ciągu którch tak bardzo się zmienił, powinno mieć znaczenie w ocenie jego całego życia?
Po drugie - mam wyrzuty sumienia. Od pół roku mieszkamy we własnym domu. Obiecaliśmy zrobić parapetówkę dla rodziny....i jakoś się schodziło - bo ktośtam pracuje, bo ktośtam ma grypę, bo to, bo tamto. Pierwszy wuj - wielki przeciwnik kupowania przez nas "tej ruiny" i człowiek, który kpił z nas przed całą rodziną - "tyle lat wynajmowali mieszkanie, żeby teraz kupić starą ruderę" - umarł miesiąc przed naszym wprowadzeniem się. Żałuję, że nie zobaczył, co zrobiliśmy.
Drugi wuj, mimo że od dłuższego czasu unikał imprez rodzinnych, miał ochotę zobaczyć nasz domek. Obiecał, że na parapetówkę przyjedzie. Strasznie mi głupio przyznać, że chyba nie da rady, że nie zdąży. Bo to ja się spóźniłam z parapetówką. "Spieszmy się kochać ludzi", tak? Po raz kolejny się sprawdza to, co codziennie sobie powtarzałam, przekładając to, czy tamto.....
Po trzecie - co się myśli, będąc w tak ciężkim stanie? Wierzę w to, że jeśli nie ma się świadomości, to chyba ma się wrażenie, że się śni. To taka łagodna wersja, do przyjęcia dla mnie. Ale mogę się mylić. Może co jakiś czas odzyskuje się tę świadomość i dociera do człowieka jego położenie? I co wtedy? Budzi się wola walki o życie? Albo zapada decyzja o tym, że się poddajemy, bo dalsze życie byłoby mordęgą dla rodziny (bo taka jest prawda...)? Pewnie pojawia się żal za swoje błędy, żal tego, czego się nie zrobiło, może postanowienie poprawy, jeśli uda się przeżyć?
Po czwarte - co myśli rodzina, stojąc przy łóżku ojca i męża? Wiem, że kuzyni bardzo rozpaczają - tak jak już pisałam - mimo wcześniejszych zatargów z ojcem - chcą, żeby walczył, żeby wyzdrowiał, żeby został z nimi - mimo tego, że wielokrotnie narzekali na uciążliwość jego obecności, mimo tego, że nie ma szans na 100% wyzdrowienie i wiedzą o tym, że musieliby się ojcem opiekować....Nie wiem, co myśli ciotka, ale wydaje mi się, że ma w pamięci te dobre czasy....Bo - inaczej niż małżeństwo mojej drugiej, już owdowiałej, ciotki - to małżeństwo przez większość czasu było bardzo udane. Sądzę, że w tak dramatycznych okolicznościach nie rozważa się, jakim ciężarem stałby się niepełnosprawny mąż i ojciec - za wszelką cenę chce się go zatrzymać na tym świecie. Nie pamięta się tego, co było ostatnio, ale ogólnie, całe życie, które jednak wychodzi na plus.
Po piąte - co ja myślałabym będąc z jednej lub drugiej strony łóżka? A to już jest nie do wyobrażenia....Ale mimo tego, że jest to nie do wyobrażenia, kłębi mi się w głowie tysiąc myśli na ten temat....
Po szóste - czy lepiej być rodziną zaskoczoną śmiercią kogoś bliskiego, czy lepiej usłyszeć: "proszę się przygotować na najgorsze"?
Po siódme - jakie to wszystko nietrwałe - poukładały mi się trochę myśli z wpisu urodzinowego.
Jest sobie człowiek, coś w życiu robi, coś jest dla niego ważne, z kimś koresponduje, coś pisze w necie. I nagle - pstryk! - nie ma! Zostaje po nim jego biblioteczka, kolekcja płyt, opuszczony blog, forum. Z rzeczami materialnymi, realnymi łatwo zrobić porządek - ktoś weźmie książki, ktoś inny muzykę - i będą wspominać, że oto te przedmioty mamy po jasmeen. Ale z życiem "towarzyskim" jest już dziwnie, szczególnie z życiem wirtualnym, prowadzonym przeze mnie np. dużo "bujniej" niż życie towarzyskie w realu. Zaczną się pytania: "co z jasmeen? dlaczego nie pisze bloga?dlaczego tak dawno nie była na forum?dlaczego nic nie pisze w swoim wątku, który był dla niej tak ważny?". W końcu ktoś bardziej poinformowany napisze: "jasmeen już nie ma". Nie ma. Po prostu NIE MA. Albo i nie napisze.....Bo nie wszyscy wiedzą, że jasmeen to ja..........
wtorek, 29 maja 2007
Wieczór w mieście
Miasto
wymarło. Siedzę sobie w pracy ( w pracy???o 19???) i czekam na Gryzeldę.
Czekam, bo dziecko dwa kroki stąd ma angielski. Dom jest znacznie
dalej, to co będę jeździć w tę i z powrotem, poczekam, a nóż klient
wpadnie. Ale klient nie
wpadnie, bo miasto wymarło godzinę temu. Centrum
pięćdziesięciotysięcznego miasteczka, główna ulica. Pusto. W ciągu dnia
co chwilę przejeżdżały samochody w jedną i w drugą stronę, ludzie
kręcili się nieustannie w codziennej wędrówce do pracy - z pracy, do
szkoły - ze szkoły, do sklepu - ze sklepu, do parku - z parku. Starzy,
młodzi, babcie, dziadkowie, dziewczęta, młodzieńcy, matki, ojcowie, z
dziećmi, bez - jak mrówki. Parę minut przed 18 wszystko ucichło. Nagle
wszyscy porzestali jeździć i chodzić, zaszyli się w swoich mieszkaniach i
domach. Dlaczego? Czy nie można sobie wyjść, ot tak, rozrywkowo, na
spacer? Czy zawsze trzeba iść w celu? Załatwić - Kupić - Zamówić -
Odprowadzić?. Po 18 nie ma już celów w naszym mieście, więc można się
zaszyć w domowych pieleszach... Zupełnie to dla mnie niezrozumiałe.....A
może w telewizji akurat jest program, mający 70% oglądalności?
Czasem jednak ktoś chyłkiem przemyka obok...I ze zdziwieniem konstatuje, że otwarte....Otwarte??o 19??w Otwocku??Niemożliwe!!! I idzie dalej, rozmyślając o tym, jak opowie krewnym i znajomym, że widział o 19 otwarty sklep.
Czasem jednak ktoś chyłkiem przemyka obok...I ze zdziwieniem konstatuje, że otwarte....Otwarte??o 19??w Otwocku??Niemożliwe!!! I idzie dalej, rozmyślając o tym, jak opowie krewnym i znajomym, że widział o 19 otwarty sklep.
Sójka
Dziś w przerwie
pojechałam do domu i spotkałam opierzone pisklę sójki. Na podwórku,
wśród biegających dwóch sporych psów. Fakt, jest tak gorąco, że psom
nawet nosa nie chce się wytknąć z cienia, co dopiero ganiać
przeraszonego pisklaka.....Wzięłam ptaszątko na ręce i wyrzuciłam za
płot - tam ma w końcu większe szanse na przeżycie, niż wśród moich
Potworów. Mam nadzieję, że sobie poradzi. Wystarczy, że nauczy się
latać.
Niestety, pod samymi drzwiami znalazłam drugiego pisklaka, który miał zdecydowanie mniej szczęścia - zakończył swój krótki żywot :(
Niestety, pod samymi drzwiami znalazłam drugiego pisklaka, który miał zdecydowanie mniej szczęścia - zakończył swój krótki żywot :(
poniedziałek, 28 maja 2007
Refleksje urodzinowe
Jaki sens ma
życie? Jako osoba w średnim wieku, chyba powinnam mieć na to jakiś
ustalony pogląd. Otóż wychodzi mi za każdym razem, że sensu nie
ma...Chociaż bardzo lubię żyć i cieszę się, że jest mi dana ta krótka
chwila, żeby podziwiać piękno świata. Jestem wdzięczna za miłość, której
doświadczam, za szczęście, dobroć, za mądrych ludzi, których spotykam
na swej drodze.
Biegamy codziennie, śpieszymy się, robimy coś ważnego. I co? Jeśli w tej bieganinie przejedzie nas samochód, jaki sens będzie miał pośpiech, z którym staraliśmy się załatwić tę sprawę? Jak mało ważny stanie się projekt, nad którym pracowaliśmy? Jak mało istotne będzie to, że w naszej szafie są tylko czerwone bluzki, bo to nasz ulubiony kolor BYŁ?
Albo nawet nie samochód, tylko choroba. Jak bardzo zmienia priorytety. Człowiek w poniedziałek zastanawiający się nad tym, gdzie pojedzie na wakacje, we wtorek myśli już tylko o tym, żeby lekarze znaleźli jakiś skuteczny specyfik przeciwbólowy.
Myślę często o rzeczach ludzi, którzy odeszli. One też przestają żyć - w pewnym sensie. Dom mojej babci, przestał nim być natychmiast po tym, jak odeszła. Mimo tego, że zamieszkała w nim jej córka.
Czy mój ulubiony kubek bedzie komuś służył po moim odejściu? Czy temu komuś też będzie smakowała kawa tylko z tego kubka?
A za sto lat - czy ktoś będzie jeszcze pamiętał, że była taka jasmeen, która lubiła pić z tego kubka....?
Czasem znajduję jakieś bardzo stare rzeczy. Zawsze zastanawiam się nad tym, kim był ich właściciel. Czy był dobrym człowiekiem, czy kochał i był kochany, czy dobrze przeżył swoje życie. Dlatego też kocham stare domy - one mają w sobie coś z ludzi, którzy w nich niegdyś mieszkali.
Czy szary, zwykły człowiek, który nie dokonał żadnego odkrycia, jest w stanie zostać w pamięci ludzi na dłużej, niż tylko do pokolenia swoich wnuków/prawnuków?
Kiedyś na myśl o moich 25 urodzinach, miewałam myśli, że to coś nierealnego i pewnie tego nie dożyję...teraz już nie mam takich myśli w stosunku do żadnych przyszłych urodzin - po prostu - żyję najlepiej jak potrafię. Dziękuję Rodzice, że powołaliście mnie do życia i już od 32 lat chodzę po tym dziwnym świecie .
Biegamy codziennie, śpieszymy się, robimy coś ważnego. I co? Jeśli w tej bieganinie przejedzie nas samochód, jaki sens będzie miał pośpiech, z którym staraliśmy się załatwić tę sprawę? Jak mało ważny stanie się projekt, nad którym pracowaliśmy? Jak mało istotne będzie to, że w naszej szafie są tylko czerwone bluzki, bo to nasz ulubiony kolor BYŁ?
Albo nawet nie samochód, tylko choroba. Jak bardzo zmienia priorytety. Człowiek w poniedziałek zastanawiający się nad tym, gdzie pojedzie na wakacje, we wtorek myśli już tylko o tym, żeby lekarze znaleźli jakiś skuteczny specyfik przeciwbólowy.
Myślę często o rzeczach ludzi, którzy odeszli. One też przestają żyć - w pewnym sensie. Dom mojej babci, przestał nim być natychmiast po tym, jak odeszła. Mimo tego, że zamieszkała w nim jej córka.
Czy mój ulubiony kubek bedzie komuś służył po moim odejściu? Czy temu komuś też będzie smakowała kawa tylko z tego kubka?
A za sto lat - czy ktoś będzie jeszcze pamiętał, że była taka jasmeen, która lubiła pić z tego kubka....?
Czasem znajduję jakieś bardzo stare rzeczy. Zawsze zastanawiam się nad tym, kim był ich właściciel. Czy był dobrym człowiekiem, czy kochał i był kochany, czy dobrze przeżył swoje życie. Dlatego też kocham stare domy - one mają w sobie coś z ludzi, którzy w nich niegdyś mieszkali.
Czy szary, zwykły człowiek, który nie dokonał żadnego odkrycia, jest w stanie zostać w pamięci ludzi na dłużej, niż tylko do pokolenia swoich wnuków/prawnuków?
Kiedyś na myśl o moich 25 urodzinach, miewałam myśli, że to coś nierealnego i pewnie tego nie dożyję...teraz już nie mam takich myśli w stosunku do żadnych przyszłych urodzin - po prostu - żyję najlepiej jak potrafię. Dziękuję Rodzice, że powołaliście mnie do życia i już od 32 lat chodzę po tym dziwnym świecie .
niedziela, 27 maja 2007
Wujowie - refleksja o życiu
Moja mama ma dwie siostry. Te siostry mają/miały mężów. Dziwna
historia, ale obydwaj wujowie okazali się alkoholikami. Żeby było
ciekawiej - panowie strasznie się nie lubili. Wręcz unikali swej
obecności. Uroczystości rodzinne odbywały się więc albo w obecności
jednego, albo drugiego wuja.
Pierwszego wuja początkowo - dziecięciem będąc - uwielbiałam - typ: "o jak ja lubię dzieci i się z nimi fajnie kumpluję". Do czasu. Wuj, tuż przed ślubem z ciocią, spowodował po pijaku wypadek. Śmiertelny. Trafił do więzienia. Ciocia na niego czekała, zaraz po odbyciu kary wzięli ślub. Ale to już nie był ten sam człowiek. Stał się agresywny, wielokrotnie dochodziło do awantur i rękoczynów. Ciocia jednak jakoś nie była zdecydowana odejść - mieli dwie córki - wiadomo, jak to jest w takich rodzinach. Wuj stał się gburowatym odludkiem, który popijał po kryjomu wszystko, co mu w ręce wpadło. Chorował, leczył się, robił przerwy w piciu, obiecywał poprawę - i tak w kółko. Trzecia ich córka urodziła się, kiedy starsze kuzynki miały lat -naście. Wuj przystopował z piciem i stał się troskliwym ojcem na pięć lat. Rok temu wrócił do nałogu. W październiku ciocia znalazła go martwego w łazience.
Drugiego wuja nie uwielbiałam tak bardzo, jak pierwszego - ot - wuj, jak wuj. Z biegiem czasu zaczęliśmy znajdować wspólne tematy: był znawcą i miłośnikiem muzyki rockowej. Świetny człowiek. Super mąż. Idealny tata. Bardzo lubiłam u nich bywać, bo stanowili udaną rodzinę. Wiadomo było, że wuj na uroczystości rodzinne sam produkuje wódkę. Ale problemu wtedy jeszcze nie było. Problem pojawił się, kiedy wuj zachorował (właściwie nie wiadomo na co - jakaś choroba związana z przemianą materii) i poszedł na rentę. Zaczął się nudzić. Ciotka pracowała na trzech etatach a on się nudził, gnuśniał i popadał w nałogi: nikotynowy, alkoholowy a w końcu internetowy. Narobił długów, zaczął mieć jakieś dziwne znajomości ( z internetu), zrobił się niemiły, przestał wychodzić z domu. Swoim dzieciom powiedział, że on ich utrzymywał 20 lat, teraz na nich kolej. Ciotka zaciskała zęby i pracowała coraz więcej. Wuj wielokrotnie przebywał w szpitalu, wiedział, że nie powinien pić i palić, że powinien przestrzegać diety. Ostatnio stwierdził, że on i tak umrze, więc po co ma się oszczędzać. Przedwczoraj córka znalazla go nieprzytomnego. Miał więcej szczęścia od pierwszego wuja - przeżył. Ale przytomności jeszcze nie odzyskał.
Od przedwczoraj nie mogę przestać myśleć o tych dwóch panach. Czy gdyby wiedzieli, co ich spotka, potrafiliby się opanować? Czy bardziej współczuć ciotce, której mąż umarł od razu, czy tej, którego życie wisi na włosku? Czy tak umęczone kilkunastoletnim małżeństwem kobiety, kochają jeszcze swoich mężów?Bo wiem na pewno, że nie jest to tak, że nagle odczuwają ulgę, że ich problemy się skończyły...Czy, jeśli wuj wyzdrowieje, zrozumie, że dostał szansę od losu - na poprawę? Czy tę szansę wykorzysta? Czy - gdyby pierwszy wuj taką szansę dostał - zmieniłby swoje życie?
Zastanawiam się też - jak to jest - kuzyni, którzy tak bardzo narzekali na swojego ojca, wielokrotnie byli przez niego wyzywani, wyrzucani z domu, teraz siedzą przy jego łóżku i modlą się o jego zdrowie....W końcu ojciec, jaki by nie był...
Pierwszego wuja początkowo - dziecięciem będąc - uwielbiałam - typ: "o jak ja lubię dzieci i się z nimi fajnie kumpluję". Do czasu. Wuj, tuż przed ślubem z ciocią, spowodował po pijaku wypadek. Śmiertelny. Trafił do więzienia. Ciocia na niego czekała, zaraz po odbyciu kary wzięli ślub. Ale to już nie był ten sam człowiek. Stał się agresywny, wielokrotnie dochodziło do awantur i rękoczynów. Ciocia jednak jakoś nie była zdecydowana odejść - mieli dwie córki - wiadomo, jak to jest w takich rodzinach. Wuj stał się gburowatym odludkiem, który popijał po kryjomu wszystko, co mu w ręce wpadło. Chorował, leczył się, robił przerwy w piciu, obiecywał poprawę - i tak w kółko. Trzecia ich córka urodziła się, kiedy starsze kuzynki miały lat -naście. Wuj przystopował z piciem i stał się troskliwym ojcem na pięć lat. Rok temu wrócił do nałogu. W październiku ciocia znalazła go martwego w łazience.
Drugiego wuja nie uwielbiałam tak bardzo, jak pierwszego - ot - wuj, jak wuj. Z biegiem czasu zaczęliśmy znajdować wspólne tematy: był znawcą i miłośnikiem muzyki rockowej. Świetny człowiek. Super mąż. Idealny tata. Bardzo lubiłam u nich bywać, bo stanowili udaną rodzinę. Wiadomo było, że wuj na uroczystości rodzinne sam produkuje wódkę. Ale problemu wtedy jeszcze nie było. Problem pojawił się, kiedy wuj zachorował (właściwie nie wiadomo na co - jakaś choroba związana z przemianą materii) i poszedł na rentę. Zaczął się nudzić. Ciotka pracowała na trzech etatach a on się nudził, gnuśniał i popadał w nałogi: nikotynowy, alkoholowy a w końcu internetowy. Narobił długów, zaczął mieć jakieś dziwne znajomości ( z internetu), zrobił się niemiły, przestał wychodzić z domu. Swoim dzieciom powiedział, że on ich utrzymywał 20 lat, teraz na nich kolej. Ciotka zaciskała zęby i pracowała coraz więcej. Wuj wielokrotnie przebywał w szpitalu, wiedział, że nie powinien pić i palić, że powinien przestrzegać diety. Ostatnio stwierdził, że on i tak umrze, więc po co ma się oszczędzać. Przedwczoraj córka znalazla go nieprzytomnego. Miał więcej szczęścia od pierwszego wuja - przeżył. Ale przytomności jeszcze nie odzyskał.
Od przedwczoraj nie mogę przestać myśleć o tych dwóch panach. Czy gdyby wiedzieli, co ich spotka, potrafiliby się opanować? Czy bardziej współczuć ciotce, której mąż umarł od razu, czy tej, którego życie wisi na włosku? Czy tak umęczone kilkunastoletnim małżeństwem kobiety, kochają jeszcze swoich mężów?Bo wiem na pewno, że nie jest to tak, że nagle odczuwają ulgę, że ich problemy się skończyły...Czy, jeśli wuj wyzdrowieje, zrozumie, że dostał szansę od losu - na poprawę? Czy tę szansę wykorzysta? Czy - gdyby pierwszy wuj taką szansę dostał - zmieniłby swoje życie?
Zastanawiam się też - jak to jest - kuzyni, którzy tak bardzo narzekali na swojego ojca, wielokrotnie byli przez niego wyzywani, wyrzucani z domu, teraz siedzą przy jego łóżku i modlą się o jego zdrowie....W końcu ojciec, jaki by nie był...
Pisarze
W dawnych, dobrych czasach pisarzem był ktoś, kto zajmował się pisaniem. Teraz pisarzem jest każdy - sądząc
po ilości blogów. I tak się zastanawiam: skoro dobrze pisze i pani A., i
pani B., i pani C., i jeszcze tysiąc pań i panów, na których blogi nie
trafił wydawca, więc skąd wiadomo, że to pani D. jest pisarką i ją
trzebaby wydawać w postaci książkowej, a nie pani F. na przykład. I
nagłówniejsze pytanie: skąd się bierze taki śmieć językowy, jak
Masłowska i jej "dzieła", kiedy tyle osób potrafi pisać zgrabnie,
poczytnie i używać pięknego języka. Czy to znak czasów? Większość ludzi
(potencjalnych czytelników) lubuje się w brzydocie? A może ktoś mi
powie, że Masłowską da się czytać bez obrzydzenia? Ja nawet z dużym
obrzydzeniem przebrnęłam przez połowę jej "utworu" - dziękuję bardzo,
pozostanę przy klasyce.
Mam podobne odczucie w stosunku do tego typu literatury, jak mdl2 o sztuce nowoczesnej była łaskawa wyrazić się na swoim blogu: "co ma zachwycać, skoro nie zachwyca?".
Może po prostu jestem w mniejszości?
Mam podobne odczucie w stosunku do tego typu literatury, jak mdl2 o sztuce nowoczesnej była łaskawa wyrazić się na swoim blogu: "co ma zachwycać, skoro nie zachwyca?".
Może po prostu jestem w mniejszości?
niepokój 2
Osiwieję przez ten tydzień...A jeśli nie osiwieję, to już nigdy nie osiwieję...
Tadaaam! Teściowa przyjeżdża!
Kochana babunia, wytęskniona mamcia. Przyjeżdża w trzech sprawach:
1. zobaczyć swojego najmłodszego wnuka, który ma już prawie 3 miesiące.
2. zobaczyć swoje starsze wnuki, które się już stęskniły.
3. załatwić swoje sprawy majątkowo - rozwodowe.
Będzie masakra, już to czuję.....
Bowiem moja teściowa nie potrafi niczego załatwić polubownie, szczególnie spraw majątkowo - rozwodowych - wiem, bo to nie pierwszy jej rozwód. Do tego, nie potrafi niczego załatwić samodzielnie - potrzebuje asysty, wsparcia i publiczności. Tą publicznością pewnie będzie mój mąż a jej syn, albowiem drugie jej dziecko mieszka dalej. I mimo tego, że mój mąż, a jej syn, dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie ma czasu ani ochoty bawić się w jej drugi rozwód, bo już po pierwszym ma dość, jestem jakoś dziwnie przekonana, że skończy się, jak zwykle.......
W każdym razie - wnuki nie są poinformowane o przyjeździe babci - nie wiadomo wszak, czy sparawy rozwodowo - majątkowe nie zdominują jej wizyty na tyle, że nie będzie miała okazji się z nimi spotkać. Albo ochoty - jeśli w międzyczasie pokłóci się ze swym synem........
Tadaaam! Teściowa przyjeżdża!
Kochana babunia, wytęskniona mamcia. Przyjeżdża w trzech sprawach:
1. zobaczyć swojego najmłodszego wnuka, który ma już prawie 3 miesiące.
2. zobaczyć swoje starsze wnuki, które się już stęskniły.
3. załatwić swoje sprawy majątkowo - rozwodowe.
Będzie masakra, już to czuję.....
Bowiem moja teściowa nie potrafi niczego załatwić polubownie, szczególnie spraw majątkowo - rozwodowych - wiem, bo to nie pierwszy jej rozwód. Do tego, nie potrafi niczego załatwić samodzielnie - potrzebuje asysty, wsparcia i publiczności. Tą publicznością pewnie będzie mój mąż a jej syn, albowiem drugie jej dziecko mieszka dalej. I mimo tego, że mój mąż, a jej syn, dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie ma czasu ani ochoty bawić się w jej drugi rozwód, bo już po pierwszym ma dość, jestem jakoś dziwnie przekonana, że skończy się, jak zwykle.......
W każdym razie - wnuki nie są poinformowane o przyjeździe babci - nie wiadomo wszak, czy sparawy rozwodowo - majątkowe nie zdominują jej wizyty na tyle, że nie będzie miała okazji się z nimi spotkać. Albo ochoty - jeśli w międzyczasie pokłóci się ze swym synem........
Beemki otwockie
Normalnie plaga!
Pracuję przy głównej ulicy mojego miasta, do tego mieszkam przy ulicy, ktora stanowi wyzwanie dla - mniej lub bardziej barczystych, zawsze łysych - właścicieli wiekowych beemek.
Właściciel beemki charakteryzuje się łysym łbem (pustym, jak sądzę), obcisłą podkoszulką, opalenizną prosto z solarium, często łańcuchem podkreślającym kark. Uszy takiego osobnika, choć rzucają się w oczy na tle łysiny, są chyba zupełnie zbędne: poziom hałasu ( no bo przecież donośne "łup! łup! łup! " nie jest muzyką) skutecznie pozbawia ich zmysłu sluchu.
Właściciel beemki do kompletu często ma "laskę". Laska składa się z rozpuszczonych włosów ( najczęściej blond), wytapetowanej twarzy, wcześniej spalonej w solarium, obcisłego stroju, chętnie z cekinami i innymi błyskotkami, wieczorowej biżuterii ( obowiązkowo kolczyki zwisające do szyi i podzwaniające przy każdym kokieteryjnym potrząśnięciu włosami) oraz szpileczek, najchętniej klapek.
Właściciel beemki i laski przemieszcza się po mieście hałaśliwie i widowiskowo, nie tylko ze względu na repertuar muzyczny, jaki wydobywa się z jego auta, ale głównie dzięki różnym piskom, zrywom i rykom silnika, jaki generuje ich wspaniały acz leciwy pojazd.
Właściciel beemki nie patrzy, czy jedzie po ulicy, którą matki z dziećmi w wózkach idą do parku miejskiego. Nie interesuje go to, że przejeżdża przez przejście dla pieszych w okolicy trzech szkół - nie starcza mu wyobraźni, żeby zrozumieć, że dzieci są nieobliczalne i mogą niespodziewanie wyskoczyć na jezdnię. Nie ma na tyle rozumu, żeby pojąć, że ryki silnika i dudnienie muzyki to nie jest dźwięk, którego pożądają ludzie mieszkający, pracujący bądź po prostu idący ulicą. On chce być zauważony: "Patrzcie wszyscy, oto ja jadę! Jaki jestem wspaniały!"
Właściciel beemki uważa za swój cel życiowy zrobić "zryw" na kamyczkach (wysypanych pieczołowicie przez mieszkańców na piaszczystej drodze, żeby wyeliminować kałuże), tym samym wyryć dziurę w tychże kamyczkach - idealną dla przyszłej kałuży.
Pasją właściciela beemki, jest jeżdżenie po krętej, wąskiej drodze asfaltowej, miedzy domami z prędkością bliską 100km/h, z piskiem opon, wpadaniem w poślizg oraz ruszaniem z rykiem na każdym z licznych zakrętów.
Właściciel beemki jest królem szos, uliczek i deptaków. Dopóki nie skończy na przydrożnej latarni lub płocie, budząc moją mściwą satysfakcję.
Pracuję przy głównej ulicy mojego miasta, do tego mieszkam przy ulicy, ktora stanowi wyzwanie dla - mniej lub bardziej barczystych, zawsze łysych - właścicieli wiekowych beemek.
Właściciel beemki charakteryzuje się łysym łbem (pustym, jak sądzę), obcisłą podkoszulką, opalenizną prosto z solarium, często łańcuchem podkreślającym kark. Uszy takiego osobnika, choć rzucają się w oczy na tle łysiny, są chyba zupełnie zbędne: poziom hałasu ( no bo przecież donośne "łup! łup! łup! " nie jest muzyką) skutecznie pozbawia ich zmysłu sluchu.
Właściciel beemki do kompletu często ma "laskę". Laska składa się z rozpuszczonych włosów ( najczęściej blond), wytapetowanej twarzy, wcześniej spalonej w solarium, obcisłego stroju, chętnie z cekinami i innymi błyskotkami, wieczorowej biżuterii ( obowiązkowo kolczyki zwisające do szyi i podzwaniające przy każdym kokieteryjnym potrząśnięciu włosami) oraz szpileczek, najchętniej klapek.
Właściciel beemki i laski przemieszcza się po mieście hałaśliwie i widowiskowo, nie tylko ze względu na repertuar muzyczny, jaki wydobywa się z jego auta, ale głównie dzięki różnym piskom, zrywom i rykom silnika, jaki generuje ich wspaniały acz leciwy pojazd.
Właściciel beemki nie patrzy, czy jedzie po ulicy, którą matki z dziećmi w wózkach idą do parku miejskiego. Nie interesuje go to, że przejeżdża przez przejście dla pieszych w okolicy trzech szkół - nie starcza mu wyobraźni, żeby zrozumieć, że dzieci są nieobliczalne i mogą niespodziewanie wyskoczyć na jezdnię. Nie ma na tyle rozumu, żeby pojąć, że ryki silnika i dudnienie muzyki to nie jest dźwięk, którego pożądają ludzie mieszkający, pracujący bądź po prostu idący ulicą. On chce być zauważony: "Patrzcie wszyscy, oto ja jadę! Jaki jestem wspaniały!"
Właściciel beemki uważa za swój cel życiowy zrobić "zryw" na kamyczkach (wysypanych pieczołowicie przez mieszkańców na piaszczystej drodze, żeby wyeliminować kałuże), tym samym wyryć dziurę w tychże kamyczkach - idealną dla przyszłej kałuży.
Pasją właściciela beemki, jest jeżdżenie po krętej, wąskiej drodze asfaltowej, miedzy domami z prędkością bliską 100km/h, z piskiem opon, wpadaniem w poślizg oraz ruszaniem z rykiem na każdym z licznych zakrętów.
Właściciel beemki jest królem szos, uliczek i deptaków. Dopóki nie skończy na przydrożnej latarni lub płocie, budząc moją mściwą satysfakcję.
niepokój 1
We wtorek
obsługujemy dwoje pierwszych naszych klientów. I jak nie boję się
wykonawstwa ekipy nr 1 ( w końcu dom mi wyremontowali), tak pocę się ze
stresu na myśl o tym, jak poradzi sobie ekipa nr 2...Wiem, jak ważna
jest obsługa pierwszych klientów, bo to oni będą o nas opowiadać swoim
znajomym. Boję się, że coś się nie uda....że będzie krzywo, niemiło, że
zrobią bałagan i nie posprzątają, że coś popsują. O matko, nie
wiedziałam, że prowadzenie firmy to tak stresująca sprawa...Fakt, mam
wreszcie czas na bezkarne pisanie bloga i szlajanie się po forach (jako
kobieta domowa musiałam podołać OBOWIĄZKOM, bo jak przychodził MĄŻ,
padało pytanie: "a co Ty robiłaś cały dzień?"), ale ten stres, który
teraz będzie mnie trzymał aż do wtorkowego wieczora, jest dość wysoką
ceną za bezkarność....
Do tego dostaliśmy wezwanie do Urzędu Skarbowego - co to będzie, co to będzie.....?
Do tego dostaliśmy wezwanie do Urzędu Skarbowego - co to będzie, co to będzie.....?
sobota, 26 maja 2007
Matka bez dziecka....
Z kronikarskiego
obowiązku: pisklor Grusi sobie poszedł. Nie wiem dokąd, nie wiem kiedy.
Nie ma go w gnieździe od paru dni. Mam nadzieję, że nic go nie zeżarło,
tylko po prostu, naturalnie opuścił gniazdo, bo do tego dojrzał. Teraz
Grusia na nowo próbuje zasiedlić swoje miejsce gniazdowe - może będzie
jakiś nowy?
piątek, 25 maja 2007
Dlaczego...
Prawdopodobnie. Na
pewno nie będę ich mieć świadomie, chociaż mój mąż jest zdania, że tylko
czyham na okazję....Prawda jest jednak taka, że ja bardziej nie chcę
niż chcę. A to, że mu opowiadam o powiększeniu rodziny, ma tylko mnie
samą do tego pomysłu przekonać, ale jakoś marnie działa....
Moje plany były takie: jedno dziecko na początek, potem przerwa na karierę (tak z 10 lat) i potem dwoje. Żeby miały dużo starszego brata/siostrę. Plany wzięły w łeb, bo dokładnie 2,5 roku po Gburku przyszła na świat Gryzelda. 10 lat oto minęło, karierę dopiero zaczynam (hehe, o ile karierą można to nazwać...) i brakuje mi do realizacji koncepcji jeszcze jednego dziecka. Tak, tylko z powodu zmiany planów, tych "młodszych" dzieci powino być dwoje - nie chcę trzeciego dużo młodszego od dwójki. O ile dla mnie czworo dzieci to nie problem ( w pewnym sensie oczywiście, zaraz wyłuszczę, dlaczego jakiekolwiek następne dziecko to dla mnie problem), dla mojego męża - chyba owszem.
Argumenty przeciw:
- absolutne postawienie na głowie unormowanych w miarę stosunków rodzinnych - czy na zdrowie by nam to wyszło? I jako małżeństwu ( ja jako matka noworodka w 100% oddaję się mu, kosztem męża, przez jakiś czas funkcjonuję w innym świecie) i jako rodzinie (dwoje starszych wkraczających w wiek nastoletni i niemowlę).
- czy ten czas, który teraz wspominam z rozrzewnieniem i błogością, jako najlepszy okres życia moich dzieci, był naprawdę tak sielonkowy? a może tylko mi się wydaje?
- czy ja aby chcę znowu grzebać w pieluchach, taszczyć wszędzie wózek, latać po lekarzach, szczepić, wycierać, pilnować na każdym kroku, czyścić, sprzątać, prać..........?
- czy aby przez te 10 lat nie zmieniłam się na tyle, że okaże się, że opieka nad niemowlakiem mnie przerasta i wolę jednak duże dzieci?
- dom trzebaby przystosować na malca! Moje czyste ściany przestaną być czyste.....
- niemowlaka nie da się zostawić samego w domu ani na chwilę.
- mam dwoje zdrowych dzieci, czy tym razem też by tak było?
- jestem stara ( tak, wiem, że teraz właśnie jest trend, żeby jeszcze później dzieci rodzić, ale ja mam gdzieś trendy: czuję się stara w porównaniu ze sobą sprzed 11 lat, kiedy to pierwszy raz byłam w ciąży)
- jestem stara - większe prawdopodobieństwo wad dziecka
- w związku z tym, że jestem stara, na pewno gorzej zniosę ciążę: organizm mi się posypie, przytyję 100 kilo, rozstępy i celulitis mi się zrobią, zęby mi wypadną - mogę tak długo wyliczać
- w związku z tym, że jestem stara, każą mi robić setki badań, których nie lubię i których się boję
No. Pewnie przypomni mi się jeszcze mnóstwo argumentów przeciw, będę je sukcesywnie dopisywać i zaglądać tu w chwilach, kiedy mnie najdzie na rozmnażanie się.
A wróżka mi troje wywróżyła......
Moje plany były takie: jedno dziecko na początek, potem przerwa na karierę (tak z 10 lat) i potem dwoje. Żeby miały dużo starszego brata/siostrę. Plany wzięły w łeb, bo dokładnie 2,5 roku po Gburku przyszła na świat Gryzelda. 10 lat oto minęło, karierę dopiero zaczynam (hehe, o ile karierą można to nazwać...) i brakuje mi do realizacji koncepcji jeszcze jednego dziecka. Tak, tylko z powodu zmiany planów, tych "młodszych" dzieci powino być dwoje - nie chcę trzeciego dużo młodszego od dwójki. O ile dla mnie czworo dzieci to nie problem ( w pewnym sensie oczywiście, zaraz wyłuszczę, dlaczego jakiekolwiek następne dziecko to dla mnie problem), dla mojego męża - chyba owszem.
Argumenty przeciw:
- absolutne postawienie na głowie unormowanych w miarę stosunków rodzinnych - czy na zdrowie by nam to wyszło? I jako małżeństwu ( ja jako matka noworodka w 100% oddaję się mu, kosztem męża, przez jakiś czas funkcjonuję w innym świecie) i jako rodzinie (dwoje starszych wkraczających w wiek nastoletni i niemowlę).
- czy ten czas, który teraz wspominam z rozrzewnieniem i błogością, jako najlepszy okres życia moich dzieci, był naprawdę tak sielonkowy? a może tylko mi się wydaje?
- czy ja aby chcę znowu grzebać w pieluchach, taszczyć wszędzie wózek, latać po lekarzach, szczepić, wycierać, pilnować na każdym kroku, czyścić, sprzątać, prać..........?
- czy aby przez te 10 lat nie zmieniłam się na tyle, że okaże się, że opieka nad niemowlakiem mnie przerasta i wolę jednak duże dzieci?
- dom trzebaby przystosować na malca! Moje czyste ściany przestaną być czyste.....
- niemowlaka nie da się zostawić samego w domu ani na chwilę.
- mam dwoje zdrowych dzieci, czy tym razem też by tak było?
- jestem stara ( tak, wiem, że teraz właśnie jest trend, żeby jeszcze później dzieci rodzić, ale ja mam gdzieś trendy: czuję się stara w porównaniu ze sobą sprzed 11 lat, kiedy to pierwszy raz byłam w ciąży)
- jestem stara - większe prawdopodobieństwo wad dziecka
- w związku z tym, że jestem stara, na pewno gorzej zniosę ciążę: organizm mi się posypie, przytyję 100 kilo, rozstępy i celulitis mi się zrobią, zęby mi wypadną - mogę tak długo wyliczać
- w związku z tym, że jestem stara, każą mi robić setki badań, których nie lubię i których się boję
No. Pewnie przypomni mi się jeszcze mnóstwo argumentów przeciw, będę je sukcesywnie dopisywać i zaglądać tu w chwilach, kiedy mnie najdzie na rozmnażanie się.
A wróżka mi troje wywróżyła......
czwartek, 24 maja 2007
Poziom stresu
Taaa...dwie godziny
temu, przy okazji robienia sobie testu na uzależnienie od internetu,
zrobiłam test na osobowość, panowanie nad własnym życiem itp. Wyszło mi,
że nie mam stresów, panuję nad swoim życiem, niepowodzenia przyjmuję z
usmiechem - ogólnie: jestem chodzącą łagodnością. Ale to było dwie
godziny temu. W ciągu tego czasu: zadzwonili z fabryki, że źle złożyłam
zamówienie, monter "umył ręce" i nie wie dlaczego jest źle ( a czy to ja
się szkoliłam ze sposobu dokonywania pomiarów???) - musiałam zadzwonić
do fabryki, montera, klienta oraz sekretariatu fabryki, żeby zrobić
korektę do zamówienia, w tym czasie, dokładnie 10 minut przed moim
wyjściem po dziecko, wpadł klient - po dziecko się spóźniłam, więc
obowiązkowo zadzwonili ze szkoły, że otóż dziecko opuszczone się czuje.
Nieee...ja wcale nie mam stresów i doskonale ogarniam sytuację....
Uzależnienie
Zrobiłam sobie test...i...
Ryzyko uzależnienia od Internetu
Jesteś w grupie ryzyka uzależnienia od Internetu! W Polsce szacuje się że stanowi ona ok. 15% wszystkich użytkowników. Oznacza to, że w niedługim czasie możesz stać się uzależniony od Internetu. Przebywając on-line, zdarza Ci się tracić poczucie czasu i kontroli nad używaniem Internetu i nad samym sobą. Powinieneś zastanowić się nad tym, jaki wpływ na Twoje życie i zdrowie zaczyna mieć Internet i czy nie warto by spróbować kontrolować korzystanie z niego.
Klikając tutaj możesz przeczytać więcej informacji na temat uzależnienia od Internetu i jego konsekwencji.
jakby ktoś chciał pokazać mi, że nie jestem sama, oto link do testu:
http://www.badania.psychologia.uni.wroc.pl/index.php
Ryzyko uzależnienia od Internetu
Jesteś w grupie ryzyka uzależnienia od Internetu! W Polsce szacuje się że stanowi ona ok. 15% wszystkich użytkowników. Oznacza to, że w niedługim czasie możesz stać się uzależniony od Internetu. Przebywając on-line, zdarza Ci się tracić poczucie czasu i kontroli nad używaniem Internetu i nad samym sobą. Powinieneś zastanowić się nad tym, jaki wpływ na Twoje życie i zdrowie zaczyna mieć Internet i czy nie warto by spróbować kontrolować korzystanie z niego.
Klikając tutaj możesz przeczytać więcej informacji na temat uzależnienia od Internetu i jego konsekwencji.
jakby ktoś chciał pokazać mi, że nie jestem sama, oto link do testu:
http://www.badania.psychologia.uni.wroc.pl/index.php
środa, 23 maja 2007
domki płoną
notatka w lokalnej prasie:
"21 kwietnia, o godz. 21.28 oficer dyżurny Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej odebrał telefon, że pali się drewniany budynek, na szczęście niezamieszkały, przy ul. Tuwima w Otwocku. Natychmiast na miejsce pożaru wysłał trzy wozy JRG i cztery jednostki OSP z Józefowa, Jabłonny i Świdrów Małych. Pogotowie energetyczne odcięło prąd, a policja zabezpieczała miejsce zdarzenia. Mimo użycia w akcji 5 prądów i zużycia 35 m3 wody, nie udało się budynku uratować. Akcję zakończono o godz. 0.18.
To niestety kolejny drewniak w Otwocku, który doszczętnie spłonął, grzebiąc unikalną architekturę „Świdermajera” z lat międzywojennych."
Krótko, zwięźle i bez emocji. Takie notatki czytamy mniej więcej raz w miesiącu. Czasem dotyczą domków, które właściwie były ruinami. Często, niestety, "świdermajerów" w całkiem dobrym stanie. Dlaczego? Bo łatwiej właścicielowi znaleźć nabywcę działki pustej, niż zabudowanej "śmieciem".
Odkąd z powrotem zamieszkałam w Otwocku, czuję autentyczny ból, słysząc sygnał straży pożarnej. Bo w 9 na 10 przypadków oznacza to pożar kolejnego drewniaka. Szczególnie, jeśli akcja ma miejsce wieczorem.
"21 kwietnia, o godz. 21.28 oficer dyżurny Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej odebrał telefon, że pali się drewniany budynek, na szczęście niezamieszkały, przy ul. Tuwima w Otwocku. Natychmiast na miejsce pożaru wysłał trzy wozy JRG i cztery jednostki OSP z Józefowa, Jabłonny i Świdrów Małych. Pogotowie energetyczne odcięło prąd, a policja zabezpieczała miejsce zdarzenia. Mimo użycia w akcji 5 prądów i zużycia 35 m3 wody, nie udało się budynku uratować. Akcję zakończono o godz. 0.18.
To niestety kolejny drewniak w Otwocku, który doszczętnie spłonął, grzebiąc unikalną architekturę „Świdermajera” z lat międzywojennych."
Krótko, zwięźle i bez emocji. Takie notatki czytamy mniej więcej raz w miesiącu. Czasem dotyczą domków, które właściwie były ruinami. Często, niestety, "świdermajerów" w całkiem dobrym stanie. Dlaczego? Bo łatwiej właścicielowi znaleźć nabywcę działki pustej, niż zabudowanej "śmieciem".
Odkąd z powrotem zamieszkałam w Otwocku, czuję autentyczny ból, słysząc sygnał straży pożarnej. Bo w 9 na 10 przypadków oznacza to pożar kolejnego drewniaka. Szczególnie, jeśli akcja ma miejsce wieczorem.
Głupie ludzie.....
http://fotoforum.gazeta.pl/72,2,732,62784705.html
Konkretnie TEN drewniak sobie obserwowałam po kątem nabycia go, gdyby ktoś mi chciał go
sprzedać. Oczywiście - bezmózg jeden - wolał spalić, niż sprzedać. Jakim
bezrozumnym ćwokiem trzeba być, żeby palić coś, za co można wziąć kasę? Jakby
nawet, idiota niemyślący, chciał go sprzedać bez placu, też bym była
zainteresowana (takich desek już teraz nie ma...). Tyle o TYM konkretnie domu.
sprzedać. Oczywiście - bezmózg jeden - wolał spalić, niż sprzedać. Jakim
bezrozumnym ćwokiem trzeba być, żeby palić coś, za co można wziąć kasę? Jakby
nawet, idiota niemyślący, chciał go sprzedać bez placu, też bym była
zainteresowana (takich desek już teraz nie ma...). Tyle o TYM konkretnie domu.
Kwestia ogólna: za kilka lat w Otwocku nie będzie drewniaków, oprócz mojego.
A jak biegam po mieście i rozwieszam ogłoszenia, że KUPIĘ DOM DREWNIANY DO REMONTU
to nikt, NIKT nie raczy nawet zadzwonić. Wolą spalić i sprzedać plac. Najlepiej
pod osiedle (wątpię, czy za plac dostają więcej kasy, niż za plac z domem).
Miasto ma po prostu drewniaki gdzieś. Fajne lokum dla meneli - jak zdewastują i rozwalą,
to przynajmniej szkoda będzie niewielka, bo i tak się same rozpadają. To, że te domy stanowią o charakterze Otwocka, są jego "smaczkiem", wyróżniają to miasto spośród innych podwarszawskich miejscowości, zupełnie się nie liczy. To, że z tych domów, po ich odrestaurowaniu, można zrobić atut i jeszcze na nich nieźle zarobić, też jest nieważne.
Polityka prywatnych właścicieli jest jeszcze bardziej pokrętna: trzymają sobie takie cuda, nie robią z nimi A jak biegam po mieście i rozwieszam ogłoszenia, że KUPIĘ DOM DREWNIANY DO REMONTU
to nikt, NIKT nie raczy nawet zadzwonić. Wolą spalić i sprzedać plac. Najlepiej
pod osiedle (wątpię, czy za plac dostają więcej kasy, niż za plac z domem).
Miasto ma po prostu drewniaki gdzieś. Fajne lokum dla meneli - jak zdewastują i rozwalą,
to przynajmniej szkoda będzie niewielka, bo i tak się same rozpadają. To, że te domy stanowią o charakterze Otwocka, są jego "smaczkiem", wyróżniają to miasto spośród innych podwarszawskich miejscowości, zupełnie się nie liczy. To, że z tych domów, po ich odrestaurowaniu, można zrobić atut i jeszcze na nich nieźle zarobić, też jest nieważne.
nic, a jak już im się znudzi nicnierobienie, nasyłają podpalacza i mają "posprzątaną" działeczkę gotową do sprzedania. Nikt nic nie wie, "samo się podpaliło".
wtorek, 22 maja 2007
Świrka - świdermajerka
No dobra, przyznam się....Już trudno, niech mnie namierzą ...
Mam świra na punkcie drewnianych domów. Tego świra miałam od dawna, jednak znacznie mi się pogorszyło, odkąd zakupiłam i wyremontowałam domek z 1930 roku. A teraz w nim mieszkam i moja obsesja powiększa się z dnia na dzień.
Nie chodzi o zwykłe, drewniane domy, chodzi o domy specyficzne, spotykane w okolicach rzeki Świder i od tejże rzeki nazywane "świdermajerami". Domy te budowano w latach 1916-1939, kiedy okoliczne lasy sosnowe zostały odkryte dla warszawiaków, jako miejsce wypoczynkowe, letniskowe i uzdrowiskowe. Powstawały wtedy, obok sanatoriów oraz ośrodków wypoczynkowych, liczne pensjonaty i prywatne wille - większe i mniejsze. Po wojnie, mimo tego, że "sosnowy klimat" zupełnie się nie zmienił, tradycja wyjazdów "nad Świder" zaczęła podupadać. Ludzie - dzięki rozwojowi komunikacji - przemieszczają się coraz dalej i wolą "skoczyć" na Mazury czy nad morze, jeśli mają wolny weekend. Poza tym nie pomogło okolicy coraz większe zanieczyszczenie rzeki - nadal pięknej i dzikiej....
Wille drewniane umierają, tak jak umiera rzeka. Tak jak umarło uzdrowisko Otwock. I niedługo odejdą w przeszłość, pozostaną po nich tylko zdjęcia, oddające klimat minionych czasów. A ja naiwnie wierzę w to, że ten klimat uda się zachować, ratując jak najwięcej "świdermajerów". Zawsze, kiedy patrzę na taki "dom z duszą", widzę Otwock sprzed 100 lat: panie w kapeluszach, przechadzające się nad rzeką, panów w surdutach, z laseczkami, spacerujących po lesie, wozy konne, "zaparkowane" przy stacji kolejowej, gotowe odwozić letników do willi, ukrytych w sosnowych lasach...
To mój życiowy cel, pasja i miłość.
http://www.swidermajer.pl/
Mam świra na punkcie drewnianych domów. Tego świra miałam od dawna, jednak znacznie mi się pogorszyło, odkąd zakupiłam i wyremontowałam domek z 1930 roku. A teraz w nim mieszkam i moja obsesja powiększa się z dnia na dzień.
Nie chodzi o zwykłe, drewniane domy, chodzi o domy specyficzne, spotykane w okolicach rzeki Świder i od tejże rzeki nazywane "świdermajerami". Domy te budowano w latach 1916-1939, kiedy okoliczne lasy sosnowe zostały odkryte dla warszawiaków, jako miejsce wypoczynkowe, letniskowe i uzdrowiskowe. Powstawały wtedy, obok sanatoriów oraz ośrodków wypoczynkowych, liczne pensjonaty i prywatne wille - większe i mniejsze. Po wojnie, mimo tego, że "sosnowy klimat" zupełnie się nie zmienił, tradycja wyjazdów "nad Świder" zaczęła podupadać. Ludzie - dzięki rozwojowi komunikacji - przemieszczają się coraz dalej i wolą "skoczyć" na Mazury czy nad morze, jeśli mają wolny weekend. Poza tym nie pomogło okolicy coraz większe zanieczyszczenie rzeki - nadal pięknej i dzikiej....
Wille drewniane umierają, tak jak umiera rzeka. Tak jak umarło uzdrowisko Otwock. I niedługo odejdą w przeszłość, pozostaną po nich tylko zdjęcia, oddające klimat minionych czasów. A ja naiwnie wierzę w to, że ten klimat uda się zachować, ratując jak najwięcej "świdermajerów". Zawsze, kiedy patrzę na taki "dom z duszą", widzę Otwock sprzed 100 lat: panie w kapeluszach, przechadzające się nad rzeką, panów w surdutach, z laseczkami, spacerujących po lesie, wozy konne, "zaparkowane" przy stacji kolejowej, gotowe odwozić letników do willi, ukrytych w sosnowych lasach...
To mój życiowy cel, pasja i miłość.
http://www.swidermajer.pl/
poniedziałek, 21 maja 2007
Kwoka
...pięciodniowej!!! A ja
- jak kwoka, której brakuje pisklaka - siedzę w pracy i mam wizje
wypadków drogowych, katastrof budowlanych, złamań, utonięć i innych
zdarzeń losowych. A wydawało mi się, że jestem wyrodna i to, co dotyczy
dzieci, zupełnie mnie nie rusza.....
piątek, 18 maja 2007
Flet
Gburek uczy się grać na flecie. Takim zwykłym, szkolnym, prostym.
Gburek ma talent muzyczny, więc żadnych problemów się z tej strony nie spodziewałam. A niesłusznie. Nie doceniłam bowiem, że lenistwo jest dużo silniejszą cechą Gburka, niż talent muzyczny.
Od wczoraj ćwiczy więc pod moim czujnym okiem.
Wychodzi mu to marnie - ku uciesze (początkowo) albo rozpaczy (po dłuższej chwili) otoczenia i jego samego.
W końcu skrajnie zdenerwowany wścieka się ostatecznie:
"Jakiś rozstrojony mam ten flet!!!!"
HAHAHA
Gburek ma talent muzyczny, więc żadnych problemów się z tej strony nie spodziewałam. A niesłusznie. Nie doceniłam bowiem, że lenistwo jest dużo silniejszą cechą Gburka, niż talent muzyczny.
Od wczoraj ćwiczy więc pod moim czujnym okiem.
Wychodzi mu to marnie - ku uciesze (początkowo) albo rozpaczy (po dłuższej chwili) otoczenia i jego samego.
W końcu skrajnie zdenerwowany wścieka się ostatecznie:
"Jakiś rozstrojony mam ten flet!!!!"
HAHAHA
czwartek, 17 maja 2007
Klientka!
Miałam dziś pierwszą
klientkę!!! Jak do weekendu się nie wycofa, to chyba będę pić ;) Nie
wiem - co prawda - co pić będę, bo koszmarny katar pozwala przełykać
wyłącznie gorącą herbatę z sokiem...Może rumu sobie do tej herbaty
chlapnę?
Wypracowanie
Gburek, lat 10,5, uczeń klasy czwartej, napisałbył wypracowanie.
Wypracowanie było pod tytułem "Opisz swoją przygodę za jedną z furtek od baśni w Akademii Pana Kleksa". Niezorientowanym przypominam: W szkole Pana Kleksa, zwanej Akademią, był park, w którego ogrodzeniu były liczne furtki, prowadzące do powszechnie znanych baśni.
Gburek wybrał "Alladyna i czarodziejską lampę".
Przytaczam tekst wypracowania ( bez skrótów, bez poprawy interpunkcji, z poprawionym JEDNYM błędem ortograficznym, co uważam za sukces).
" Pewnego dnia Pan Kleks poprosił mnie:
-Adolfie, idź po olej do lamp, bo się skończył, do bajki o Alladynie.
Trafiłem do odpowiedniej furtki i wszedłem.
Po drugiej stronie trafiłem na samego Alladyna i Jasminę. Poprosiłem ich:
-Dzień dobry, jestem od Pana Kleksa, prosi żebyście dali mi olej do lamp.
-Dobrze - dali mi olej w beczce - pozdrówe Pana Kleksa.
Po powrocie opowiedziałem chłopakom o tym co mi się przydarzyło i mi strasznie zazdrościli."
Koniec.
Normalnie finito.
W pierwszym szoku parsknęłam nerwowym śmiechem: a czegóż ci , chłopcze, twoi koledzy "strasznie zazdrościli"??? jakież ty przygody niesłychane tam przeżyłeś???
Potem kazałam przynieść książkę i pokazać opis wizyty za furtką, dokonany przez autora "Akademii Pana Kleksa".
- No co ty, mamo, przecież to Brzechwa pisał a ja nie jestem żadnym pisarzem, co ty mnie porównujesz! A poz tym ty przesadzasz z tym piłowaniem mnie o długie wypracowania.
Ja - przesadzam?!!!
To ma być wypracowanie???
To ma być wypracowanie w ogóle??
Czepiam się???
AAAA!!!!
Ale czego wymagać od kolesia, który z lektur czwartej klasy przeczytał od września 3 (słownie: trzy) i to nie z własnego lenistwa, tylko z powodu podejścia nauczycielki: są w książce fragmenty "Pinokia", "Rogasia" i paru innych, to po co mają czytać całość? No sorry, ja pamiętam regularne kartkówki ze znajomości treści lektury. I pamiętam rozmowy o lekturze, trwające dłużej niż jedną godzinę lekcyjną. Ale widocznie mojej polonistce się chciało (mimo tego, że nie miałam o niej dobrej opinii). I nie ma co się zasłaniać zbyt małą ilością godzin, ogromem materiału itp., bo doskonale wiem, że w równoległej klasie, inna polonistka lektury dzieciom czytać każe.
Jak koleś może umieć pisać, posługiwać się językiem, używać różnych słów, jeśli on czyta jedynie komiksy? Przykro mi - wczoraj upewniłam się, że nałożony przeze mnie zakaz tv i kompa oraz nakaz czytania dwóch książek miesięcznie (KSIĄŻEK, nie popierdułek), ma sens. Dziecko jasmeen, która kocha czytać i pisać, nie zostanie analfabetą, chociażby cały świat miał być zanalfabetyzowany.
Wypracowanie miał napisać jeszcze raz. Z pomysłem i wyobraźnią.
Pomysly zaproponowałam mu trzy własne. Oczywiście nie wpadł na to, że może mieć jeszcze jakiś swój i skorzystał z jednego z moich - wyobraźnia = zero.
Kiedy zobaczyłam jego nieudolność językową, załamałam ręce. To nie było napisane po polsku! Znajomości polskiego starcza mu na napisanie połowy strony, dalej jest katastrofa!
Co zrobiłam? Przepisałam, uładziłam, pokazałam.
Tak, napisałam de facto wypracowanie za dziecko. Nie po to, żeby dostał lepszą ocenę - po to, żeby zobaczył, jak to powinno wyglądać.
Zrobiłam to pierwszy raz w życiu. Mam kaca moralnego.
Wypracowanie było pod tytułem "Opisz swoją przygodę za jedną z furtek od baśni w Akademii Pana Kleksa". Niezorientowanym przypominam: W szkole Pana Kleksa, zwanej Akademią, był park, w którego ogrodzeniu były liczne furtki, prowadzące do powszechnie znanych baśni.
Gburek wybrał "Alladyna i czarodziejską lampę".
Przytaczam tekst wypracowania ( bez skrótów, bez poprawy interpunkcji, z poprawionym JEDNYM błędem ortograficznym, co uważam za sukces).
" Pewnego dnia Pan Kleks poprosił mnie:
-Adolfie, idź po olej do lamp, bo się skończył, do bajki o Alladynie.
Trafiłem do odpowiedniej furtki i wszedłem.
Po drugiej stronie trafiłem na samego Alladyna i Jasminę. Poprosiłem ich:
-Dzień dobry, jestem od Pana Kleksa, prosi żebyście dali mi olej do lamp.
-Dobrze - dali mi olej w beczce - pozdrówe Pana Kleksa.
Po powrocie opowiedziałem chłopakom o tym co mi się przydarzyło i mi strasznie zazdrościli."
Koniec.
Normalnie finito.
W pierwszym szoku parsknęłam nerwowym śmiechem: a czegóż ci , chłopcze, twoi koledzy "strasznie zazdrościli"??? jakież ty przygody niesłychane tam przeżyłeś???
Potem kazałam przynieść książkę i pokazać opis wizyty za furtką, dokonany przez autora "Akademii Pana Kleksa".
- No co ty, mamo, przecież to Brzechwa pisał a ja nie jestem żadnym pisarzem, co ty mnie porównujesz! A poz tym ty przesadzasz z tym piłowaniem mnie o długie wypracowania.
Ja - przesadzam?!!!
To ma być wypracowanie???
To ma być wypracowanie w ogóle??
Czepiam się???
AAAA!!!!
Ale czego wymagać od kolesia, który z lektur czwartej klasy przeczytał od września 3 (słownie: trzy) i to nie z własnego lenistwa, tylko z powodu podejścia nauczycielki: są w książce fragmenty "Pinokia", "Rogasia" i paru innych, to po co mają czytać całość? No sorry, ja pamiętam regularne kartkówki ze znajomości treści lektury. I pamiętam rozmowy o lekturze, trwające dłużej niż jedną godzinę lekcyjną. Ale widocznie mojej polonistce się chciało (mimo tego, że nie miałam o niej dobrej opinii). I nie ma co się zasłaniać zbyt małą ilością godzin, ogromem materiału itp., bo doskonale wiem, że w równoległej klasie, inna polonistka lektury dzieciom czytać każe.
Jak koleś może umieć pisać, posługiwać się językiem, używać różnych słów, jeśli on czyta jedynie komiksy? Przykro mi - wczoraj upewniłam się, że nałożony przeze mnie zakaz tv i kompa oraz nakaz czytania dwóch książek miesięcznie (KSIĄŻEK, nie popierdułek), ma sens. Dziecko jasmeen, która kocha czytać i pisać, nie zostanie analfabetą, chociażby cały świat miał być zanalfabetyzowany.
Wypracowanie miał napisać jeszcze raz. Z pomysłem i wyobraźnią.
Pomysly zaproponowałam mu trzy własne. Oczywiście nie wpadł na to, że może mieć jeszcze jakiś swój i skorzystał z jednego z moich - wyobraźnia = zero.
Kiedy zobaczyłam jego nieudolność językową, załamałam ręce. To nie było napisane po polsku! Znajomości polskiego starcza mu na napisanie połowy strony, dalej jest katastrofa!
Co zrobiłam? Przepisałam, uładziłam, pokazałam.
Tak, napisałam de facto wypracowanie za dziecko. Nie po to, żeby dostał lepszą ocenę - po to, żeby zobaczył, jak to powinno wyglądać.
Zrobiłam to pierwszy raz w życiu. Mam kaca moralnego.
środa, 16 maja 2007
Zmysłowa sałatka
Lubię nowe przyprawy -
takie zboczenie. Ostatnio wypatrzyłam nowe sosy sałatkowe Kamisa (czy
Knorra?) z serii "fit". Te lubię szczególnie, bo mają stosunkowo mało
świństw w składzie. Zakupiłam więc wszystkie - od orzeźwiającego, przez
energetyzujący, po zmysłowy. Pyszne......Jednak ośmielę się kłócić z
nazewnictwem, albowiem nazwanie "zmysłowym" sosu, po którym zionę przez
całą noc czosnkiem, jest sprawą dość...dyskusyjną......Już szczególnie w
kontekście informacji, że mój mąż sałaty nie trawi, więc jestem w
domostwie jedynym konsumentem tejże, wraz z jej "zmysłowym" sosem.....
wtorek, 15 maja 2007
Plotkarsko
Spotykam czasem pewną
Rodzinę. Matka, Ojciec - wiek, na oko pod 40 i czworo dzieci w wieku
przedszkolnym. Robią bardzo sympatyczne wrażenie, chociaż są - modnie
powiedziawszy - mało medialni. Ubierają się niedbale i nienowocześnie:
jakieś spodnie, jakaś kurtka. Fryzury mają też nie-od-fryzjera. Matka
nie używa farby do włosów a jej twarz nie nosi śladu makijażu. Na pewno
nie są super zaradnymi życiowo ludźmi, prowadzącymi dochodowy interes.
Ale widać, że są szczęśliwą rodziną. Widać, że kochają swoje dzieci, że jakoś do siebie pasują. Jak się na nich patrzy, można prawie dotknąć miłości, która ich łączy. Chociaż wiem, że pewnie nie udałoby nam się bliżej zaprzyjaźnić, bo wiele nas dzieli, bardzo lubię ich z ukrycia obserwować. Lubię widzieć, jak na siebie patrzą, jak się przytulają i podsłuchiwać, jak ze sobą rozmawiają.
Kobieta w Jej wieku, powinna - wedle standardów - maskować pojawiającą się siwiznę, walczyć ze zmarszczkami, podkreślać atuty urody, tuszować makijażem jej niedoskonałości - a ona jest naturalna. Pasemka siwych włosów i widoczne zmarszczki - nie wiem jakim cudem - powodują, że łatwiej w Niej widzę dziewczyknę z podstawówki, którą była kilkanaście lat temu, niż w jej rówieśniczce, która krzysta z usług fryzjera i kosmetyczki, walcząc z oznakami upływu czasu, wszelkimi dostępnymi sposobami. Prędzej użyłabym słowa "dziewczyna" w stosunku do Niej, niż nawet...w stosunku do siebie, chociaż jestem młodsza.
Mężczyzna w Jego wieku, powinien strzyc włosy u fryzjera, bo już nie wypada pojawiać się publicznie z nieuładzoną czupryną. Jego ubranie winno być dobrej jakości - nie tam jakaś wyciągnięta bluza i stare dżinsy. Powinien też mieć dobrą, dochodową pracę, samochód, modną komórkę i złotą kartę kredytową.
Dzieci powinny mieć wszelkie nowinki zabawkowe: jakieś tamagotchi, elektroniczne pet shopy, kosmitów wylęgających się z kokonów. Co weekend powinni wyjeżdżać "za miasto", albo wręcz przeciwnie - do miasta, zwiedzić centrum handlowe, porobić jakieś zakupy "bo przecież nie mamy się w co ubrać, wiosna przyszła". Powinni mieć jakiegoś modnego pieseczka - do wyboru: jorka albo pit bulla. A na wakacje powinni wyjeżdżać nad ciepłe morze.
Tylko czy te powierzchowności dają szczęście? A jeśli nie, to czemu dla większości stały się synonimem sukcesu? Dlaczego, nawet dla mnie, bliższa jest koncepcja tzw."życia na poziomie"(choć do jorka i cotygodniowych zakupów mi daleko...), niż klepania biedy. I nie mówię tu o biedzie wynikającej ze złej sytuacji materialnej. Mówię tu o sposobie na życie: Oni wyglądają na takich, co tego całego wielkiego świata po prostu do szczęścia nie potrzebują, bo mają Siebie. Uwielbiam ich.
Ale widać, że są szczęśliwą rodziną. Widać, że kochają swoje dzieci, że jakoś do siebie pasują. Jak się na nich patrzy, można prawie dotknąć miłości, która ich łączy. Chociaż wiem, że pewnie nie udałoby nam się bliżej zaprzyjaźnić, bo wiele nas dzieli, bardzo lubię ich z ukrycia obserwować. Lubię widzieć, jak na siebie patrzą, jak się przytulają i podsłuchiwać, jak ze sobą rozmawiają.
Kobieta w Jej wieku, powinna - wedle standardów - maskować pojawiającą się siwiznę, walczyć ze zmarszczkami, podkreślać atuty urody, tuszować makijażem jej niedoskonałości - a ona jest naturalna. Pasemka siwych włosów i widoczne zmarszczki - nie wiem jakim cudem - powodują, że łatwiej w Niej widzę dziewczyknę z podstawówki, którą była kilkanaście lat temu, niż w jej rówieśniczce, która krzysta z usług fryzjera i kosmetyczki, walcząc z oznakami upływu czasu, wszelkimi dostępnymi sposobami. Prędzej użyłabym słowa "dziewczyna" w stosunku do Niej, niż nawet...w stosunku do siebie, chociaż jestem młodsza.
Mężczyzna w Jego wieku, powinien strzyc włosy u fryzjera, bo już nie wypada pojawiać się publicznie z nieuładzoną czupryną. Jego ubranie winno być dobrej jakości - nie tam jakaś wyciągnięta bluza i stare dżinsy. Powinien też mieć dobrą, dochodową pracę, samochód, modną komórkę i złotą kartę kredytową.
Dzieci powinny mieć wszelkie nowinki zabawkowe: jakieś tamagotchi, elektroniczne pet shopy, kosmitów wylęgających się z kokonów. Co weekend powinni wyjeżdżać "za miasto", albo wręcz przeciwnie - do miasta, zwiedzić centrum handlowe, porobić jakieś zakupy "bo przecież nie mamy się w co ubrać, wiosna przyszła". Powinni mieć jakiegoś modnego pieseczka - do wyboru: jorka albo pit bulla. A na wakacje powinni wyjeżdżać nad ciepłe morze.
Tylko czy te powierzchowności dają szczęście? A jeśli nie, to czemu dla większości stały się synonimem sukcesu? Dlaczego, nawet dla mnie, bliższa jest koncepcja tzw."życia na poziomie"(choć do jorka i cotygodniowych zakupów mi daleko...), niż klepania biedy. I nie mówię tu o biedzie wynikającej ze złej sytuacji materialnej. Mówię tu o sposobie na życie: Oni wyglądają na takich, co tego całego wielkiego świata po prostu do szczęścia nie potrzebują, bo mają Siebie. Uwielbiam ich.
poniedziałek, 14 maja 2007
Pamięć
Pamięć jest dziwna. Już nawet nie - zawodna - po prostu dziwna.
Wiem, że zupełnie nie mam pamięci do twarzy, co przysparza mi problemów, bo np. nie mówię "dzień dobry" niektórym sąsiadom, bo ich nie rozpoznaję - pewnie mają mnie za ostatnią gburzycę.
Mam za to pamięć do różnych wydarzeń i przygód - do tego za to pamięci nie ma mój mąż. Często przypominam mu różne ciekawe, fajne, smutne i wesołe historie z naszej przeszłości, a on się dziwi, że "takie coś" to powinien jednak pamiętać. A tak nie jest. Ja też się dziwiłam, do czasu, kiedy moja młodsza siostra opowiedziała mi historyjkę z naszego wspólnego dzieciństwa. Dość ciekawą historyjkę. Niestety - zupełnie je nie pamiętałam, nawet wtedy, kiedy została mi opowiedziana ze szczegółami. A znowu nie było to tak dawno, bo jakieś 15 lat temu....
Wczoraj odwiedził nas kolega z podstawówki. Właściwie w tamtych czasach - przyjaciel mojego męża. Znowu usłyszałam kilka zupełnie zapomnianych historyjek :) . Fajnie tak gromadzić czyjeś wspomnienia, kiedy własnych braknie.
Poza tym: przeżyłam na tym świecie prawie 32 lata ( o matko!) a pamiętam z tego czasu albo jakieś ważne wydarzenia (i to wcale nie jakoś dokładnie), albo drobiazgi, skrawki - na przykład z wesela mojej jednej ciotki, lat temu 25, pamiętam spanie z kuzynostwem na podłodze, z wesela drugiej ciotki, lat temu 20, pamiętam głównie to, że mnie indyk gonił przez pół wsi. Pamiętam jakieś dziwne rzeczy z czasów przedszkolnych i wcześniejszych, pamiętam wakacje u moich dziadków, którzy umarli, kiedy miałam 5 lat (obydwaj w tym samym roku). Nie pamiętam zaś tego, w co byłam ubrana dwa lata temu, idąc do sklepu po pomidory. Ciekawe, na jakiej zasadzie pamięć pozostawia "zapisane" jedne rzeczy a inny pozwala "ulecieć"? Ciekawe, co ze swojego dzieciństwa będą pamiętały moje dzieci?
Będąc w szóstej klasie, zaczęłam pisać pamiętnik. Zapisywałam początkowo wszystko, dzień po dniu, bo wszystko było ważne. Nawet czasem wydawało mi się, że niepotrzebnie to zapisuję, bo zapamiętam takie wydarzenia na całe życie. Teraz, kiedy to czytam (o ile w ogóle znajdę dośc odwagi, żeby czytać te bzdury), tarzam się ze śmiechu, myśląc o istocie tych wpisów. Nie da się też ukryć, że - gdyby nie pamiętnik - na pewno bym te "epokowe" zdarzenia zagrzebała głęboko w czeluściach niepamięci.
Za niecałe dwa lata Gburek będzie w szóstej klasie. Za lat 5 - Gryzelda. Czy odważę się dać im do przeczytania moje bazgroły? Chyba nie, choć takie było załóżenie ( hehe - dwunastolatka pisząca pamiętnik z myślą o swoim potomstwie.....hehe - gdyby ktoś tej dwunastolatce powiedział, że ojcem tegoż potomstwa będzie jej kolega ze szkolnej ławy, to dopiero by miała ubaw!). Musiałabym wszystkie wpisy ocenzurować, poprawić nieudolności językowe - to już nie byłoby to samo.....No, chyba że sami wygrzebią skądsiś matczyne pamiętniki.....
Wiem, że zupełnie nie mam pamięci do twarzy, co przysparza mi problemów, bo np. nie mówię "dzień dobry" niektórym sąsiadom, bo ich nie rozpoznaję - pewnie mają mnie za ostatnią gburzycę.
Mam za to pamięć do różnych wydarzeń i przygód - do tego za to pamięci nie ma mój mąż. Często przypominam mu różne ciekawe, fajne, smutne i wesołe historie z naszej przeszłości, a on się dziwi, że "takie coś" to powinien jednak pamiętać. A tak nie jest. Ja też się dziwiłam, do czasu, kiedy moja młodsza siostra opowiedziała mi historyjkę z naszego wspólnego dzieciństwa. Dość ciekawą historyjkę. Niestety - zupełnie je nie pamiętałam, nawet wtedy, kiedy została mi opowiedziana ze szczegółami. A znowu nie było to tak dawno, bo jakieś 15 lat temu....
Wczoraj odwiedził nas kolega z podstawówki. Właściwie w tamtych czasach - przyjaciel mojego męża. Znowu usłyszałam kilka zupełnie zapomnianych historyjek :) . Fajnie tak gromadzić czyjeś wspomnienia, kiedy własnych braknie.
Poza tym: przeżyłam na tym świecie prawie 32 lata ( o matko!) a pamiętam z tego czasu albo jakieś ważne wydarzenia (i to wcale nie jakoś dokładnie), albo drobiazgi, skrawki - na przykład z wesela mojej jednej ciotki, lat temu 25, pamiętam spanie z kuzynostwem na podłodze, z wesela drugiej ciotki, lat temu 20, pamiętam głównie to, że mnie indyk gonił przez pół wsi. Pamiętam jakieś dziwne rzeczy z czasów przedszkolnych i wcześniejszych, pamiętam wakacje u moich dziadków, którzy umarli, kiedy miałam 5 lat (obydwaj w tym samym roku). Nie pamiętam zaś tego, w co byłam ubrana dwa lata temu, idąc do sklepu po pomidory. Ciekawe, na jakiej zasadzie pamięć pozostawia "zapisane" jedne rzeczy a inny pozwala "ulecieć"? Ciekawe, co ze swojego dzieciństwa będą pamiętały moje dzieci?
Będąc w szóstej klasie, zaczęłam pisać pamiętnik. Zapisywałam początkowo wszystko, dzień po dniu, bo wszystko było ważne. Nawet czasem wydawało mi się, że niepotrzebnie to zapisuję, bo zapamiętam takie wydarzenia na całe życie. Teraz, kiedy to czytam (o ile w ogóle znajdę dośc odwagi, żeby czytać te bzdury), tarzam się ze śmiechu, myśląc o istocie tych wpisów. Nie da się też ukryć, że - gdyby nie pamiętnik - na pewno bym te "epokowe" zdarzenia zagrzebała głęboko w czeluściach niepamięci.
Za niecałe dwa lata Gburek będzie w szóstej klasie. Za lat 5 - Gryzelda. Czy odważę się dać im do przeczytania moje bazgroły? Chyba nie, choć takie było załóżenie ( hehe - dwunastolatka pisząca pamiętnik z myślą o swoim potomstwie.....hehe - gdyby ktoś tej dwunastolatce powiedział, że ojcem tegoż potomstwa będzie jej kolega ze szkolnej ławy, to dopiero by miała ubaw!). Musiałabym wszystkie wpisy ocenzurować, poprawić nieudolności językowe - to już nie byłoby to samo.....No, chyba że sami wygrzebią skądsiś matczyne pamiętniki.....
niedziela, 13 maja 2007
Jeżo
Wczoraj wieczorem
wracałam z dziećmi samochodem przez nasze miasteczko - owszem - dość
zalesione, ale jednak miasteczko. Nagle zauważyliśmy, że nieśpiesznym
krokiem przełaziło przez ulicę coś niewielkiego . Jeż! Zatrzymaliśmy
się, samochody za nami też, podobnie samochody z przeciwka.
Szczęsciarze, którzy siedzieli w pierwszych autach, obserwowali
zwierzątko z niewielkiej odległości, Ci, którzy byli dalej, nie
wiedzieli, co się dzieje. Dzieciaki pierwszy raz widziały jeża. A on
powolutku oddalił się i zniknął w zaroślach. Dobrze, że akurat nie
przejeżdżali miejscowi miłośnicy bmw.....
sobota, 12 maja 2007
wiewiórra
Zawsze zastanawiałam
się, dlaczego nigdy nie widziałam małej wiewiórki... Mieszka w naszej
okolicy mnóstwo tych przemiłych zwierzątek, obserwuję je od dziecka -
ale zawsze dorosłe!
I dziś się udało! Jakież to było piękne - żałowałam, że nie miałam aparatu...
Jechałam samochodem, przez drogę przebiegała wiewióra, taszcząc coś w pyszczku. Zwolniłam, żeby sobie spokojnie przeszła na drugą stronę. A że uliczka była wąska, udało mi się podejrzeć, co też w pyszczku było taszczone. I to było młode! Byłam na tyle blisko, że widziałam małe łapki mocno wczepione w mamine futro. Zatrzymałam się i nie mogłam wzroku oderwać - cudowny widok. Wiewióra zresztą też się zatrzymała - może dziwiła się, że taka mała kobitka w takim dużym samochodzie na takiej wąskiej uliczce - i co ona tu robi? ;)
I tak sobie popatrzyłyśmy w oczy a potem oddaliłyśmy się - każda w swoją stronę.
I dziś się udało! Jakież to było piękne - żałowałam, że nie miałam aparatu...
Jechałam samochodem, przez drogę przebiegała wiewióra, taszcząc coś w pyszczku. Zwolniłam, żeby sobie spokojnie przeszła na drugą stronę. A że uliczka była wąska, udało mi się podejrzeć, co też w pyszczku było taszczone. I to było młode! Byłam na tyle blisko, że widziałam małe łapki mocno wczepione w mamine futro. Zatrzymałam się i nie mogłam wzroku oderwać - cudowny widok. Wiewióra zresztą też się zatrzymała - może dziwiła się, że taka mała kobitka w takim dużym samochodzie na takiej wąskiej uliczce - i co ona tu robi? ;)
I tak sobie popatrzyłyśmy w oczy a potem oddaliłyśmy się - każda w swoją stronę.
piątek, 11 maja 2007
Z jesiennego archiwum 2002 - suplement
Dla równowagi muszę
dodać, że dokładnie trzy lata później, podobne do Gburka ryki urządzała
Gryzelda, wracając z przedszkola. Gburek patrzył wtedy na nią z
wyższością i na głos zastanawiał się o co jej może chodzić. A to taki
wiek chyba, taki wiek.....
Z jesiennego archiwum 2002, piątek
Po
przedszkolu, wstępuję z dziećmi na herbatkę do ukochanych dziadków.
Przed zakończeniem wizyty zmuszam potomstwo do wysiusiania się, gdyż
pogoda zrobiła się tymczasem zupełnie jesienna i chciałabym uniknąć
wystawiania na ziąb gołych odwłoków. Gryzelda wysiusiowuje się dla
pewności nawet dwa razy. Już dwieście metrów za dziadkowymi drzwiami
(tuż za bramą…), Gburek zaczyna odczuwać potrzebę fizjologiczną, na
szczęście wybrana droga przez las prowadzi – są więc możliwości,
potrzeba zostaje zaspokojona. Hm….problem w tym, że potrzeby są dwie, bo
i dzieci dwoje. A dziewczynki, jak powszechnie wiadomo, łatwo nie mają,
tym bardziej że o tej porze roku, w tej strefie klimatycznej,
dziewczynki zwyczajowo ubierane są warstwowo. Odmawiam zaspokojenia
potrzeby fizjologicznej swoje córce. Po przejściu kolejnych dwustu
metrów Gryzelda zgłasza po raz drugi chęć, jestem uparta. Po pierwszym
kilometrze urozmaiconym coraz bardziej dramatycznymi jękami córeczki,
jestem nadal nieustępliwa i dochodzę do wniosku, że nie ustąpię wcale
(jeszcz dwa kilometry), bo dlaczegóż miałabym narażać dziewczęcą pupę na
przemarznięcie, kiedy ona tylko dla towarzystwa się uparła. Ostatni
kilometr jest więc najbardziej widowiskowy, ponieważ dodatkowo las się
kończy a zaczyna dość zaludnione - o tej porze - miasto. I ludzie
powracający z pracy, mają przed oczami taki oto sielankowy obrazek:
biegnie zaryczane trzyletnie dziewczę („ja już nie wytrzyyymaaam”) ze
ściągniętą czapką i rozwianym blond włosem, za dzieckiem matka z obłędem
w oczach ( "udaje, czy się zleje?"), a wokół nich drepcze zupełnie
zlekceważony sześciolatek, starający się zaznaczyć swoją obecność
zadawaniem matce pytań z rodzaju trudnych, aczkolwiek wymagających
natychmiast wyczerpującej odpowiedzi.
Piątek kończy szczęśliwie ten – jakże pełen przygód, choć zupełnie zwyczajny – tydzień. Obyło się bez mokrej wpadki oraz – dzięki pośpiechowi – bez awantur, jakie codziennie towarzyszą drodze powrotnej z przedszkola.
Piątek kończy szczęśliwie ten – jakże pełen przygód, choć zupełnie zwyczajny – tydzień. Obyło się bez mokrej wpadki oraz – dzięki pośpiechowi – bez awantur, jakie codziennie towarzyszą drodze powrotnej z przedszkola.
Z jesiennego archiwum 2002, czwartek
Wyjście
z przedszkola, skrzyżowania i przejazdy kolejowe już zostały opanowane.
Teraz przede mną i Potomstwem tylko spokojna i relaksująca droga przez
miejski wypielęgnowany, jesienny las…
Gburek
burzy sielankę - rozwala pozgrabiane na równą kupkę liście. Tłumaczę w
sposób miły i przystępny, że oto ktoś się napracował, żeby zrobić w
lesie porządek. Nie działa – synek ogłuchł chyba… Przedstawiam
alternatywę: albo dziecię zaprzestanie destrukcyjnej działalności, albo
ma tygodniowy zakaz jedzenia słodyczy. Dziecię rozważa propozycję
machając nogą nad kolejną zgrabioną kupką liści…Propozycja zostaje
przyjęta: Gburek odchodzi od liści, podchodzi do płotu i szoruje rękawem
kurtki (świeżo zakupionej, ale chyba nie trzeba dodawać tak oczywistych
szczegółów: gdyby była stara i brudna, nie trzeba byłoby wycierać
płotu…) po szarym od pyłu ogrodzeniu. Znowu daję wybór: albo chłopiec
przestanie się brudzić, albo na zakup nowej kurtki zaczerpnę fundusze z
jego skarbonki. „Nie waż się dotykać mojej skarbonki, ty głupia mamo” –
słyszę na tę propozycję od swego sześciolatka. Puszczam odpowiedź mimo
uszu i to jest chyba dobra decyzja, bo chłopiec oddala się od brudnego
ogrodzenia i skupia się na swojej ulubionej czynności: zbieraniu
patyków. Zaczynam mieć wizje, co stanie się z patykami przed drzwiami do
domu i usiłuję przewidzieć, jak długo będzie trwała awantura…W
rozmyślania me, natrętnie wbija się scenka rozgrywająca się przed moimi
oczami: oto dużolat wymachuje małolacie przed nosem „takim czymś” co to
przed chwilą znalazł. Wymachuje koniecznie w taki sposób, żeby
„niechcący” o tenże nos zawadzić. Ostrzegam: "pamiętaj, że jeśli którąś z
nas albo kogokolwiek innego uderzysz, będziesz musiał wyrzucić ten
badyl”. Zero reakcji. Cierpliwie powtarzam komunikat. Zero reakcji. „z
dziećmi trzeba cierpliwie i do skutku” – myślę sobie, biorę oddech i
zaczynam wygłaszać komunikat po raz trzeci…ale nie kończę, bo badyl -
całkiem niechcący - zawadza o nos Gryzeldy. Niegrzeczny patyk zostaje
wyrzucony. Gburek zaczyna się wyżywać za swoje krzywdy na otoczeniu:
popycha i poszturchuje siostrę( w końcu to jej wina, że stanęła na
drodze patyka…). Sankcja: brak dobranocki ( po cichu zastanawiam się,
czy sankcje stosowane w nadmiarze w ogóle działają….). Kiedy
"wesoła kompaniaaa" dociera do części miejskiej, Gburek uznaje, że kara
dla patyków obowiązuje tylko w lesie, więc sprawdza: "mamo, mogę wziąć
patyk?”, Pozwalam, z zastrzeżeniem, że musi być bardzo ostrożny. Gburek
anielskim głosikiem odpowiada: ”dobrze kochana mamusiu, będę uważał” -
czy to ten sam chłopiec od "głupiej mamy" z początku spaceru?Tak!
- dowiaduję się tego dzięki budce telefonicznej, ktora staje na naszej
drodze a niesforny patyk strąca słuchawkę. Gburek oczywiście sam szkody
nie naprawi (no bo z jakiej racji, to nie była jego wina…) - proszę,
stanowczo proszę, wrzeszczę – nie działa. Biorę delikwenta za
kurtkę(syna, nie patyk…) i przyciągam na miejsce postępku – to się chyba
nazywa przemoc w rodzinie, znowu. Słuchawka na miejscu, patyk wyrzucony
ale….Gburek czeka aż odejdę, żeby spokojnie podnieść patyk. Wściekłość
się we mnie gotuje…dochodzi do wrzenia, kiedy widzę bezczelną minę mojej
latorośli…wprowadzam w desperacji tygodniowy zakaz podnoszenia patyków.
Oczywiście natychmiast pojawiają się próby obejścia zakazu: urocze
dziecię wchodzi w krzaki i prowadzi poszukiwania – za co dostaje nakaz
maszerowania tuż przede mną. Nakaz wywołuję znaną już awanturę z
wrzaskami i rzucaniem się na ziemię, nie reaguję – uodporniłam się.
Tylko w przydomowym sklepie, pan sprzedawca patrzy dziwnym wzrokiem,
kiedy ze śmiercią w oczach i gadzim sykiem zwracam słodkiemu synusiowi
uwagę, ża jak nie przestanie pchać łap do drożdżówek, to mu je
pourywam…i dokonam jeszcze wielu innych szkód na jego ciele. Pan
sprzedawca mówi coś o nieużywaniu przemocy…i o tym, że do dzieci trzeba z
miłością….Co on wie o codziennych powrotach z przedszkola?
Z jesiennego archiwum 2002, środa
Znalazłam trzecią drogę do domu!
Przejście przez jezdnię bez świateł. Zasada jest taka, że przed przejściem dzieci podają obowiązkowo rękę matce. Okazuje się, że dziś Gburka zasada nie obowiązuje. Kierowcy uprzejmie zatrzymują się, żeby przepuścić matkę z dziećmi. Ja jednak stoję jak ta – nie przymierzając – krowa i czekam aż starsza latorośl poda mi rękę. Po około pięciu minutach Gburek uznaje, że nie wygra z matką w tej kwestii i przechodzimy przez jezdnię grzecznie trzymając się za ręce.
Przejazd kolejowy ze szlabanami. Gburek przechodzi poza zamknięte szlabany, przepuszcza jeden pociąg i robi gest, jakby chciał wleźć na tory, po których nadjeżdża pociąg z drugiej strony. Ja wrzeszczę, bo sytuacja jest nagła. Doskonale wiem, że do dzieci trzeba przemawiać łagodnie, ale wobec perspektywy posiadania dziecka spłaszczonego przez pociąg, nie obchodzą mnie zasady książkowe. Gburek wraca przed szlabany i natychmiast zaczyna się na nich wieszać. Wygłaszam łagodnym tonem mowę (teraz już mogę, mam czas) o tym, że zaraz szlabany się podniosą, w czasie której szlabany się podnoszą…wraz z uwieszonym na nich Gburkiem. Odrywam go siłą. Przemoc w rodzinie? W tym czasie zaczynają jechać samochody, wypuszczone przez podniesione szlabany. Chodnik nie ma krawężnika, tylko płynnie przechodzi w jezdnię. Gryzelda, widząc, że zajęta jestem walką z jej bratem, postanawia sama przemierzyć przejście przez tory, paradując w odległości kiku centymetrów od jadących sznurkiem samochodów. Jednak jestem czujna – łapię niesfornego malucha i przenoszę przez tory przy wtórze wrzasków i wierzgania.
Przejście przez jezdnię ze światłami. Jest czerwone. To wyzwanie dla Gburka – podchodzi do krawędzi chodnika, ustawia stopy tak, żeby w połowie wystawały nad jezdnię i malowniczo się wychyla. Wydaję rozkaz: „Gburek!, trzy kroki w tył!" Gburek podskakuje i wyczynia różne dziwne wygibasy ( pewnie myśli, że w ten sposób matka uzna, że się cofnął). Niestety traci równowagę i prawie wypada na jezdnię, ratuje go oczywiście moja czujna dłoń…Przygoda z wypadaniem na ulicę wcale nie hamuje jego zapędów do wychylania się – spokojnym tonem powtarzam trzy razy polecenie o cofnięciu się o trzy kroki . Za czwartym razem syczę przez zęby a za piątym wrzeszczę, czując na sobie zdziwione spojrzenia okolicznych przechodniów…aha! Światło jest już zielone…
Nie ma to jak trzecia droga......
Przejście przez jezdnię bez świateł. Zasada jest taka, że przed przejściem dzieci podają obowiązkowo rękę matce. Okazuje się, że dziś Gburka zasada nie obowiązuje. Kierowcy uprzejmie zatrzymują się, żeby przepuścić matkę z dziećmi. Ja jednak stoję jak ta – nie przymierzając – krowa i czekam aż starsza latorośl poda mi rękę. Po około pięciu minutach Gburek uznaje, że nie wygra z matką w tej kwestii i przechodzimy przez jezdnię grzecznie trzymając się za ręce.
Przejazd kolejowy ze szlabanami. Gburek przechodzi poza zamknięte szlabany, przepuszcza jeden pociąg i robi gest, jakby chciał wleźć na tory, po których nadjeżdża pociąg z drugiej strony. Ja wrzeszczę, bo sytuacja jest nagła. Doskonale wiem, że do dzieci trzeba przemawiać łagodnie, ale wobec perspektywy posiadania dziecka spłaszczonego przez pociąg, nie obchodzą mnie zasady książkowe. Gburek wraca przed szlabany i natychmiast zaczyna się na nich wieszać. Wygłaszam łagodnym tonem mowę (teraz już mogę, mam czas) o tym, że zaraz szlabany się podniosą, w czasie której szlabany się podnoszą…wraz z uwieszonym na nich Gburkiem. Odrywam go siłą. Przemoc w rodzinie? W tym czasie zaczynają jechać samochody, wypuszczone przez podniesione szlabany. Chodnik nie ma krawężnika, tylko płynnie przechodzi w jezdnię. Gryzelda, widząc, że zajęta jestem walką z jej bratem, postanawia sama przemierzyć przejście przez tory, paradując w odległości kiku centymetrów od jadących sznurkiem samochodów. Jednak jestem czujna – łapię niesfornego malucha i przenoszę przez tory przy wtórze wrzasków i wierzgania.
Przejście przez jezdnię ze światłami. Jest czerwone. To wyzwanie dla Gburka – podchodzi do krawędzi chodnika, ustawia stopy tak, żeby w połowie wystawały nad jezdnię i malowniczo się wychyla. Wydaję rozkaz: „Gburek!, trzy kroki w tył!" Gburek podskakuje i wyczynia różne dziwne wygibasy ( pewnie myśli, że w ten sposób matka uzna, że się cofnął). Niestety traci równowagę i prawie wypada na jezdnię, ratuje go oczywiście moja czujna dłoń…Przygoda z wypadaniem na ulicę wcale nie hamuje jego zapędów do wychylania się – spokojnym tonem powtarzam trzy razy polecenie o cofnięciu się o trzy kroki . Za czwartym razem syczę przez zęby a za piątym wrzeszczę, czując na sobie zdziwione spojrzenia okolicznych przechodniów…aha! Światło jest już zielone…
Nie ma to jak trzecia droga......
Z jesiennego archiwum 2002, wtorek
Wyjście
z przedszkola następuje– o dziwo – w atmosferze pokojowej. Dramat
rozgrywa się później: nieszczęśliwie jest kilka sposobów na odbycie
drogi przedszkole – dom, mądre książki mówią, że dzieciom należy dać
wybór. Daję więc... Problem jest taki, że mam dwoje dzieci i każde – co
jest normalne – chce iść inną drogą. Nie mogę wybrać drogi trzeciej, bo
takiej nie ma. Poza tym nawet gdyby była, nie zniosłabym awanturującej
się dwójki na odcinku 3 kilometrów. Wybieram drogę zaproponowaną
przez Gburka – prowadzi odludną okolicą, nie będzie słychać
wrzasków Gryzeldy a poza tym małe łatwiej jest doprowadzić do porządku,
ewentualnie nawet, w ostateczności, ciągnąć za sobą. Gryzelda ryczy
zaledwie na odcinku jednego kilometra – przestaje, kiedy uświadamia
sobie, że będzie miała możliwość przejścia przez tory kolejowe tzw.
”kręconym” przejściem (barierki powyginane w różne strony). Tu jednak
ryk rozpoczyna Gburek, bo on chciał iść „po murku” a nie „kręconym”.
Jedno wyklucza drugie. Tym razem wybieram opcję Gryzeldy, aby
sprawiedliwości stało się zadość. Wsłuchując się w protesty Gburka
zastanawiam się, czy dla równowagi zdecydować się na trzecie dziecko,
czy może od razu strzelić sobie w łeb.
z jesiennego archiwum 2002, poniedziałek
Przedszkolna szatnia, scenka rodzajowa:
Gburek na mój widok tonem dzikiej pretensji:
- czemu tak wcześnie przyszłaś? Idziemy jeszcze do dziadków?
Ja z anielskim spokojem (nic to, że sześcioletnie dziecię, które własną piersią wykarmiłam, wita mnie w tak entuzjastyczny sposób: mądre książki mówią, że należy do dziecka podchodzić przyjaźnie):
- nie idziemy dziś do dziadków, byliśmy przecież wczoraj.
Gburek: urządza dziką awanturę z pełnym spektrum zachowań: rzucaniem się na ziemię, dzikim wrzaskiem, kopaniem w ściany (niechby spróbował mi przykopać, pewnie z równie anielskim spokojem bym mu oddała…), ciskaniem elementami odzieży.
Ja: biorę Gryzeldę za rękę i bez słowa wychodzę z przedszkola.
Gburek: popada w ton lamentacyjny, zawodzi:
- nie zostawiaj mnie tu samego!
Ja: jestem bezlitosna.
Po pokonaniu tego arcytrudnego elementu, jakim jest wyjście z budynku przedszkola, zaczynają się przed nami piętrzyć nowe problemy - pierwszym z nich okazuje się wyjście na ruchliwą ulicę w towarzystwie zbuntowanego sześciolatka i niespodziewanie spokojnej dziś (pewnie ma to jakiś związek z zachowaniem brata) trzylatki. Gburek oświadcza, że sam pójdzie do dziadków (za bramą przedszkola w prawo), ja twardo trzymam się wersji, że idziemy prosto do domu (za bramą w lewo). Mogę w zasadzie, dla świętego spokoju, pójść do tychże dziadków na pięć, dziesięć minut, ale konsekwencja i nieuleganie awanturnikom to moja główna zasada. Oświadczam więc, że bez małych łapek w swoch dużych dłoniach nie wychodzę poza bramę – dla potwierdzenia swoich słów wyciągam obie ręce. Do jednej z nich od razu przyczepia się skwapliwie Gryzelda, druga długo pozostaje pusta. Czekam cierpliwie, wszak jestem uosobieniem spokoju…Czekam…czekam…i czekam. Co jakiś czas nawet wypowiadam słowo: „czekam”, gdyby małoletni nie zrozumiał gestu wyciągniętej dłoni. Gburek jednak zatracił zdolność rozumienia zarówno gestów jak i mowy. Cóż…pozostało tylko wrzasnąć głosem straszliwym, co dało dopiero pożądany efekt. Wniosek: przyjaźnie do dzieci należy odnosić się tylko do pewnego czasu.
To koniec przygód dnia owego. Gburek jest wyraźnie wściekły. Co prawda idzie, trzymając maminą rękę, ale widać, że jeszcze chwila i eksploduje. Nie odzywam się do niego wcale, żeby nierozważnym słowem nie wywołać wybuchu – rozmawiam wyłącznie z Gryzeldą na temat jej minionego przedszkolnego dnia. Z nagła rozlega się wrzask Gburka: „Cicho bądźcie, noooo! Nie mówcie niiiic! Nie patrzcie na mnieee!”, poparty wymachami kończyn we wszystkich kierunkach. Po ochłonięciu, bez słowa kontynuujemy spacer w kierunku domu, trzymając się za ręce. Usiłuję spokojnym głosem prowadzić rozmowę z Gryzeldą, zaś Gburka traktować tak, jakby go nie było. Wytrzymujemy w tak napiętej atmosferze jakieś pięć minut. Na szczęście znajduję kolejny sposób na sześciolatka ogarniętego furią: daję mu czas na uspokojenie się do końca najbliższego płotu, pod sankcją nieoglądania dobranocki. Działa!...a przynajmniej prawie: sześciolatek uspokaja się po minięciu TRZECIEGO płotu. Dobranocki jednak nie obejrzy: grunt to konsekwencja… Na pocieszenie, wyciągam prowiant (to dziwne, że dzieci dziwnie zaczynają głodnieć w drodze z przedszkola do domu akurat na odcinku, gdzie nie ma sklepów, albo w okolicznościach, kiedy przypadkowo zapomniałam portfela), czym łagodzę ostatecznie wyjątkowo dziś wybuchowy charakter Gburka. Nie byłby on jednak sobą, gdyby nie zakończył powrotu dość mocnym akcentem: oświadcza, że zbierane przez całą drogę patyki, nieodwołalnie zabiera ze sobą do mieszkania. Nie zgadzam się (Głowa Rodziny jest pedantem), czym ściągam na siebie reakcję podobną do tej powitalnej: rzucanie się na ziemię, dziki wrzask, kopanie w ściany, ciskanie elementami odzieży…W końcu Zbieracz Patyków oświadcza, że bez swoich skarbów to on do domu nie wejdzie i….zostaje sam na ulicy pod blokiem! Jednak po kilku minutach dziecek wchodzi do domu uspokojony ( i bez patyków!) i aż do wieczora życie rodzinne upływa nam w pełnej harmonii atmosferze.
Gburek na mój widok tonem dzikiej pretensji:
- czemu tak wcześnie przyszłaś? Idziemy jeszcze do dziadków?
Ja z anielskim spokojem (nic to, że sześcioletnie dziecię, które własną piersią wykarmiłam, wita mnie w tak entuzjastyczny sposób: mądre książki mówią, że należy do dziecka podchodzić przyjaźnie):
- nie idziemy dziś do dziadków, byliśmy przecież wczoraj.
Gburek: urządza dziką awanturę z pełnym spektrum zachowań: rzucaniem się na ziemię, dzikim wrzaskiem, kopaniem w ściany (niechby spróbował mi przykopać, pewnie z równie anielskim spokojem bym mu oddała…), ciskaniem elementami odzieży.
Ja: biorę Gryzeldę za rękę i bez słowa wychodzę z przedszkola.
Gburek: popada w ton lamentacyjny, zawodzi:
- nie zostawiaj mnie tu samego!
Ja: jestem bezlitosna.
Po pokonaniu tego arcytrudnego elementu, jakim jest wyjście z budynku przedszkola, zaczynają się przed nami piętrzyć nowe problemy - pierwszym z nich okazuje się wyjście na ruchliwą ulicę w towarzystwie zbuntowanego sześciolatka i niespodziewanie spokojnej dziś (pewnie ma to jakiś związek z zachowaniem brata) trzylatki. Gburek oświadcza, że sam pójdzie do dziadków (za bramą przedszkola w prawo), ja twardo trzymam się wersji, że idziemy prosto do domu (za bramą w lewo). Mogę w zasadzie, dla świętego spokoju, pójść do tychże dziadków na pięć, dziesięć minut, ale konsekwencja i nieuleganie awanturnikom to moja główna zasada. Oświadczam więc, że bez małych łapek w swoch dużych dłoniach nie wychodzę poza bramę – dla potwierdzenia swoich słów wyciągam obie ręce. Do jednej z nich od razu przyczepia się skwapliwie Gryzelda, druga długo pozostaje pusta. Czekam cierpliwie, wszak jestem uosobieniem spokoju…Czekam…czekam…i czekam. Co jakiś czas nawet wypowiadam słowo: „czekam”, gdyby małoletni nie zrozumiał gestu wyciągniętej dłoni. Gburek jednak zatracił zdolność rozumienia zarówno gestów jak i mowy. Cóż…pozostało tylko wrzasnąć głosem straszliwym, co dało dopiero pożądany efekt. Wniosek: przyjaźnie do dzieci należy odnosić się tylko do pewnego czasu.
To koniec przygód dnia owego. Gburek jest wyraźnie wściekły. Co prawda idzie, trzymając maminą rękę, ale widać, że jeszcze chwila i eksploduje. Nie odzywam się do niego wcale, żeby nierozważnym słowem nie wywołać wybuchu – rozmawiam wyłącznie z Gryzeldą na temat jej minionego przedszkolnego dnia. Z nagła rozlega się wrzask Gburka: „Cicho bądźcie, noooo! Nie mówcie niiiic! Nie patrzcie na mnieee!”, poparty wymachami kończyn we wszystkich kierunkach. Po ochłonięciu, bez słowa kontynuujemy spacer w kierunku domu, trzymając się za ręce. Usiłuję spokojnym głosem prowadzić rozmowę z Gryzeldą, zaś Gburka traktować tak, jakby go nie było. Wytrzymujemy w tak napiętej atmosferze jakieś pięć minut. Na szczęście znajduję kolejny sposób na sześciolatka ogarniętego furią: daję mu czas na uspokojenie się do końca najbliższego płotu, pod sankcją nieoglądania dobranocki. Działa!...a przynajmniej prawie: sześciolatek uspokaja się po minięciu TRZECIEGO płotu. Dobranocki jednak nie obejrzy: grunt to konsekwencja… Na pocieszenie, wyciągam prowiant (to dziwne, że dzieci dziwnie zaczynają głodnieć w drodze z przedszkola do domu akurat na odcinku, gdzie nie ma sklepów, albo w okolicznościach, kiedy przypadkowo zapomniałam portfela), czym łagodzę ostatecznie wyjątkowo dziś wybuchowy charakter Gburka. Nie byłby on jednak sobą, gdyby nie zakończył powrotu dość mocnym akcentem: oświadcza, że zbierane przez całą drogę patyki, nieodwołalnie zabiera ze sobą do mieszkania. Nie zgadzam się (Głowa Rodziny jest pedantem), czym ściągam na siebie reakcję podobną do tej powitalnej: rzucanie się na ziemię, dziki wrzask, kopanie w ściany, ciskanie elementami odzieży…W końcu Zbieracz Patyków oświadcza, że bez swoich skarbów to on do domu nie wejdzie i….zostaje sam na ulicy pod blokiem! Jednak po kilku minutach dziecek wchodzi do domu uspokojony ( i bez patyków!) i aż do wieczora życie rodzinne upływa nam w pełnej harmonii atmosferze.
czwartek, 10 maja 2007
Drapieżca kontra Pisklak
Potomstwo Grusi napędziło mi dziś stracha!
Zadzwoniła do mnie córka z informacją, że Wilczysko zżera Pisklaka. Smutno mi się zrobiło, bo już się do Pisklaka przyzwyczaiłam. Zapytałam tylko, jak wygląda gniazdo i czy Pisklak wypadł sam, czy może ktoś mu pomógł (matki ptasie mają czasem drastyczne obyczaje). Odpowiedzi były mętne i pokrętne. Jedynym pewnikiem było to, że Wilczysko próbowało zeżreć Pisklaka, dzieci Pisklaka mu z pyska wydarły, ale już był całkiem nieżywy, więc wyrzuciły za bramę, żeby pieskowi nie zaszkodził.
Po powrocie do domu nie znaleźliśmy zwłok za bramą - pewnie Pies - Sąsiad się pożywił. Na zdrowie mu!
Co za to znaleźliśmy w gnieździe ? Całkiem zadowolonego z siebie Pisklaka.
Widocznie to ktoś inny wpadł w pysk Wilkowatego. Trudno - takie brutalne prawo Natury. Ale cieszę się, że to nie Grusiowy potomek.
Zadzwoniła do mnie córka z informacją, że Wilczysko zżera Pisklaka. Smutno mi się zrobiło, bo już się do Pisklaka przyzwyczaiłam. Zapytałam tylko, jak wygląda gniazdo i czy Pisklak wypadł sam, czy może ktoś mu pomógł (matki ptasie mają czasem drastyczne obyczaje). Odpowiedzi były mętne i pokrętne. Jedynym pewnikiem było to, że Wilczysko próbowało zeżreć Pisklaka, dzieci Pisklaka mu z pyska wydarły, ale już był całkiem nieżywy, więc wyrzuciły za bramę, żeby pieskowi nie zaszkodził.
Po powrocie do domu nie znaleźliśmy zwłok za bramą - pewnie Pies - Sąsiad się pożywił. Na zdrowie mu!
Co za to znaleźliśmy w gnieździe ? Całkiem zadowolonego z siebie Pisklaka.
Widocznie to ktoś inny wpadł w pysk Wilkowatego. Trudno - takie brutalne prawo Natury. Ale cieszę się, że to nie Grusiowy potomek.
środa, 9 maja 2007
Nuda
Do przemysleń o
nudzie zainspirował mnie artykuł w ostatnim "Zwierciadle", albowiem
usystematyzował moje burzliwe myśli z ostatnich tygodni.
Nuda nie jest zła, mili Państwo!
A wszyscy wokół, odkąd pamiętam, mówią coś zupełnie odwrotnego! I sama się na tę odwrotność prawdy złapałam, zapewniając moim dzieciom wszelkie rozrywki, zanim zdążyły się znudzić. Teraz mam za swoje - wychodząc dokądkolwiek i zostawiając dzieci same, muszę zapewnić im dość rozrywek, żeby się przypadkiem nie nudziły. Bo moje dzieci nie potrafią same sobie tych rozrywek zapewnić.
Z mojego dzieciństwa pamiętam rodziców, którzy obydwoje pracowali (mama rano w szkole a po południu w domu, tata po południu w sanatorium), nie było mowy o organizowaniu przez nich czasu nam, dzieciom. Mieszkaliśmy w pięcioro (mam dwoje rodzeństwa) na niespełna trzydziestu metrach, na szczęście z wielkim podwórkiem. I to na tym podwórku toczyło się głównie nasze dziecięce, pełne atrakcji, życie. Zabaw było mnóstwo, pomysłów jeszcze więcej. Nie było ani przez chwilę mowy o nudzie. Nie było też - oczywiście - mowy o telewizorze, komputerze ani komórkach.
Moim dzieciom usiłowałam zapewnić podobne warunki bytowe - podwórko, małomiasteczkową atmosferę, las w pobliżu. Jednak do tej pory nie pracowałam - byłam "dla nich". Po 10 latach zostawiam ich samych i...? Co 10 minut słyszę telefon! "Mamo, a mogę oglądać tv?""mamooo, już się skończyło, a mogę teraz pograć na kompie?""mamooo, już grałem/am, oglądałem/am, co mam teraz robić?nudzi mi się?". Nie ma szans na jakieś pomysły, skoro zaraz po wyczerpaniu czasu na "łatwiznę"(tv i komp limitowane - max po 30 minut), zaczyna się kombinowanie, co mama wymyśli. Nie: "co ja mogę wymyślić" tylko "co inni wymyślą za mnie". Podobno to typowe dla współczesnego społeczeństwa: bawić się "w coś". Ciągle się bawić. Nie nudzić się, bo nuda jest zła, nie wymyslać, bo brak czasu na wymyslanie. Otoczyć się zabawkami, gadżetami i za wszelką cenę wciąż się bawić. A ja nie chcę wychować dzieci na takich ludzi - wydawało mi się to proste, jeśli bedę konsekwentna w dozowaniu telewizora i komputera, jeśli będę z głową wybierała zabawki ( dużo gier planszowych, zakaz elektronicznych "zwierzątek", game boy'ów, play station i co tam jeszcze jest aktualnie w modzie....). Widocznie byłam w błędzie. Widocznie nawet tak mała (w porównaniu z innymi dziećmi)dawka "zabawiaczy", psuje i rozleniwia mózg. Boję się, jak znikomą ilość pomysłów mają rówieśnicy moich dzieci, które wgapiają się w tv i komputer bez ograniczeń i zastanawiam się czy już zabrnęliśmy tak daleko w podsuwaniu im różnistych gierek, programów, komórek, pet shpów, tamagotchi i innych, że nie ma od tego odwrotu, dziecięca wyobraźnia została nieodwracalnie zniszczona? Nie wiem, w każdym razie ja jeszcze spróbuję ten proces odwrócić - a nuż się uda?
Nuda nie jest zła, mili Państwo!
A wszyscy wokół, odkąd pamiętam, mówią coś zupełnie odwrotnego! I sama się na tę odwrotność prawdy złapałam, zapewniając moim dzieciom wszelkie rozrywki, zanim zdążyły się znudzić. Teraz mam za swoje - wychodząc dokądkolwiek i zostawiając dzieci same, muszę zapewnić im dość rozrywek, żeby się przypadkiem nie nudziły. Bo moje dzieci nie potrafią same sobie tych rozrywek zapewnić.
Z mojego dzieciństwa pamiętam rodziców, którzy obydwoje pracowali (mama rano w szkole a po południu w domu, tata po południu w sanatorium), nie było mowy o organizowaniu przez nich czasu nam, dzieciom. Mieszkaliśmy w pięcioro (mam dwoje rodzeństwa) na niespełna trzydziestu metrach, na szczęście z wielkim podwórkiem. I to na tym podwórku toczyło się głównie nasze dziecięce, pełne atrakcji, życie. Zabaw było mnóstwo, pomysłów jeszcze więcej. Nie było ani przez chwilę mowy o nudzie. Nie było też - oczywiście - mowy o telewizorze, komputerze ani komórkach.
Moim dzieciom usiłowałam zapewnić podobne warunki bytowe - podwórko, małomiasteczkową atmosferę, las w pobliżu. Jednak do tej pory nie pracowałam - byłam "dla nich". Po 10 latach zostawiam ich samych i...? Co 10 minut słyszę telefon! "Mamo, a mogę oglądać tv?""mamooo, już się skończyło, a mogę teraz pograć na kompie?""mamooo, już grałem/am, oglądałem/am, co mam teraz robić?nudzi mi się?". Nie ma szans na jakieś pomysły, skoro zaraz po wyczerpaniu czasu na "łatwiznę"(tv i komp limitowane - max po 30 minut), zaczyna się kombinowanie, co mama wymyśli. Nie: "co ja mogę wymyślić" tylko "co inni wymyślą za mnie". Podobno to typowe dla współczesnego społeczeństwa: bawić się "w coś". Ciągle się bawić. Nie nudzić się, bo nuda jest zła, nie wymyslać, bo brak czasu na wymyslanie. Otoczyć się zabawkami, gadżetami i za wszelką cenę wciąż się bawić. A ja nie chcę wychować dzieci na takich ludzi - wydawało mi się to proste, jeśli bedę konsekwentna w dozowaniu telewizora i komputera, jeśli będę z głową wybierała zabawki ( dużo gier planszowych, zakaz elektronicznych "zwierzątek", game boy'ów, play station i co tam jeszcze jest aktualnie w modzie....). Widocznie byłam w błędzie. Widocznie nawet tak mała (w porównaniu z innymi dziećmi)dawka "zabawiaczy", psuje i rozleniwia mózg. Boję się, jak znikomą ilość pomysłów mają rówieśnicy moich dzieci, które wgapiają się w tv i komputer bez ograniczeń i zastanawiam się czy już zabrnęliśmy tak daleko w podsuwaniu im różnistych gierek, programów, komórek, pet shpów, tamagotchi i innych, że nie ma od tego odwrotu, dziecięca wyobraźnia została nieodwracalnie zniszczona? Nie wiem, w każdym razie ja jeszcze spróbuję ten proces odwrócić - a nuż się uda?
wtorek, 8 maja 2007
Do roboty!
Idę jutro do pracy.
Ależ to brzmi......
Stresa mam jak 150. Boję się, że się pomylę i spłoszę klienta....jednego...drugiego....każdego!
Przecież ja nie umiem rozmawiać z ludźmi!!!!
aaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!
Ależ to brzmi......
Stresa mam jak 150. Boję się, że się pomylę i spłoszę klienta....jednego...drugiego....każdego!
Przecież ja nie umiem rozmawiać z ludźmi!!!!
aaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!
poniedziałek, 7 maja 2007
Z życia podwórka
Po powrocie z wojaży zastałam zmiany :)
Grusia doczekała się potomstwa :) - zupełnie do niej niepodobne pisklę siedzi w gnieździe.
Zaobserwowałam kilka gatunków ptaków, których wcześniej nie było - pewnie przyleciały z zimowiska.
Wilk Wilczysko Gryzek chyba wreszcie nieco przytył. Znalazł sobie nową gryzawkę - konewkę. Nie rozstaje sięz nią ani na chwilę. Poza tym zaczął kopać doły. eeech....
Niedźwiedzica Burava ( to po wycieczce do Czech - tak po polsku opisali niedźwiedzia brunatnego - jak ulał określenie pasuje do Burej Suki Gryzki) pozostaje bez zmian. Leniwa, kłapoucha, w lekkiej depresji, aczkolwiek na nasz widok bardzo się ożywiła.
Podwórko zarosło roślinnością jak w tropikach. Kwitną kasztanowce i bzy ( moje ulubione!!!). Trawa jest wszędzie, nawet na kamieniach. Wiosna!
Grusia doczekała się potomstwa :) - zupełnie do niej niepodobne pisklę siedzi w gnieździe.
Zaobserwowałam kilka gatunków ptaków, których wcześniej nie było - pewnie przyleciały z zimowiska.
Wilk Wilczysko Gryzek chyba wreszcie nieco przytył. Znalazł sobie nową gryzawkę - konewkę. Nie rozstaje sięz nią ani na chwilę. Poza tym zaczął kopać doły. eeech....
Niedźwiedzica Burava ( to po wycieczce do Czech - tak po polsku opisali niedźwiedzia brunatnego - jak ulał określenie pasuje do Burej Suki Gryzki) pozostaje bez zmian. Leniwa, kłapoucha, w lekkiej depresji, aczkolwiek na nasz widok bardzo się ożywiła.
Podwórko zarosło roślinnością jak w tropikach. Kwitną kasztanowce i bzy ( moje ulubione!!!). Trawa jest wszędzie, nawet na kamieniach. Wiosna!
Subskrybuj:
Posty (Atom)