Spotykam czasem pewną
Rodzinę. Matka, Ojciec - wiek, na oko pod 40 i czworo dzieci w wieku
przedszkolnym. Robią bardzo sympatyczne wrażenie, chociaż są - modnie
powiedziawszy - mało medialni. Ubierają się niedbale i nienowocześnie:
jakieś spodnie, jakaś kurtka. Fryzury mają też nie-od-fryzjera. Matka
nie używa farby do włosów a jej twarz nie nosi śladu makijażu. Na pewno
nie są super zaradnymi życiowo ludźmi, prowadzącymi dochodowy interes.
Ale
widać, że są szczęśliwą rodziną. Widać, że kochają swoje dzieci, że
jakoś do siebie pasują. Jak się na nich patrzy, można prawie dotknąć
miłości, która ich łączy. Chociaż wiem, że pewnie nie udałoby nam się
bliżej zaprzyjaźnić, bo wiele nas dzieli, bardzo lubię ich z ukrycia
obserwować. Lubię widzieć, jak na siebie patrzą, jak się przytulają i
podsłuchiwać, jak ze sobą rozmawiają.
Kobieta
w Jej wieku, powinna - wedle standardów - maskować pojawiającą się
siwiznę, walczyć ze zmarszczkami, podkreślać atuty urody, tuszować
makijażem jej niedoskonałości - a ona jest naturalna. Pasemka siwych
włosów i widoczne zmarszczki - nie wiem jakim cudem - powodują, że
łatwiej w Niej widzę dziewczyknę z podstawówki, którą była kilkanaście
lat temu, niż w jej rówieśniczce, która krzysta z usług fryzjera i
kosmetyczki, walcząc z oznakami upływu czasu, wszelkimi dostępnymi
sposobami. Prędzej użyłabym słowa "dziewczyna" w stosunku do Niej, niż
nawet...w stosunku do siebie, chociaż jestem młodsza.
Mężczyzna
w Jego wieku, powinien strzyc włosy u fryzjera, bo już nie wypada
pojawiać się publicznie z nieuładzoną czupryną. Jego ubranie winno być
dobrej jakości - nie tam jakaś wyciągnięta bluza i stare dżinsy.
Powinien też mieć dobrą, dochodową pracę, samochód, modną komórkę i
złotą kartę kredytową.
Dzieci
powinny mieć wszelkie nowinki zabawkowe: jakieś tamagotchi,
elektroniczne pet shopy, kosmitów wylęgających się z kokonów. Co weekend
powinni wyjeżdżać "za miasto", albo wręcz przeciwnie - do miasta,
zwiedzić centrum handlowe, porobić jakieś zakupy "bo przecież nie mamy
się w co ubrać, wiosna przyszła". Powinni mieć jakiegoś modnego
pieseczka - do wyboru: jorka albo pit bulla. A na wakacje powinni
wyjeżdżać nad ciepłe morze.
Tylko
czy te powierzchowności dają szczęście? A jeśli nie, to czemu dla
większości stały się synonimem sukcesu? Dlaczego, nawet dla mnie,
bliższa jest koncepcja tzw."życia na poziomie"(choć do jorka i
cotygodniowych zakupów mi daleko...), niż klepania biedy. I nie mówię tu
o biedzie wynikającej ze złej sytuacji materialnej. Mówię tu o sposobie
na życie: Oni wyglądają na takich, co tego całego wielkiego świata po
prostu do szczęścia nie potrzebują, bo mają Siebie. Uwielbiam ich.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz